New sheriff in town
: 18 lut 2024, 22:52
stylówka
Val był w mieście od dwóch tygodni - zanim się ogarnął i zaaklimatyzował, minęło kilka dni, ale w końcu dał radę przejrzeć wszystkie papierzyska, wszystkie sprawy, które czekały na jego nowym biurku (było ich trochę), zapoznał się z nowymi podwładnymi (przynajmniej w takim stopniu, w jakim się dało: Valentine nie był przesadnie towarzyskim typem i w zasadzie jego zapoznawanie się ograniczyło się póki co do przedstawienia się na zebraniu, wypytania o szczegóły, które wydawały mu się niejasne, ewentualnie odpowiadania na pytania, jeśli ktoś jakieś miał).
Jedna ze spraw, która leżała już trochę odłogiem i tak naprawdę chyba nikt już nie traktował jej poważnie, dotyczyła zaginięcia czteroletniego chłopca. Zrobiło mu się zimno: wróciły wspomnienia, obrazy, lata ciężkiej pracy prowadzącej donikąd. Tu było podobnie: policja przez cztery lata nie znalazła praktycznie... nic. Nic. Wszystko to było ślepymi tropami, żadnych świadków zaginięcia, dziesiątki typów, którzy twierdzili, że widzieli małego tu czy tam, w towarzystwie tego czy innego. Setki przesłuchań, węszenia i nadal, cholera, nic! Podobnie było w sprawie tamtych dziewczynek.
- Ja pierdolę - westchnął, rzucając akta na biurko i odchylając się na oparcie swojego fotela. Przetarł twarz dłońmi, a po chwili wstał i poszedł do pomieszczenia socjalnego po kawę.
- Szefie, ktoś na pana czeka - poinformowała jakaś głowa, wetknięta przez drzwi. To chyba był któryś z detektywów - Val nie był pewien, bo nie przykładał większej wagi do tego, kto pod nim pracuje. Nie tak, że zupełnie ignorował podwładnych, ale nie zdążył jeszcze wszystkich zapamiętać, a prawda była taka, że bardziej się w tym momencie skupiał na sprawach, które go zarosły, niż na zaczęciu rozróżniania ludzi. Zacznie ich rozpoznawać, to pewne - tym bardziej, że każdy człowiek wydawał mu się istotny (tym bardziej po tym, gdy jego partner okazał się być seryjniakiem), ale teraz jeszcze było tego wszystkiego po prostu za dużo.
- Dobra, zaraz przyjdę - rzucił i spokojnie powrócił do przygotowywania sobie kawy. Po chwili namysłu zrobił drugą: nie wiadomo, kto to na niego czeka, ale skoro chciał rozmawiać koniecznie z nim, to może to być ktoś ważny - albo w sprawie, albo z jakichś wyższych władz. Niech więc się napije najlepszej lury w mieście.
Nie, tak naprawdę to nie była lura: Valentine przykładał dużą wagę do kawy i w swojej ocenie robił najlepszą, jaką się tylko dało, czyli taką, jaka smakowała jemu.
Powrócił z dwoma parującymi kubkami do swojego gabinetu i z pewnym zaskoczeniem zarejestrował tam kobietę, wyglądającą na nieco zdenerwowaną. Zmarszczył brwi, bo z jakiegoś powodu wydała mu się znajoma, a nie powinna: przecież on jeszcze nikogo nie znał w tej dziurze. Nieznaczne tykanie zabawki na jego biurku, wiecznie kiwającej się siłą własnego ciężaru, teraz było dla niego znacznie bardziej słyszalne, niż zwykle i zaczynało go to drażnić - zawsze tak było w momentach, kiedy coś go zaskakiwało, a on automatycznie mocno się na czymś skupiał. W takich momentach słyszał najdrobniejsze dźwięki, które zwykle nie były słyszalne dla nikogo innego, wszystkie zapachy wyjątkowo mocno docierały do jego receptorów. To wzmagało jego irytację.
Wreszcie jednak skojarzył (dla niego to trwało wieczność, ale dla jego gościni zapewne było jedynie paronastoma sekundami): to była matka tego chłopca. Jasna cholera.
- Witam - przywołał na twarz Uśmiech Numer Pięć i podszedł bliżej. Postawił kawy na biurku i przyjrzał się kobiecie - Czym mogę służyć? Gwen Fitzgerald, zgadza się?
Gwen E. Fitzgerald
Val był w mieście od dwóch tygodni - zanim się ogarnął i zaaklimatyzował, minęło kilka dni, ale w końcu dał radę przejrzeć wszystkie papierzyska, wszystkie sprawy, które czekały na jego nowym biurku (było ich trochę), zapoznał się z nowymi podwładnymi (przynajmniej w takim stopniu, w jakim się dało: Valentine nie był przesadnie towarzyskim typem i w zasadzie jego zapoznawanie się ograniczyło się póki co do przedstawienia się na zebraniu, wypytania o szczegóły, które wydawały mu się niejasne, ewentualnie odpowiadania na pytania, jeśli ktoś jakieś miał).
Jedna ze spraw, która leżała już trochę odłogiem i tak naprawdę chyba nikt już nie traktował jej poważnie, dotyczyła zaginięcia czteroletniego chłopca. Zrobiło mu się zimno: wróciły wspomnienia, obrazy, lata ciężkiej pracy prowadzącej donikąd. Tu było podobnie: policja przez cztery lata nie znalazła praktycznie... nic. Nic. Wszystko to było ślepymi tropami, żadnych świadków zaginięcia, dziesiątki typów, którzy twierdzili, że widzieli małego tu czy tam, w towarzystwie tego czy innego. Setki przesłuchań, węszenia i nadal, cholera, nic! Podobnie było w sprawie tamtych dziewczynek.
- Ja pierdolę - westchnął, rzucając akta na biurko i odchylając się na oparcie swojego fotela. Przetarł twarz dłońmi, a po chwili wstał i poszedł do pomieszczenia socjalnego po kawę.
- Szefie, ktoś na pana czeka - poinformowała jakaś głowa, wetknięta przez drzwi. To chyba był któryś z detektywów - Val nie był pewien, bo nie przykładał większej wagi do tego, kto pod nim pracuje. Nie tak, że zupełnie ignorował podwładnych, ale nie zdążył jeszcze wszystkich zapamiętać, a prawda była taka, że bardziej się w tym momencie skupiał na sprawach, które go zarosły, niż na zaczęciu rozróżniania ludzi. Zacznie ich rozpoznawać, to pewne - tym bardziej, że każdy człowiek wydawał mu się istotny (tym bardziej po tym, gdy jego partner okazał się być seryjniakiem), ale teraz jeszcze było tego wszystkiego po prostu za dużo.
- Dobra, zaraz przyjdę - rzucił i spokojnie powrócił do przygotowywania sobie kawy. Po chwili namysłu zrobił drugą: nie wiadomo, kto to na niego czeka, ale skoro chciał rozmawiać koniecznie z nim, to może to być ktoś ważny - albo w sprawie, albo z jakichś wyższych władz. Niech więc się napije najlepszej lury w mieście.
Nie, tak naprawdę to nie była lura: Valentine przykładał dużą wagę do kawy i w swojej ocenie robił najlepszą, jaką się tylko dało, czyli taką, jaka smakowała jemu.
Powrócił z dwoma parującymi kubkami do swojego gabinetu i z pewnym zaskoczeniem zarejestrował tam kobietę, wyglądającą na nieco zdenerwowaną. Zmarszczył brwi, bo z jakiegoś powodu wydała mu się znajoma, a nie powinna: przecież on jeszcze nikogo nie znał w tej dziurze. Nieznaczne tykanie zabawki na jego biurku, wiecznie kiwającej się siłą własnego ciężaru, teraz było dla niego znacznie bardziej słyszalne, niż zwykle i zaczynało go to drażnić - zawsze tak było w momentach, kiedy coś go zaskakiwało, a on automatycznie mocno się na czymś skupiał. W takich momentach słyszał najdrobniejsze dźwięki, które zwykle nie były słyszalne dla nikogo innego, wszystkie zapachy wyjątkowo mocno docierały do jego receptorów. To wzmagało jego irytację.
Wreszcie jednak skojarzył (dla niego to trwało wieczność, ale dla jego gościni zapewne było jedynie paronastoma sekundami): to była matka tego chłopca. Jasna cholera.
- Witam - przywołał na twarz Uśmiech Numer Pięć i podszedł bliżej. Postawił kawy na biurku i przyjrzał się kobiecie - Czym mogę służyć? Gwen Fitzgerald, zgadza się?
Gwen E. Fitzgerald