Zawsze brakowało mu kogoś, kto postrzegałby świat podobnie. Miał rodzinę, znajomych i przyjaciół i wielu z nich odbierało na podobnych falach, chociaż czasami Agustus czuł się nie do końca rozumiany. Kiedy on zatrzymywał się, żeby przyjrzeć się motylom uczepionym kolorowych kwiatów, aby obserwować jak otwierają i składają barwne skrzydła, reszta pędziła gdzieś dalej, skoncentrowana głównie na sobie i na rzeczach, które mieli do zrobienia. On mógłby stać w miejscu nawet godzinami, nadając tym motylom imiona i obserwując jak zamieniają się z innymi, bo kiedy jedne odlatywały, na ich miejscu pojawiały się inne, którym także pragnął poświęcić odrobinę swojego czasu.
Klaus zaskakiwał go nie raz, a jego melancholia była jak motyle skrzydła - delikatna i zwiewna. Gus czasami miał wrażenie, że Werner zatrzymywał się w czasie i w zwolnionym tempie obserwował świat, błądząc w tylko jemu znanych myślach. Był jak motyl, którego barwy nie były jeszcze do końca widoczne, ale z każdym kolejnym spotkaniem pokazywał mu ich cząstkę. Były takie momenty, jak ten z kamieniem, które urzekały Langforda i zapierały mu dech w piersiach. To było tak unikatowe w swojej zwyczajności, w prostocie niezwykle pięknej, wręcz poetyckiej. Drobne palce zaciśnięte na twardym, kolorowym kamieniu, poruszające się pod skórą kostki, delikatny smutny uśmiech, tajemniczy błysk w oku i głos tak melodyjny, wypowiadający charakterystycznym akcentem słowa dotykające duszy. Nie znał nikogo innego, kto by tak mówił.
Gus był jak romantyczny list w butelce, pisany dłonią Klausa. Był jak piękne słowa, które uchodziły spomiędzy rozchylonych warg Niemca, jak urywany oddech, którym owiewał jego twarz. Chciał to chłonąć całym sobą, chciał by to przez niego przechodziło, chciał tym żyć, tym oddychać. Pragnął by jego serce biło w tym samym rytmie, co chłopaka, który bez dwóch zdań zawrócił mu w głowie, a nawet się specjalnie nie starał. Po prostu był. Istniał ku uciesze Augustusa Langforda - prostego chłopaka z niewielkiego miasta, leżącego u wybrzeży morza koralowego. Gus nie widział w sobie nic tak wyjątkowego, aby ktoś taki jak Klaus mógł się nim zainteresować. W tym momencie czuł się szczęściarzem i czerpał z tego szczęścia ile się dało.
Wiedział, że na świecie było wiele dróg i każda gdzieś prowadziła. Czasami zastanawiał się gdzie zaprowadzi ich droga, którą szli od lat, nawet jeżeli robiąc tylko jeden nieśmiały krok, gdy spotykali się od czasu do czasu, głównie zupełnie przypadkiem. Żaden z nich nie odważył się jednak, aby poszerzyć ich znajomość o jakąkolwiek inną od tych krótkich spotkań formę. Tak jakby czuli, że wystarczy im ta odrobina magii, niewypowiedziane słowa, które jednak czuli. Gus miał wrażenie, że więcej dowiedzieli się o sobie ze spojrzeń i gestów, niż ze słów, które między sobą wymienili. Może nie chcieli, może nie potrafili tego zmieniać, ale niezależnie od powodu Langford cieszył się z każdej ich wspólnej chwili, nawet ze spojrzeń rzucanych sobie z oddali.
Nigdy wcześniej nie byli tak blisko, jak dziś i nigdy nie sądził, że będą, ale nie odrzucał tego, nie negował, przyjmując te chwile z wdzięcznością i ekscytacją, jakiej nie czuł nigdy wcześniej. Był pewien, że skąpana w księżycowej poświacie twarz Klausa, że smak jego ust i dotyk dłoni, zostaną w jego pamięci już na zawsze. Serce rozrywało się na kawałki, gdy pomyślał przez sekundę o rozłące. Ukłucie tego żalu chciało go sparaliżować, ale nie poddał się temu, odganiając uczucie straty, która nawet się jeszcze nie wydarzyła, chociaż nieuchronnie zbliżała. Nie teraz, nie teraz okrutny losie.
Zadrżał lekko, wracając do tu i teraz, do chwili tak pięknej, wymarzonej, chociaż nie śmiał o niej wcześniej marzyć. W odróżnieniu od Klausa nie myślał o tym, jak o czymś co nie powinno się było wydarzyć, wręcz przeciwnie - przyjmował to jak coś, co m u s i a ł o się stać, skoro właśnie to przeżywali. Jak coś, co było im przeznaczone i co należało pielęgnować i poddawać się temu, dopóki się nie skończy.
Niech się nie kończy, błagam.
Uniósł lekko kąciki ust, słysząc jego odpowiedź. A czego ty chcesz, Klausie? Czego pragniesz? Wpatrywał się w jego twarz szeroko otwartymi oczami, lekko zamglonymi, rozmarzonymi i ufnymi jak nigdy wcześniej. Przesunął nosem po jego gładkim policzku, wargami po rozpalonej skroni, zbierając kilka słonych kropki, które wbrew wszystkiego smakowały jak słodycz. Czasami chciałby usłyszeć jego myśli, chociaż nie powinien. W końcu myśli to intymność, do której nikomu nie wolno było zaglądać. Intymność, której nie powinno się dotykać, nie powinno pragnąć. W takim razie czemu złapał się na tym zakazanym pragnieniu? Umysł Wernera był dla niego zagadką tak kuszącą i pociągającą, chociaż podejrzewał że znalazłby w nim cierpienie, które napędzało te smutne uśmiechy i nieśmiałe gesty.
Odchylił głowę, aby spojrzeć na niego z pewnego dystansu. Zmarszczył lekko brwi, chociaż zaraz złagodniał i uśmiechnął się, jakby chciał tym uśmiechem dotrzeć prosto do drgającego w kruchej piersi serca rozmówcy.
一 To niemożliwe 一 odszepnął z całą pewnością, szeptem podtrzymując intymność tego wyznania. 一 Twoja twarz już jest o wiele piękniejsza, niż w moich marzeniach. 一 Opuścił na moment powieki, czując ciepłe dłonie wsuwające się pod jego koszulkę. Odetchnął nierówno i przysunął swoje oblicze do jego, aby znowu złączyć ich usta w pocałunku, tym razem bardziej namiętnym, dużo pewniejszym.
一 Jeżeli naprawdę możemy zostać tutaj tak długo, jak zechcę, to ten sen nigdy się nie skończy. 一 kolejny szept, odpowiedź na niepewne pytanie, wyślizgnęła się spomiędzy jego warg, gdy odsunął je na moment, aby zaczerpnąć tchu. Opuścił dłonie, podciągając nimi koszulę Klausa, by opuszkami palców przesunąć po gorącej skórze oplatającej jego boki, by dotknąć nimi odznaczających się żeber. Ucałował go ponownie, krócej, a potem przechylił głowę, by musnąć ustami zagłębienie za jego uchem, a potem szyję. Zamknął oczy, rozkoszując się smakiem jego skóry, zbierając końcówką języka morskie krople, pachnące jak najpiękniejszy afrodyzjak.
Niech się nie kończy.