ależ piękny tytuł
: 31 sty 2024, 22:05
Niebo Paryża szarzało kłębiącymi się pośród chmur strugami kominowego dymu, barwiło ciemnymi drobinami wyścielony na ulicach śnieg i zatruwało okoliczną, zmrożoną w twardą bryłę rzekę, a w Australii kwitło lato — soczyste i świeże, owocowe, słodkie. Nikt nie chciałby wymienić słońca Lorne Bay na chłód Francji, nikt nie wolał zanurzać stóp w topniejącym białym puchu i dać moknąć skarpetkom w przemakalności swojego obuwia, zamiast w cieple morskiej wody i szorstkości plażowego piasku.
Nikt, poza Julienem.
Jeszcze do wczorajszego, bladego i nadzwyczaj chłodnego poranka wierzył z dziecinnym uporem, a może dość sentymentalnie, że nie wydostanie się z zachodu Europy — nie z przymusu zatrzymującej go rodziny, nie przez problemy z dokumentami czy odwołany lot; Baudelaire nie chciał opuszczać rodzimego kraju z własnej decyzji (inni nazwaliby ją być może ledwie kaprysem). Myślał o długich kolejkach pod strzelistym Panteonem i dłoniach, które splótł z Vincentem przez puchate rękawiczki, niemal nie czując ciepła tej drugiej osoby, myślał o powleczonym śniegiem ogrodzie Luksemburskim, obok którego przechodzili w pośpiechu i nerwach, zagubieni w paryskich jednakowych alejach i jak roześmiali się w końcu, rezygnując z poszukiwań ekscentrycznego kościoła będącego architektonicznym cudem i wkraczając do pierwszej kawiarni, jaką napotkali; zziębnięci i zarumienieni, przytłumieni chwilową chrypką i zmęczeni tak, że niemal nie zasnęli na wspólnej kanapie. Myślał o moście, który przebiegli — nie zwracając nawet uwagi na jego nazwę, zresztą w Paryżu mostów jest tak wiele, jednakowych i równie nieistotnych, stanowiących tylko tło, bo spieszyli się na wyczekiwany z niecierpliwością spektakl w Operze Garnier, w której na moment zgubili się nawzajem w niewyraźnym tłumie. Myślał nie o zabytkach starego miasta i nie o przedmiotach, w które się zaopatrzył (na przykład w tym małym sklepiku obok muzeum Orsay, w którym za ladą stała niewidoma i siwowłosa kobieta, a on w swoim rozemocjonowaniu zapragnął kupić w s z y s t k o, byle jakoś jej pomóc), myślał tylko o osobie, z którą wówczas dzielił jedno powietrze — myślał o Vincencie.
Nie tylko pragnął, ale desperacko p o t r z e b o w a ł zamknąć w niewidzialnym słoiku, a może własnych objęciach rytm ich wspólnych dni, nietypowość upchniętą w czułościach (choćby przelotnych uśmiechach i splątanych dłoniach), na które nie mogliby pozwolić sobie w Queenslad pod czujnym okiem jego żony i pracowników uniwersytetu (okres złożonego przez Chenneviera wypowiedzenia miał zająć jeszcze kilka długich tygodni); nawet członkowie Obsidian Circle jeszcze przez moment nie mogli się o nich dowiedzieć. Potrzebował także wierzyć, a najłatwiej wierzyło się właśnie tam, że stan zdrowotny Vincenta wcale się nie pogarsza.
I z tym poczuciem własnej klęski wrócił do Lorne Bay.
Popołudnie spędzili na ciemniejącej plaży — Xavier i on, Midge, Perth i reszta grupy, choć niektórzy z nich nie pozbawiali się nawet materiału ubrań. Słona woda lepiła się do tkanin, nagrzany latem piasek wsuwał się w kieszenie jako stały bywalec i wchodził we wszystkie miejsca, w które nie powinien, ktoś otarł sobie nawet w pąsowej szramie uda, choć nie pamiętał już, kto dokładnie (czy to była Estelle?). Zapiski na przegubie Periclesa rozmazały się w ciemną plamę i wyglądały jak duży i niepokojący siniak, Julien w ślad za nim nabazgrał na własnym nadgarstku nie słowa do własnej powieści (jak gdyby miał taką w ogóle w myślach!), a notatki na jutrzejszy egzamin. Wszystko było dobrze, a jednak wciąż tragicznie. Było dobrze, ale on i tak myślał o Vincencie.
Może to właśnie przez owe rozległe korytarze, które przemierzał raz za razem w swoim umyśle, nie spostrzegł cudzej obecności. Z okolicznej plaży Cairns przenieśli się w zacieniony chłód doskonale znanego sobie antykwariatu — ktoś wysunął z niewielkiej lodówki trzymanej w piwnicy butelkę czerwonego wina, inni przekrzykiwali się w przytaczanych cytatach Marxa, a Julien błąkał się na górze pośród wilgotnego zapachu starych książek, ich surowości i lekko uszkodzonych okładek. Kiedy wyszedł ostatni (prócz niego, jak mu się zdawało) członek Obsidian Circle, zamknął w swojej dłoni klucz do budynku i zsunął się po schodach do jedynego pomieszczenia, w jakim zagwarantowaną mieli prywatność — stare i obite przetartą skórą kanapy, niewielką łazienkę i kilka produktów żywieniowych upchniętych do urządzenia chłodniczego. Nie potrzebował, naturalnie, obawiać się czyjegoś niechcianego wzroku — antykwariat zamknięty był od kilku godzin, a on planował się po prostu p r z e s p a ć. Przynajmniej w zamiarze. Zatrzymał się w pół kroku, kiedy na szmaragdowym i potężnym fotelu dostrzegł kontrastującą z nim drobną sylwetkę dobrze znanej sobie osoby. — Też nie chce ci się wracać? — spytał z rozbawieniem dołączonym do delikatnego, leniwego (bo unoszącego jedynie lewy kącik ust) uśmiechu.
Nikt, poza Julienem.
Jeszcze do wczorajszego, bladego i nadzwyczaj chłodnego poranka wierzył z dziecinnym uporem, a może dość sentymentalnie, że nie wydostanie się z zachodu Europy — nie z przymusu zatrzymującej go rodziny, nie przez problemy z dokumentami czy odwołany lot; Baudelaire nie chciał opuszczać rodzimego kraju z własnej decyzji (inni nazwaliby ją być może ledwie kaprysem). Myślał o długich kolejkach pod strzelistym Panteonem i dłoniach, które splótł z Vincentem przez puchate rękawiczki, niemal nie czując ciepła tej drugiej osoby, myślał o powleczonym śniegiem ogrodzie Luksemburskim, obok którego przechodzili w pośpiechu i nerwach, zagubieni w paryskich jednakowych alejach i jak roześmiali się w końcu, rezygnując z poszukiwań ekscentrycznego kościoła będącego architektonicznym cudem i wkraczając do pierwszej kawiarni, jaką napotkali; zziębnięci i zarumienieni, przytłumieni chwilową chrypką i zmęczeni tak, że niemal nie zasnęli na wspólnej kanapie. Myślał o moście, który przebiegli — nie zwracając nawet uwagi na jego nazwę, zresztą w Paryżu mostów jest tak wiele, jednakowych i równie nieistotnych, stanowiących tylko tło, bo spieszyli się na wyczekiwany z niecierpliwością spektakl w Operze Garnier, w której na moment zgubili się nawzajem w niewyraźnym tłumie. Myślał nie o zabytkach starego miasta i nie o przedmiotach, w które się zaopatrzył (na przykład w tym małym sklepiku obok muzeum Orsay, w którym za ladą stała niewidoma i siwowłosa kobieta, a on w swoim rozemocjonowaniu zapragnął kupić w s z y s t k o, byle jakoś jej pomóc), myślał tylko o osobie, z którą wówczas dzielił jedno powietrze — myślał o Vincencie.
Nie tylko pragnął, ale desperacko p o t r z e b o w a ł zamknąć w niewidzialnym słoiku, a może własnych objęciach rytm ich wspólnych dni, nietypowość upchniętą w czułościach (choćby przelotnych uśmiechach i splątanych dłoniach), na które nie mogliby pozwolić sobie w Queenslad pod czujnym okiem jego żony i pracowników uniwersytetu (okres złożonego przez Chenneviera wypowiedzenia miał zająć jeszcze kilka długich tygodni); nawet członkowie Obsidian Circle jeszcze przez moment nie mogli się o nich dowiedzieć. Potrzebował także wierzyć, a najłatwiej wierzyło się właśnie tam, że stan zdrowotny Vincenta wcale się nie pogarsza.
I z tym poczuciem własnej klęski wrócił do Lorne Bay.
Popołudnie spędzili na ciemniejącej plaży — Xavier i on, Midge, Perth i reszta grupy, choć niektórzy z nich nie pozbawiali się nawet materiału ubrań. Słona woda lepiła się do tkanin, nagrzany latem piasek wsuwał się w kieszenie jako stały bywalec i wchodził we wszystkie miejsca, w które nie powinien, ktoś otarł sobie nawet w pąsowej szramie uda, choć nie pamiętał już, kto dokładnie (czy to była Estelle?). Zapiski na przegubie Periclesa rozmazały się w ciemną plamę i wyglądały jak duży i niepokojący siniak, Julien w ślad za nim nabazgrał na własnym nadgarstku nie słowa do własnej powieści (jak gdyby miał taką w ogóle w myślach!), a notatki na jutrzejszy egzamin. Wszystko było dobrze, a jednak wciąż tragicznie. Było dobrze, ale on i tak myślał o Vincencie.
Może to właśnie przez owe rozległe korytarze, które przemierzał raz za razem w swoim umyśle, nie spostrzegł cudzej obecności. Z okolicznej plaży Cairns przenieśli się w zacieniony chłód doskonale znanego sobie antykwariatu — ktoś wysunął z niewielkiej lodówki trzymanej w piwnicy butelkę czerwonego wina, inni przekrzykiwali się w przytaczanych cytatach Marxa, a Julien błąkał się na górze pośród wilgotnego zapachu starych książek, ich surowości i lekko uszkodzonych okładek. Kiedy wyszedł ostatni (prócz niego, jak mu się zdawało) członek Obsidian Circle, zamknął w swojej dłoni klucz do budynku i zsunął się po schodach do jedynego pomieszczenia, w jakim zagwarantowaną mieli prywatność — stare i obite przetartą skórą kanapy, niewielką łazienkę i kilka produktów żywieniowych upchniętych do urządzenia chłodniczego. Nie potrzebował, naturalnie, obawiać się czyjegoś niechcianego wzroku — antykwariat zamknięty był od kilku godzin, a on planował się po prostu p r z e s p a ć. Przynajmniej w zamiarze. Zatrzymał się w pół kroku, kiedy na szmaragdowym i potężnym fotelu dostrzegł kontrastującą z nim drobną sylwetkę dobrze znanej sobie osoby. — Też nie chce ci się wracać? — spytał z rozbawieniem dołączonym do delikatnego, leniwego (bo unoszącego jedynie lewy kącik ust) uśmiechu.