króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Nie wiedziała po co tu przyszła.
Od trzech lat nie namalowała choćby połowę obrazu - jednakże było w tym coś fascynującego, wiążącego się z paranoiczną formą utraty - brakiem błogosławieństwa dla duszy, hańbą wyrytą w pamięci. Brak weny (niezależnie czy jest wykonywana wedle zawodu, lub zwyczajnych hobbystycznych pobudek) - wpływała na artystę - wciąga go w stan odrzucenia własnej wartości, w każdej sekundzie życia doskwiera i przypomina o swojej niedoli. Reverie nie była już w tym stanie - znajdowała się hen daleko, wliczała się w szereg tych zepsutych, bez pasji - nadziei, lub próby zwalczania dyskomfortu. Odeszła w zapomnienie i pogodziła się z taką formą istnienia albo też nie jeżeli przywołamy tu chociażby paradoks Kota Schrödingera - czy już w tym „pudełku” umarła, czy wciąż dusi się trucizną wszechświata? Aktualnie pozostawało jedynie wegetowanie - i nie kiedy od czasu do czasu przerażający krzyk do czterech gołych ścian - (czy kiedykolwiek ktoś usłyszy te wołanie o pomoc?)- Oddaliła się - odtrąciła wszystkich (również tych, którym najbardziej zależało - Rodzice, Siriusz, Matt - Charles) - zatraciła się w swoim własnym cierpieniu; nawet nie przechodząc żałoby.
Śmierć dziecka doprowadziła życie Beardsley do katastroficznych skutków - niszcząc siebie spowodowała tak ogromny wybuch, że tym którzy stali najbliżej, również się oberwało, co ona miała teraz zrobić? Jak się podnieść - jak nauczyć się na nowo oddychać? Więc trwała - pełna żalu, bólu - nienawiści, agresji - w momencie gdy odebrano od niej Maya - zaprzestała swoją walkę - nic nie miało znaczenia, a każdy z obrazów które niegdyś w szczęściu, trosce, cieple - namalowała - spłonął wraz z marzeniami (dosłownie).
Więc... dlaczego tu wciąż była?
Ciemnym spojrzeniem wpatrując się w tą kombinację, chłonąc z każdego dzieła - z każdego koloru, maźnięcia pędzla, palca - bądź niedokończenia (ona zrobiłaby inaczej) - odrobinę płomienia. Tęskniła za sztuką, za towarzystwem, za wszystkim co tak bardzo kochała, lecz wolała się karać - coraz to bardziej topić się w dnie oceanu, niżeli przyznać - że ona mogłaby ją uratować. Reverie nie chciała być ratowana; samowolnie wybrała drogę - nie błagała o wyciągnięcie pomocnej dłoni - ten stan idealnie się sprawował - nie rozczarowywała bo nikt nie wierzył, że jest godna zaufania. Tylko jedna osoba - odrębna jednostka wciąż nieustannie wgapiała w nią swoje błękitne (niczym jak niebo letnią porą) oczy malutkiego szczeniaczka (labradora, najlepiej by to opisywało) - był to Gideon - cholerny „wrzód na tyłku” - niezależnie co mu powiedziała, jak bardzo go zbeształa (to i tak delikatnie słowo) - wciąż przy niej, walczył - przeciskał się przez mgłę pełną nienawiści - może właśnie z jego powodu pojawiła się w miejscu, które niegdyś wprawiało w niej radość? Wolała tak o tym nie myśleć - lecz to Max - niczym jak chłopak z sąsiedztwa ze złotym sercem sprawił, że choć przez chwilę pragnęła powrócić do ciała, jak i umysłu starej siebie.
Jednak przegrała - wystarczył zaledwie kwadrans, by wyszła z galerii i przysiadła nieopodal na murku z własnej torebki wyciągając piersiówkę i biorąc kilka porządnych (choć już w środku była delikatnie wcięta - trzeba też zaznaczyć, że Verie od trzech lat nie znajdowała się w stanie trzeźwym) łyków. Nie mogłaby do tego wrócić; to nie byłoby w porządku, to oznaczałoby, że pogodziła się ze stratą córki - a ten scenariusz nigdy nie nadejdzie. Zawsze będzie winić cały świat (a najbardziej Boga) za odebranie jej dziecka.
Zaledwie dwie minuty później dostrzegła wychodzącego (być może w podobnym stanie) faceta.
Chhhryste, koniec jebanego świata
- Amen. - wysunęło się z ust pseudomalarki automatycznie, lecz te słowo nie zabrzmiało w żaden sposób religijnie - było niczym bluźnierstwo, a zarazem przekleństwo które na siebie wydała. - Kto Cię skazał na takie męki? - prawa brew szatynki powędrowała do góry. - Matka, brat...? - wtedy wzrok znalazł się niżej a na palcu dostrzegła obrączkę. - Stawiam, dychę że żona. - lewy kącik warg delikatnie się poruszył - dzisiaj wyglądała dobrze, idealnie opinająca się na ciele czarna sukienka - a zarazem eksponująca najbardziej pożądane części, mocny makijaż (choć w odpowiednim świetle mógłby dostrzec podkrążone oczy) i krwistoczerwona szminka; nie flirtowała - bardziej rozbawiła ją reakcja mężczyzny - cóż, dla niej był to cały świat - a dla innych zwykła nuda. Palcami odnalazła paczkę papierosów, wyciągając w stronę nieznajomego. - Weź, musisz mieć wymówkę dlaczego wyszedłeś. - lepiej taka, niż widok męża z obcą piękną kobietą.


Matthew Hammett
sumienny żółwik
różal
brak multikont