Strona 1 z 1

it's me hi, i'm problem

: 30 sty 2024, 23:52
reverie beardsley
Nie wiedziała po co tu przyszła.
Od trzech lat nie namalowała choćby połowę obrazu - jednakże było w tym coś fascynującego, wiążącego się z paranoiczną formą utraty - brakiem błogosławieństwa dla duszy, hańbą wyrytą w pamięci. Brak weny (niezależnie czy jest wykonywana wedle zawodu, lub zwyczajnych hobbystycznych pobudek) - wpływała na artystę - wciąga go w stan odrzucenia własnej wartości, w każdej sekundzie życia doskwiera i przypomina o swojej niedoli. Reverie nie była już w tym stanie - znajdowała się hen daleko, wliczała się w szereg tych zepsutych, bez pasji - nadziei, lub próby zwalczania dyskomfortu. Odeszła w zapomnienie i pogodziła się z taką formą istnienia albo też nie jeżeli przywołamy tu chociażby paradoks Kota Schrödingera - czy już w tym „pudełku” umarła, czy wciąż dusi się trucizną wszechświata? Aktualnie pozostawało jedynie wegetowanie - i nie kiedy od czasu do czasu przerażający krzyk do czterech gołych ścian - (czy kiedykolwiek ktoś usłyszy te wołanie o pomoc?)- Oddaliła się - odtrąciła wszystkich (również tych, którym najbardziej zależało - Rodzice, Siriusz, Matt - Charles) - zatraciła się w swoim własnym cierpieniu; nawet nie przechodząc żałoby.
Śmierć dziecka doprowadziła życie Beardsley do katastroficznych skutków - niszcząc siebie spowodowała tak ogromny wybuch, że tym którzy stali najbliżej, również się oberwało, co ona miała teraz zrobić? Jak się podnieść - jak nauczyć się na nowo oddychać? Więc trwała - pełna żalu, bólu - nienawiści, agresji - w momencie gdy odebrano od niej Maya - zaprzestała swoją walkę - nic nie miało znaczenia, a każdy z obrazów które niegdyś w szczęściu, trosce, cieple - namalowała - spłonął wraz z marzeniami (dosłownie).
Więc... dlaczego tu wciąż była?
Ciemnym spojrzeniem wpatrując się w tą kombinację, chłonąc z każdego dzieła - z każdego koloru, maźnięcia pędzla, palca - bądź niedokończenia (ona zrobiłaby inaczej) - odrobinę płomienia. Tęskniła za sztuką, za towarzystwem, za wszystkim co tak bardzo kochała, lecz wolała się karać - coraz to bardziej topić się w dnie oceanu, niżeli przyznać - że ona mogłaby ją uratować. Reverie nie chciała być ratowana; samowolnie wybrała drogę - nie błagała o wyciągnięcie pomocnej dłoni - ten stan idealnie się sprawował - nie rozczarowywała bo nikt nie wierzył, że jest godna zaufania. Tylko jedna osoba - odrębna jednostka wciąż nieustannie wgapiała w nią swoje błękitne (niczym jak niebo letnią porą) oczy malutkiego szczeniaczka (labradora, najlepiej by to opisywało) - był to Gideon - cholerny „wrzód na tyłku” - niezależnie co mu powiedziała, jak bardzo go zbeształa (to i tak delikatnie słowo) - wciąż przy niej, walczył - przeciskał się przez mgłę pełną nienawiści - może właśnie z jego powodu pojawiła się w miejscu, które niegdyś wprawiało w niej radość? Wolała tak o tym nie myśleć - lecz to Max - niczym jak chłopak z sąsiedztwa ze złotym sercem sprawił, że choć przez chwilę pragnęła powrócić do ciała, jak i umysłu starej siebie.
Jednak przegrała - wystarczył zaledwie kwadrans, by wyszła z galerii i przysiadła nieopodal na murku z własnej torebki wyciągając piersiówkę i biorąc kilka porządnych (choć już w środku była delikatnie wcięta - trzeba też zaznaczyć, że Verie od trzech lat nie znajdowała się w stanie trzeźwym) łyków. Nie mogłaby do tego wrócić; to nie byłoby w porządku, to oznaczałoby, że pogodziła się ze stratą córki - a ten scenariusz nigdy nie nadejdzie. Zawsze będzie winić cały świat (a najbardziej Boga) za odebranie jej dziecka.
Zaledwie dwie minuty później dostrzegła wychodzącego (być może w podobnym stanie) faceta.
Chhhryste, koniec jebanego świata
- Amen. - wysunęło się z ust pseudomalarki automatycznie, lecz te słowo nie zabrzmiało w żaden sposób religijnie - było niczym bluźnierstwo, a zarazem przekleństwo które na siebie wydała. - Kto Cię skazał na takie męki? - prawa brew szatynki powędrowała do góry. - Matka, brat...? - wtedy wzrok znalazł się niżej a na palcu dostrzegła obrączkę. - Stawiam, dychę że żona. - lewy kącik warg delikatnie się poruszył - dzisiaj wyglądała dobrze, idealnie opinająca się na ciele czarna sukienka - a zarazem eksponująca najbardziej pożądane części, mocny makijaż (choć w odpowiednim świetle mógłby dostrzec podkrążone oczy) i krwistoczerwona szminka; nie flirtowała - bardziej rozbawiła ją reakcja mężczyzny - cóż, dla niej był to cały świat - a dla innych zwykła nuda. Palcami odnalazła paczkę papierosów, wyciągając w stronę nieznajomego. - Weź, musisz mieć wymówkę dlaczego wyszedłeś. - lepiej taka, niż widok męża z obcą piękną kobietą.


Matthew Hammett