sprzedawca — angel's wings / stacja benzynowa
25 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
jedno życie, tylko tyle i aż tyle, tyle dano każdej istocie, a jego życie było całkowitą porażką
Ten lipiec, jak na australijskie standardy, trafił im się całkiem chłodny. Yosef, który zawsze miał na głowie coś ważniejszego po stokroć od sprawdzenia prognozy pogody, w zeszłym tygodniu dopiero zorientował się, że zarówno Misha jak i Joel powyrastali ze swoich wysłużonych kurtek, no i o ile Mishę jeszcze można było opakować w kurtkę po Joelu (w której wyglądał śmiesznie, bo była na niego o wiele za duża), o tyle Joelowi nie miał nawet nic do oddania po sobie, bo wszystkie swoje kurtki szurał zawsze aż do stanu kompletnej bezużyteczności. Szybko okazało się też, że w lokalnych lumpeksach wszystkie tematyczne ubrania porozchodziły się jak świeże bułeczki, zatem jedyną ich nadzieją - poza szybkim przejrzeniem dyskontów, które mimo wszystko okazały się być poza zasięgiem - okazała się przykościelna zbiórka. Yosef cholernie nienawidził dopraszać się czegokolwiek od kościoła, bo też średnio miał prawo mieć względem księdza jakiekolwiek roszczenia - żadne z nich nie było nigdy ochrzczone, ojciec pajacował jako świadek Jehowy, a matka (kiedy jeszcze była w zasięgu) zapierała się, że jest Żydówką i żydówką, i nie ma u katolików niczego do szukania.
Jeśli jednak życie z dzieciakami nauczyło Sadlera czegokolwiek, to był to fakt, że czasem należało schować dumę do kieszeni - zwłaszcza, jeśli na szali leżało zdrowie młodzieży, jak na złość zwykle wątłe i dogorywające, bo okazywało się, że dorastanie z grzybem nawarstwiającym się na ścianie wcale człowieka nie hartuje, tylko wręcz przeciwnie. Poszli po jedną kurtkę, a dostali cały wór ubrań - co w sumie byłoby całkiem miłe, gdyby nie fakt, że te rozdzielane na partie były najwyraźniej losowo i teraz, kiedy Yosef siedział na podłodze w chłodnym domu (ogrzewanie znowu się psuło), schowany w dwie grube bluzy i sweter, wpatrując się w powyjmowane z wora ubrania, nie miał bladego pojęcia, co on miał niby zrobić z większością tych rzeczy. Trafiło im się całkiem sporo dziewczęcych ubranek, które może i pasowałaby na Marę, ale taką sprzed dziesięciu lat, a nie wszystkie dało przerobić się na rzeczy, w które mógłby poubierać Mishę i nie narazić tym jednocześnie brata na wpierdol od jakichś złamasów.
Doszedł do wniosku, że być może najrozsądniejszą opcją byłoby zebranie tych rzeczy, z których nie było żadnego pożytku i oddanie ich do kościoła, ale wręcz kręciło mu się w głowie na myśl o kolejnej tego dnia wyprawie do tego przybytku, od którego bliskości robiło mu się duszno. No nic, może jutro to zrobi. Albo nie jutro - jutro miał dwunastkę na stacji, nie było chuja, że będzie mu się chciało jeszcze gdziekolwiek wychodzić po tylu godzinach użerania się z ludźmi. No to może pojutrze. Pojutrze brzmiało całkiem dobrze, dlatego też zaczął składać z powrotem do worka te wszystkie łaszki, z wyłączeniem kilku sztuk, z których mógł być jakiś pożytek. Odłożył parę damskich bluzek dla Mary, choć wątpił, żeby te trafiły w jej gust; uznał, że poczeka aż siostra wróci ze szkoły i sobie to przejrzy, nie będzie jeszcze zawiązywał worka.
Mniej więcej w połowie procesu wrzucania ciuchów z powrotem do środka, do jego uszu dotarło pukanie, na którego dźwięk znieruchomiał. To nie mogło zwiastować niczego dobrego. Ludzie, którzy go znali, wiedzieli, że do tych drzwi nie trzeba było pukać (wiedzieli o tym także ci, na których nie obraziłby się, gdyby jednak zapukali - jak na przykład ojciec, wpadający od czasu do czasu, aby zrewidować stan lodówki). Ktoś z urzędu? Z opieki społecznej? Policja? Żadna z tych rzeczy nie brzmiała pokrzepiająco, więc przez chwilę rozważał zastygnięcie w miejscu i udawanie, że w środku nikogo nie ma. Zaraz jednak uznał, że to było głupie - był dorosły, tak? Nawet jeśli to kłopoty, lepiej chyba było uporać się z nimi teraz, kiedy pukały, zanim zdecydują się wyważyć drzwi.
Niekoniecznie zdawał się był przekonany do tej samodzielnie wysnutej filozofii, ale w końcu dźwignął się na nogi i zerknął przez wizjer. Na ganku stała młoda dziewczyna, na oko w wieku Mary. Pewnie jakaś jej koleżanka ze szkoły. Zanim uderzyła go myśl, że to podejrzane, że nastolatka znalazła się tutaj w czasie, w którym zdecydowanie powinna być w szkole, zdążył odetchnąć z ulgą. W końcu nacisnął klamkę, żeby stanąć z nią twarzą w twarz.
- Mara jest na zajęciach - poinformował po prostu, głosem niezdradzającym żadnych głębszych emocji. - Ty chyba też powinnaś, co? - dodał po chwili, marszcząc brwi, choć tak naprawdę, to nie była jego sprawa - w latach szkolnych też przecież nieustannie wagarował.

Ismena Crawford