człowiek i morze
Ty chętnie się zatapiasz w głąb swego obrazu,
Ogarniasz go ramieniem i wzrokiem, a serce
Twe niekiedy się kocha w swej własnej rozterce,
Na głos tej skargi pełnej dzikiego wyrazu.
{outfit}
Klaus - jeszcze zanim wyrósł ponad półtorej metra, zanim nauczył się biegle francuskiego, zanim przywyknął do oddechu zmarłej matki, dosięgającego nieustannie karku - marzył zawsze o byciu kimś wielkim. Nie w takim sensie, w jakim był nim jego ojciec, rozstawiający ludzi jak pionki na planszy, ale krocząc drogą, którą z pewnością zrozumiałaby jego rodzicielka. Na początku uważał, że tym, czym powinien się trudzić było malarstwo - oczywisty wybór, choć niebezpieczny, bo żeby wyrosnąć ponad geniusz Louise Krause-Werner, do której zawsze już miał być porównywany, musiałby naprawdę się postarać. Potem odkrył, że to wcale nie było dla niego - długo nie potrafił pogodzić się z poczuciem przeciętności, które towarzyszyło mu zawsze, kiedy kończył kolejny obraz pozbawiony treści.
Jego marzenie ukruszyło się lekko, ale niedużo czasu minęło, zanim odkrył, że o wiele bardziej od malowania woli pisanie. Spędzał długie godziny między regałami biblioteki - najpierw szkolnej, potem miejskiej, a w końcu wydziałowej - poszukując odpowiednich słów, zakochiwał się w poezji Młodej Europy, a potem beatników, rozglądał się za pustymi stronami, które mógłby zapełnić własnym doborem wyrażeń. I wreszcie, po tych wszystkich latach, czuł, że naprawdę aspirował do czegoś, w czym miał szansę nie tylko na bycie dobrym, ale przede wszystkim wiernym sobie.
A potem wszystko poszło nie tak. Oszukiwał się przez jakiś czas, że żaden dyplom nie był mu potrzebny, przekształcił zesłanie do Australii w metaforę rozwoju i poszukiwania inspiracji, szukał w małomiasteczkowości Lorne Bay swoich osobistych muz, które mogłyby go jakkolwiek pokierować w tej jego raczkującej twórczości. I wciąż - uparcie i niezmiennie - odmawiał przyznania się przed samym sobą, że może to był już najwyższy czas na zaakceptowanie, że bycie kimś wielkim wcale nie było dla niego.
W ciągu minionych tygodni podobne refleksje nachodziły go na powrót często. Sięgał do nich podczas kolejnej nudnej rundki po supermarkecie w poszukiwaniu pampersów w odpowiednim rozmiarze, w ramach odbywania regularnych kursów z rezydencji wujostwa do domu Saula, przy podgrzewaniu mleka dla młodej (co trwało całą wieczność na starej kuchence Monroe’a) i całej reszcie tych do bólu przeciętnych oraz przyziemnych czynności, w których wir dał się brutalnie wciągnąć, a teraz nie potrafił się z niego wyrwać. Uparcie powtarzał sobie, że tak było dobrze, że przecież był szczęśliwy: miał przy sobie mężczyznę, którego kochał i najwidoczniej bawili się od solidnego miesiąca w coś na kształt rodziny - czy to nie było wszystko, czego powinien chcieć? Czuł jednak, że w tym wszystkim rozpływała się gdzieś cała istota jego osoby, że gubił swój sens, że robił wiele rzeczy na siłę, a od podejmowania się tych, do których go ciągnęło, uparcie się powstrzymywał, wiedząc, że to by przyniosło więcej złego niż korzyści.
Swój marazm starał się zamykać szczelnie wewnątrz siebie i uwalniać go tylko, kiedy miał stuprocentową pewność, że Saula nie było obok niego. Najwidoczniej nie dorósł nadal do konfrontacji, bo przecież był święcie przekonany, że jeśli nie da po sobie poznać, że coś ewidentnie nie odpowiada mu w tym całym układzie, to w końcu przyzwyczai się do tego, że tak po prostu musiało być - i to wszystko stanie się dużo łatwiejsze do przełknięcia. Skoro jednak obecnie większość czasu spędzał w domu Monroe’a, a kiedy już pojawiał się u wujostwa, z którym oficjalnie wciąż mieszkał, narażał się na nieustanne awantury, ciężko było mu znaleźć jakąś przestrzeń, w której mógłby po prostu poużalać się w ciszy nad własną porażką. Skoro już wcześniej zdążył nałożyć sobie samemu szlaban na oddalanie się w miejsca, które mogłyby zbyt go nęcić, szukał wytchnienia głównie poza murami domu, zazwyczaj po prostu nadkładając drogi ze sklepu, żeby móc w spokoju usadowić się na jakiejś ławce, zapalić papierosa i pomyśleć.
Tak było i tego dnia - jako, że torba z zakupami okazała się cięższa niż myślał, postanowił raczej znaleźć jakieś miejsce do przycupnięcia w pobliżu osiedla, niż pałętać się po uliczkach miasteczka, którego - pomimo mijającego nieubłaganie czasu - nadal przecież nie znał zbyt dobrze. Wyjątkowo zdawał się nie odstraszać go fakt, że w porcie cuchnęło rybami, bo wybrał sobie murek z doskonałym widokiem na kutry, odłożył na niego siatkę i zaraz zaczął obmacywać kieszenie spodni w poszukiwaniu papierosów i zapalniczki. O ile te pierwsze odnalazł bez problemu, ognia nie mógł doszukać się za cholerę, dlatego rozejrzał się nerwowo po okolicy i w trakcie tej czynności zatoczył się niemal na mężczyznę którego właśnie mijał.
- O przepraszam - rzucił zaraz, niemal automatycznie, choć trochę niewyraźnie, bo w ustach wciąż trzymał papierosa. Na całe szczęście chwilę później zdążył chwycić go z powrotem między palce, bo gdy podniósł spojrzenie na człowieka, którego staranował, zdziwił się tak bardzo, że jego brwi natychmiast powędrowały ku górze. - Neal? - musiał spytać, choć to przecież było zbędne: ludzie nie zmieniali się wcale bardzo na przestrzeni dwóch lat, a i w istnienie sobowtórów Klaus pod żadnym pozorem nie wierzył.
Znieruchomiał zupełnie, a przez jego ramiona przetoczył się impuls bólu, spowodowany nagłym spięciem. Kurwa, nie po to unikał klubów, barów i wszelkich innych miejsc, wokół których do tej pory toczyło się jego życie, żeby wpadać na ulicy na osoby, z którymi łączyła go całkiem konkretna p r z e s z ł o ś ć . Zaraz wymusił uśmiech, uznając, że absolutnie nie mógł dać po sobie poznać, jak bardzo zbiło go z tropu dostrzeżenie tak dobitnie znajomej twarzy.
- Masz może zapalniczkę? - Nic innego, bardziej twórczego czy nonszalanckiego, zupełnie nie przyszło mu teraz do głowy - najpierw chyba musiał wyzbyć się przypływu tego gwałtownego szoku, a potem dopiero będzie mógł rozegrać to w swoim stylu. W swoim stylu? Nie, właśnie nie w swoim stylu, właśnie wręcz przeciwnie. I to w tym wszystkim przerażało go najbardziej.
Neal Cassidy