tenderest touch leaves the darkest of marks
Powietrze było złote i lepkie. Pachniało smarem molibendowym, rdestnicą i solą; pachniało, jak zawsze, zbieraniną żywych i martwych ciał, kolejno: męskich i rybich; kolejno: ciepłych i zimnych; kolejno: stłoczonych na lodzie i stłoczonych za chwiejnymi konstrukcjami targowych straganów; pachniało żółcią i krwią.
Do tego, jak bardzo był kiedyś w Hectorze zakochany, Bright nie przyznawał się nawet przed samym sobą. Nie miał już piętnastu lat i naszyjnika z wielobarwnych, pudrowych cukierków na szyi, nie miał miękkich, niesfornych kosmyków, bursztynowych w barwie ale tlenionych słońcem, sięgających żuchwy i niżej, szczytów ramion, nie miał na powiekach cienia (w paletce Audrey: Moonlight, ledwie używana, bo oszczędzana na specjalne okazje, elipsa infantylnego błękitu skrzącego się opalizującymi drobinkami), a na grzbiecie koszulki, która byłaby chłopięca, gdyby poszerzyć jej ramiączka, zabudować przód i wywabić z żeberkowanego materiału rozetki żółtych i białych kwiatków.
Odkąd Jennings wrócił z morza (mówili, że na stałe, ale Bright preferował w to nie wierzyć, ba, preferował o tym w ogóle nie myśleć), widywał go często, czasem tutaj, czasem bliżej domu, w spożywczym Bailey'ów albo w Rudd's.
- Hector: Ja pierdolę! Co wy tu robicie!?
Audrey: Weź, tylko się wygłupiamy!
Miał na sobie dziewczęce biodrówki i brokat nawet w perci płowych włosków biegnących od pępka, do paska.
Widywał go często, częściej i inaczej niż by chciał - a kiedy było tak, jak chciał, zamykał oczy, więc w praktyce nie widział tak naprawdę nic, ani własnych kolan dociśniętych do silikantowych cegieł za budynkiem przetwórni, ani palców werżniętych w szczelinki muru, ani ruchu czterech stóp, pośpiesznej przekładanki pożyczonej z wodewilu i nałożonej na nieodpowiedni kontekst - ale za każdym razem i tak dawał się temu widokowi zaskoczyć, ogłuszyć, otumanić, jakby nie dowierzał, że Hector istnieje naprawdę, że jego ramiona istnieją naprawdę, jego pieprzyki, jego zwyczaj wżuwania się w pobojowisko przesuszonej, dolnej wargi, jego włosy, ciemniejsze na głowie, w trójkącie krocza i pod pachami i jaśniejsze na przedramionach i karku, istnieją naprawdę, do pary z jego durnym stoiskiem (na papierze: stoiskiem starego Jeremiaha, ale faktycznie należącym przecież do pracujących dla niego chłopaków), podłużną blizną biegnącą wnętrzem lewego ramienia, i kryształkami lodu topniejącymi u stóp. Czasem wolał wierzyć, że brunet w ogóle nie wrócił z morza, a to, co często dostarcza mu ryby, czasem rozpina rozporek, i okazjonalnie podczas jednej lub drugiej czynności doprowadza go do kompletnego szaleństwa, jest wyłącznie przywidzeniem, fatamorganą uplecioną z piasku i oceanicznej mgły.
- Chłopcy!
Tarzali się po dywanie: po skrawku szorstkiego, brudnawego akrylu. Kiedy tarło się go dłonią, materiał zdawał się reagować jak żywe zwierzę na pieszczotę, przy każdym muśnięciu wytrącając z siebie wieloraki brud: kurz, długie, jasne włosy należące do Brighta albo Faith, albo krótsze i farbowane na burgund, jeśli pochodziły od Babci, confetti z Sylwestra przed trzema laty, teraz smutne i wyblakłe, czasem jakiś liść albo kłak. Odkąd skończyli po siedem i osiem lat - ale Bright czuł się tak, jakby wiedzę tę posiadał w zasadzie od zawsze - wiedział, że istnieje na ciele Hectora taki punkt, wysepka skóry nad ostatnim żebrem od góry (teraz, z Faith w szpitalu, wiedział, że te kości nazywają się wolnymi), który trzeba było dźgnąć w odpowiedniej chwili i pod odpowiednim kątem, nasadą dłoni, kłykciami albo łokciem, żeby wygrać każdą możliwą przepychankę. To było jak włącznik, albo raczej wyłącznik oporu.
(P r z e s t a ń, Bright.)
- Co robicie!?
Drzwi były zamknięte - od środka, bo na tym etapie życia zarówno Bright jak i Hector rozumieli już, i potrafili docenić znaczenie rygla; Babcia na podwórku, przed przyczepą, na plażowym leżaku, który wydymał się i stękał pod ciężarem jej ciała; Faith u koleżanki - jednej z wielu, wszystkich-takich-samych.
To nie był pierwszy raz. Oddech Hectora pachnący mlekiem i colą, trochę obrzydliwie i słodko. Jego uda sprężyste i wygrzane słońcem. Bright leżał w ich kolebce. Leżał, a potem zaczął się poruszać. To nie był pierwszy raz (w niektórych wspomnieniach, zlanych razem jak wosk z kilku różnych świec, tak, ale nie w tym). To nie był pierwszy raz.
W klaustrofobicznym ekwiwalencie kuchni - ledwie parę metrów dalej - mruczała mikrofalówka.
(Zostaw to. Przestań. No, już.)
- Jennings!
- - Chłopcy!
- Weź, tylko się wygłupiamy!
Powiedzieli mu, że strojnik miał być, ale go nie ma, nie wiedzą czemu, Jennings po prostu nie wypłynął, miał wypłynąć ale jednak nie, nie, nie wiedzą czemu, niech sam go spyta, jest tam, o -
Bright wiedział gdzie, i oni też wiedzieli, że wie, gdzie, i teraz Bright deptał oskrobane ze śliskich trucheł łuski na kostce brukowej, i zaciskał dłonie w pięści i szedł do niego, szedł na niego, nieuświadomienie podwijając palce u stóp jak dziecko, gotowe nie do ataku, a do ucieczki.
Zwrócił ku sobie kilka zaspanych, lekkich od zbyt mocnej kawy głów, kilka par oczu o białkach tak przekrwionych, jak i zjełczałych operacją niewybaczającego, nadmorskiego słońca. Musiał skłamać w pracy, i skłamać Sabato, że wcale nie kłamał w pracy, dać sobie pełne dziesięć godzin, sobie i dwojgu dzieciakom, którymi miał dyrygować przez cały dzień, i znowu nie spał, i znowu nie dojadł, a teraz był tu, on i Hector, ale nie kretyński, kurewski strojnik, clou programu w parze z buławkami orzechów makadamia i ostrą, podwędzaną papryką.
- Jennings, kurwa!
Pomyślał, nie pierwszy raz, że chyba go zabije.
(Skup się, Starr.
No, już - )
Hector Jennings