been a while since i felt this way about someone
: 01 sty 2024, 21:28
Noc w niewielkim wykroju czterdziestu metrów kwadratowych skradała się pod szczelnie dociśniętymi, nieruchomymi (jeśli nie miało się żadnych snów) powiekami jak zwykle; szelestem przejeżdzających tylko od czasu do czasu pojazdów, wątłym i pomarańczowym światłem ulicznych latarni, głuchym domykaniem się drzwi; tych frontowych, wyznaczających wczesny początek, lub późny koniec zawodowego, a może imprezowego życia, lub tych położonych wewnątrz sąsiednich mieszkań. Rozłożony na wąskiej kanapie mężczyzna, po raz kolejny (szósty, a może już dwunasty) przewracał się z lewego ramienia na plecy, z pleców na klatkę piersiową; z niej, na prawy bok, wciskając twarz w miękkość oparcia. Brutus nauczył się lubić noce — ich leniwy spokój i ciemną mgiełkę, jaką okładała każdą sylwetkę, każdy budynek i trotuar; w niej łatwiej było zniknąć, łatwiej było segregować myśli i stać się kimś innym, lub wedle wyboru, w końcu stać się prawdziwym sobą. Dziś jednak nie potrafił jej przetrawić; odkładała się w jego przełyku chrząstką niestrawionej rozmowy, decyzji, której już począł żałować. Snuła się pod skrońmi pulsowaniem niewygody — nagle każda pozycja męczyła mięśnie i wbijała się w kości, żaden oddech nie przynosił ulgi, a wszystkie myśli uwierały w czubek głowy. Rękojeść noża, który wsunął pod puchatą poduszkę, zaczęła boleśnie odznaczać się na jego skórze; dopiero teraz, choć w podobny sposób spał już setki, o ile nie tysiące razy. Ostrze drugiego, przewiązanego przy kostce, paliło go z kolei do samej tkanki, do włókien mięśni, przechodziło przez twardość kości. Przez połowę ów naprzykrzającej się nocy sądził, że sen już nie nadejdzie; ale ten pojawił się jak zwykle, w najmniej odpowiednim czasie, wraz z katastrofą.
Dawniej, dekadę a może ledwie rok temu, zdiagnozowałby szmer zbliżającego się niebezpieczeństwa szybciej. Dziś z kolei — w nowej, nieznajomej mu cząstce wspólnego, niemal spokojnego życia, w którym scysja była ważniejsza od reszty otoczenia, a cudze emocje od trzeźwości umysłu — zapomniał, że noc bywa jednocześnie najbardziej nieprzewidywalna i zdradliwa. Że tak, jak on mógł ukryć samego siebie i wszystkie troski, tak inni mogli zakamuflować przeprowadzane zawsze nad ranem, zawsze z zaskoczenia — militarne, federalne, lub skrycie rządowe misje. Że to właśnie o tej godzinie, między drugą a czwartą przed wschodem słońca, wybrane sylwetki znikały niewytłumaczalnie z własnego mieszkania, i że kilka dni później zgłaszało się ich zaginięcie (jeśli miało się kogoś, kto by je zauważył), a potem skazywało na śmierć w policyjnych aktach, jako sprawa nierozwiązana.
Przecież orszak stawianych ku niemu kroków powinien był przedrzeć się przez kanaliki słuchowe wcześniej — kiedy odbijały się na korytarzu, albo jeszcze na klatce schodowej; nie kiedy te dźwięczały już za jego plecami.
Zdołał ledwie rozerwać powieki, szarpnąć ciało w zdumieniu i sięgnąć do kostki — ostrze kuchennego noża błysnęło, migocząc przez moment księżycowym, srebrnym światłem, a potem zanurzyło się w czyjejś miękkiej tkance, podobnie jak brutusowa dłoń; brzeg kciuka i wskazującego palca zwilgotniał czyjąś ciepłą krwią, poczuł chrząstki trzewi; ktoś krzyknął, ktoś wyciągnął jego sylwetkę do tyłu, ktoś odbił od jego czaszki jakiś tępy przedmiot. Rozpostarte powieki uległy, a noc chyba wreszcie się skończyła.
Głowa opadała w bolesnym zwisie, trąc koniuszkiem żuchwy o wierzch koszulki; podbródek pąsowiał, a kark jeżył się jak żywe zwierzę, uwypuklając nie sierść, a wypustki kręgosłupa; kiedyś pomyślałby, że przysnął podczas długiej, porannej jazdy autobusem lub pociągiem — wówczas jednak pasma palącej skórę, izolacyjnej taśmy nie przetrzymywały jego sylwetki, a ręce nie wyginały się nieznośnie do tyłu, skrępowane wrzynającym się, niezidentyfikowanym jeszcze tworzywem.
Nie otwierał oczu. Próbował pozbyć się suchości wyścielającej usta, stygnącej na języku i naciągającej połać wnętrza policzków. Rozwarte wargi zesztywniały bólem; rozpoczynającym się od nich, a przewleczonym aż do prawej kości policzkowej, napuchłej od pęknięcia, a może tylko uderzenia — przypadkowego (w coś) lub zamierzonego (od kogoś). Strużka lepkiej zawartości ust przykleiła się do skóry i napięła tkankę — zastanawiał się, jak długo był już nieprzytomny.
I dopiero później — czy Cassius był obok niego.
Czy może dopiero rozwierał powieki, tak jak i on, choć w bezpiecznej przestrzeni swojej sypialni; może na końcu miasta, a może na końcu całego stanu. Ale przecież tacy jak on — jak Brutus, jak lojalni agenci organizacji rządowych lub bardziej prywatnych, nigdy nie zostawiali świadków. Nie ryzykowali. Cassius musiał być albo niedaleko, albo już nie żyć.
To zmusiło go do spojrzenia w górę.
Ogołocone z bibelotów, mebli i estetycznej troski pomieszczenie wyglądało jak setka innych opuszczonych i zapomnianych pokoi. Mogło być wszędzie i nigdzie jednocześnie; mogło być (jakże paradoksalnie) opustoszałym hangarem sprzed kilkunastu dni, a także każdym pierwszym lepszym magazynem, z zaryglowanymi od kilku lat drzwiami i zabitymi deskami oknami. Było jednak starą fabryką; z niegdyś słonecznie żółtą, teraz rdzawo wyblakłą podłogą, układającą się w małe, wyszczerbione kafelki — między symetrycznymi odstępami których przełożone zostały stalowe szyny, wożące wózki z dużym balastem. Brama garażowa przyklejona do ściany naprzeciwko być może prowadziła do taśmy produkcyjnej; a może znajdowały się za nią szeregi najrozmaitszych urządzeń, gorących i wytwarzających toksyczne opary dla środowiska. Kraty pozaczepiane w miejscach, w których w każdym innym budynku znajdowałyby się okna, odgradzały ich od nieprzejrzystej czerni; podobnie jak surowe powierzchnie drewna zastępujące zdobienia tapet albo kolor połyskujących farb. Cassiusa nie dostrzegł pośród żadnych elementów dawnego życia znużonych, udręczonych pracowników fabryki; nozdrza drażniła stęchła wilgoć, źrenice chciały zwęzić się do rozmiarów główki od szpilki przez naprzykrzający się strumień i tak wątłego, choć dziennego światła, a uszy łapały pojedyncze nuty czyjejś rozmowy. Nie dało się nic zrobić (...) Przecież wiedział, gdzie trafić (...) Jebana krew nie chciała dać się zatamować, musiał trafić w tętnicę (...) Kilka minut i było po nim. Przełyk Coleridge’a napuchł dusznością, tętno na moment zamarło, później szarpnęło się tempem do serca, choć to coraz ciężej zdawało się pompować krew — przez ułamek sekundy uwierzył, że rozmawiają o nim; nie o mężczyźnie, którego nóż wcześniej wtopił się wraz z brutusową dłonią w kruchość nerwów, łamliwość tkanek i wrażliwość żył. Wierzył, że mówią o Knightleym.
Dawniej, dekadę a może ledwie rok temu, zdiagnozowałby szmer zbliżającego się niebezpieczeństwa szybciej. Dziś z kolei — w nowej, nieznajomej mu cząstce wspólnego, niemal spokojnego życia, w którym scysja była ważniejsza od reszty otoczenia, a cudze emocje od trzeźwości umysłu — zapomniał, że noc bywa jednocześnie najbardziej nieprzewidywalna i zdradliwa. Że tak, jak on mógł ukryć samego siebie i wszystkie troski, tak inni mogli zakamuflować przeprowadzane zawsze nad ranem, zawsze z zaskoczenia — militarne, federalne, lub skrycie rządowe misje. Że to właśnie o tej godzinie, między drugą a czwartą przed wschodem słońca, wybrane sylwetki znikały niewytłumaczalnie z własnego mieszkania, i że kilka dni później zgłaszało się ich zaginięcie (jeśli miało się kogoś, kto by je zauważył), a potem skazywało na śmierć w policyjnych aktach, jako sprawa nierozwiązana.
Przecież orszak stawianych ku niemu kroków powinien był przedrzeć się przez kanaliki słuchowe wcześniej — kiedy odbijały się na korytarzu, albo jeszcze na klatce schodowej; nie kiedy te dźwięczały już za jego plecami.
Zdołał ledwie rozerwać powieki, szarpnąć ciało w zdumieniu i sięgnąć do kostki — ostrze kuchennego noża błysnęło, migocząc przez moment księżycowym, srebrnym światłem, a potem zanurzyło się w czyjejś miękkiej tkance, podobnie jak brutusowa dłoń; brzeg kciuka i wskazującego palca zwilgotniał czyjąś ciepłą krwią, poczuł chrząstki trzewi; ktoś krzyknął, ktoś wyciągnął jego sylwetkę do tyłu, ktoś odbił od jego czaszki jakiś tępy przedmiot. Rozpostarte powieki uległy, a noc chyba wreszcie się skończyła.
Głowa opadała w bolesnym zwisie, trąc koniuszkiem żuchwy o wierzch koszulki; podbródek pąsowiał, a kark jeżył się jak żywe zwierzę, uwypuklając nie sierść, a wypustki kręgosłupa; kiedyś pomyślałby, że przysnął podczas długiej, porannej jazdy autobusem lub pociągiem — wówczas jednak pasma palącej skórę, izolacyjnej taśmy nie przetrzymywały jego sylwetki, a ręce nie wyginały się nieznośnie do tyłu, skrępowane wrzynającym się, niezidentyfikowanym jeszcze tworzywem.
Nie otwierał oczu. Próbował pozbyć się suchości wyścielającej usta, stygnącej na języku i naciągającej połać wnętrza policzków. Rozwarte wargi zesztywniały bólem; rozpoczynającym się od nich, a przewleczonym aż do prawej kości policzkowej, napuchłej od pęknięcia, a może tylko uderzenia — przypadkowego (w coś) lub zamierzonego (od kogoś). Strużka lepkiej zawartości ust przykleiła się do skóry i napięła tkankę — zastanawiał się, jak długo był już nieprzytomny.
I dopiero później — czy Cassius był obok niego.
Czy może dopiero rozwierał powieki, tak jak i on, choć w bezpiecznej przestrzeni swojej sypialni; może na końcu miasta, a może na końcu całego stanu. Ale przecież tacy jak on — jak Brutus, jak lojalni agenci organizacji rządowych lub bardziej prywatnych, nigdy nie zostawiali świadków. Nie ryzykowali. Cassius musiał być albo niedaleko, albo już nie żyć.
To zmusiło go do spojrzenia w górę.
Ogołocone z bibelotów, mebli i estetycznej troski pomieszczenie wyglądało jak setka innych opuszczonych i zapomnianych pokoi. Mogło być wszędzie i nigdzie jednocześnie; mogło być (jakże paradoksalnie) opustoszałym hangarem sprzed kilkunastu dni, a także każdym pierwszym lepszym magazynem, z zaryglowanymi od kilku lat drzwiami i zabitymi deskami oknami. Było jednak starą fabryką; z niegdyś słonecznie żółtą, teraz rdzawo wyblakłą podłogą, układającą się w małe, wyszczerbione kafelki — między symetrycznymi odstępami których przełożone zostały stalowe szyny, wożące wózki z dużym balastem. Brama garażowa przyklejona do ściany naprzeciwko być może prowadziła do taśmy produkcyjnej; a może znajdowały się za nią szeregi najrozmaitszych urządzeń, gorących i wytwarzających toksyczne opary dla środowiska. Kraty pozaczepiane w miejscach, w których w każdym innym budynku znajdowałyby się okna, odgradzały ich od nieprzejrzystej czerni; podobnie jak surowe powierzchnie drewna zastępujące zdobienia tapet albo kolor połyskujących farb. Cassiusa nie dostrzegł pośród żadnych elementów dawnego życia znużonych, udręczonych pracowników fabryki; nozdrza drażniła stęchła wilgoć, źrenice chciały zwęzić się do rozmiarów główki od szpilki przez naprzykrzający się strumień i tak wątłego, choć dziennego światła, a uszy łapały pojedyncze nuty czyjejś rozmowy. Nie dało się nic zrobić (...) Przecież wiedział, gdzie trafić (...) Jebana krew nie chciała dać się zatamować, musiał trafić w tętnicę (...) Kilka minut i było po nim. Przełyk Coleridge’a napuchł dusznością, tętno na moment zamarło, później szarpnęło się tempem do serca, choć to coraz ciężej zdawało się pompować krew — przez ułamek sekundy uwierzył, że rozmawiają o nim; nie o mężczyźnie, którego nóż wcześniej wtopił się wraz z brutusową dłonią w kruchość nerwów, łamliwość tkanek i wrażliwość żył. Wierzył, że mówią o Knightleym.