całkiem niebrzydki tytuł
: 14 gru 2023, 01:54
Rozstali się na Gare du Nord; nieśmiały i szybki uścisk dłoni, nie, poczekaj, Vincent skrył go w swoich ramionach, przecież nikt nas tutaj nie zna, a potem pocałował, to znaczy: chciał pocałować raz, szybko, czule, ale całowali się chyba minutę, aż w końcu Vince zaczął się śmiać.
Pociąg do Tulon odjechał jako pierwszy; Vincent miał dwadzieścia minut, by odnaleźć na dworcu ojca oraz Melanie, która zgodziła się spędzić święta z nimi. Wybierali się do Calais, domu jego kuzynki, której nie widział od dwudziestu lat, a tym samym — rodziny jego ojca. Ponoć ich dom stał na obrzeżach miasta (wystarczy wezwać taksówkę), z dwóch stron miał widok na morze, i chociaż poza ich trójką Clotilde zaprosiła jeszcze dużo innych osób, zapewniała, że dla wszystkich znajdzie się miejsce w willi bądź domku dla gości.
Po raz pierwszy — nie licząc dzieciństwa — miał spędzić święta poza Australią. Nie miał tęsknić za zapachem grillowanych potraw, bezbarwną plastikową choinką i upałem, jaki zapowiedziano na te dni; Calais było wietrzne i chłodne, Clo kupiła prawdziwe drzewko (jest w donicy, Vince, żeby nie umarło, napisała mu pod zdjęciem zielonej kreatury), a Mel ciesząca się na pierwszy zagraniczny wyjazd rozpoczęła korespondencję z jedną z jego ciotek, informując go przez pięć ostatnich dni w sprawie potraw wigilijnych, które razem zamierzały przygotować.
Yvette została w Lorne Bay.
Kiedy powiedział o tym Clo — do tej pory jedynie dzwonili do siebie sporadycznie, nie wykazując chęci do pogłębienia łączącej ich relacji — to znaczy o tym, że wezmą rozwód, ale póki co nie ubrali tego jeszcze w odpowiednie słowa, dziewczyna (starsza od niego o trzy lata) zażądała, by wraz z ojcem stawili się w grudniu we Francji. To mogą być jego ostatnie święta, Vincent, mama się ucieszy, ja się ucieszę, on w pewnym sensie też. Do wyjazdu przekonał się dopiero wtedy, kiedy Julien wyznał, że wraca na kilka dni do rodzinnego miasta; Vince tego samego wieczora zarezerwował im bilety do Paryża, a także zadbał o dalszą drogę pociągiem — Julien zmierzał na południe, on na północ. Potem Mel i ojciec mieli zostać jeszcze kilka dni w Calais, a on i Baudelaire w Paryżu, choć Vincent wolał mieć go przy sobie przez całe święta.
Byli już w drodze, kiedy pojął, że popełnił błąd. Trzydzieści minut za Paryżem; nerwowo i chaotycznie sprawdził w telefonie, jaka będzie kolejna stacja, a potem zapytał Mel, czy może do Calais zabrać ojca sama. Nie pytała; wiedziała o co chodzi. Uśmiechnęła się. Vincent pomachał jej z zakłopotaniem, kiedy stał już na dworcu, a ona siedziała na tym samym miejscu w pociągu, tuż obok ojca znudzonego i obojętnego na wszystko.
Kupił w kasie drogi bilet ekspresem do Saint-Tropez; niecałe sześć godzin drogi do Vins-sur-Caramy. Nie napisał Julienowi, że do niego jedzie. Że wprosi się na święta do niewielkiego domu, w którym spodziewano się, jeśli już, wysokonogiej uroczej dziewczyny; Vincent zastanawiał się, w jaki sposób najlepiej będzie wyjaśnić swoją rolę w jego życiu, ale nie uznawał tego za wysoce problematyczne. Wysiadł na odpowiedniej stacji, kupił bilet na autobus i odszukał w telefonie adres, który wcześniej, w razie problemów, podał mu Julien.
Siedział na murku przed rzeką, a stary bezzębny pies ślinił się na jego kolano, kiedy zadzwonił telefon. W końcu. — Co się stało? — zapytał szeptem, chociaż nie musiał; od domu Juliena oddzielało go dwadzieścia minut drogi. — Przyjechałeś dopiero teraz? — bo Vincent założył, że chłopak dzwoni z domu, w którym uśmiechnięta, roześmiana matka powiedziała mu, że szuka go jego przyjaciel, że pozwoliła mu zostać, naszykują łóżko obok kuzyna na strychu, tak powiedziała Vincentowi, a ojciec poklepał go po plecach i od razu zaczął wypytywać o pracę, małżonkę, ładne to nasze miasto, prawda? A on zaproponował, że weźmie psa na spacer, chociaż nie wiedział, do kogo ten pies należy, ani czy chadza na spacery. Okazało się, że owszem, ale bez smyczy; no i faktycznie w ogóle jej nie potrzebował.
Liczyło się wyłącznie to, że Julien w końcu o d d z w o n i ł (Vincent nagrał mu trzy wiadomości głosowe i napisał pięć tekstowych), i że wreszcie sam zjawił się w tym spokojnym, niewielkim mieście; nie sądził, że tak bardzo przypominać mu będzie własną krainę, którą kiedyś zwykł nazywać domem.
Mógł odetchnąć. Pociąg Juliena miał pewnie niegroźny wypadek, a może chłopak po drodze odwiedził jeszcze przyjaciół, ale teraz już był — w domu, tak blisko, niedaleko, może jeszcze nie wiedząc, że i Vincent tutaj jest.
Pociąg do Tulon odjechał jako pierwszy; Vincent miał dwadzieścia minut, by odnaleźć na dworcu ojca oraz Melanie, która zgodziła się spędzić święta z nimi. Wybierali się do Calais, domu jego kuzynki, której nie widział od dwudziestu lat, a tym samym — rodziny jego ojca. Ponoć ich dom stał na obrzeżach miasta (wystarczy wezwać taksówkę), z dwóch stron miał widok na morze, i chociaż poza ich trójką Clotilde zaprosiła jeszcze dużo innych osób, zapewniała, że dla wszystkich znajdzie się miejsce w willi bądź domku dla gości.
Po raz pierwszy — nie licząc dzieciństwa — miał spędzić święta poza Australią. Nie miał tęsknić za zapachem grillowanych potraw, bezbarwną plastikową choinką i upałem, jaki zapowiedziano na te dni; Calais było wietrzne i chłodne, Clo kupiła prawdziwe drzewko (jest w donicy, Vince, żeby nie umarło, napisała mu pod zdjęciem zielonej kreatury), a Mel ciesząca się na pierwszy zagraniczny wyjazd rozpoczęła korespondencję z jedną z jego ciotek, informując go przez pięć ostatnich dni w sprawie potraw wigilijnych, które razem zamierzały przygotować.
Yvette została w Lorne Bay.
Kiedy powiedział o tym Clo — do tej pory jedynie dzwonili do siebie sporadycznie, nie wykazując chęci do pogłębienia łączącej ich relacji — to znaczy o tym, że wezmą rozwód, ale póki co nie ubrali tego jeszcze w odpowiednie słowa, dziewczyna (starsza od niego o trzy lata) zażądała, by wraz z ojcem stawili się w grudniu we Francji. To mogą być jego ostatnie święta, Vincent, mama się ucieszy, ja się ucieszę, on w pewnym sensie też. Do wyjazdu przekonał się dopiero wtedy, kiedy Julien wyznał, że wraca na kilka dni do rodzinnego miasta; Vince tego samego wieczora zarezerwował im bilety do Paryża, a także zadbał o dalszą drogę pociągiem — Julien zmierzał na południe, on na północ. Potem Mel i ojciec mieli zostać jeszcze kilka dni w Calais, a on i Baudelaire w Paryżu, choć Vincent wolał mieć go przy sobie przez całe święta.
Byli już w drodze, kiedy pojął, że popełnił błąd. Trzydzieści minut za Paryżem; nerwowo i chaotycznie sprawdził w telefonie, jaka będzie kolejna stacja, a potem zapytał Mel, czy może do Calais zabrać ojca sama. Nie pytała; wiedziała o co chodzi. Uśmiechnęła się. Vincent pomachał jej z zakłopotaniem, kiedy stał już na dworcu, a ona siedziała na tym samym miejscu w pociągu, tuż obok ojca znudzonego i obojętnego na wszystko.
Kupił w kasie drogi bilet ekspresem do Saint-Tropez; niecałe sześć godzin drogi do Vins-sur-Caramy. Nie napisał Julienowi, że do niego jedzie. Że wprosi się na święta do niewielkiego domu, w którym spodziewano się, jeśli już, wysokonogiej uroczej dziewczyny; Vincent zastanawiał się, w jaki sposób najlepiej będzie wyjaśnić swoją rolę w jego życiu, ale nie uznawał tego za wysoce problematyczne. Wysiadł na odpowiedniej stacji, kupił bilet na autobus i odszukał w telefonie adres, który wcześniej, w razie problemów, podał mu Julien.
Siedział na murku przed rzeką, a stary bezzębny pies ślinił się na jego kolano, kiedy zadzwonił telefon. W końcu. — Co się stało? — zapytał szeptem, chociaż nie musiał; od domu Juliena oddzielało go dwadzieścia minut drogi. — Przyjechałeś dopiero teraz? — bo Vincent założył, że chłopak dzwoni z domu, w którym uśmiechnięta, roześmiana matka powiedziała mu, że szuka go jego przyjaciel, że pozwoliła mu zostać, naszykują łóżko obok kuzyna na strychu, tak powiedziała Vincentowi, a ojciec poklepał go po plecach i od razu zaczął wypytywać o pracę, małżonkę, ładne to nasze miasto, prawda? A on zaproponował, że weźmie psa na spacer, chociaż nie wiedział, do kogo ten pies należy, ani czy chadza na spacery. Okazało się, że owszem, ale bez smyczy; no i faktycznie w ogóle jej nie potrzebował.
Liczyło się wyłącznie to, że Julien w końcu o d d z w o n i ł (Vincent nagrał mu trzy wiadomości głosowe i napisał pięć tekstowych), i że wreszcie sam zjawił się w tym spokojnym, niewielkim mieście; nie sądził, że tak bardzo przypominać mu będzie własną krainę, którą kiedyś zwykł nazywać domem.
Mógł odetchnąć. Pociąg Juliena miał pewnie niegroźny wypadek, a może chłopak po drodze odwiedził jeszcze przyjaciół, ale teraz już był — w domu, tak blisko, niedaleko, może jeszcze nie wiedząc, że i Vincent tutaj jest.