easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
عيون واحدة فقط


To był jeden z tych dni, w które upał skrapla się na plecach i skroniach, ściekając między łopatkami ku lędźwiom, i osadza się na brwiach w malutkich, złośliwych kropelkach gotowych skapnąć w dół i rozłaskotać czubek nosa dokładnie w tej chwili, w której człowiek wyprzedza na trzeciego, bierze jakiś niewygodny zakręt, albo manewruje na niekształtnym, miejskim rondzie - z policyjnym samochodem zupełnie niemetaforycznie ziejącym mu w bagażnik, stadkiem rozeuforyzowanych młodością i latem dzieciaków, przekraczającym przejście dla pieszych w nieskoordynowanym rytmie na kształt ruchów Browna, i z jakimś rodzajem niespecyficznej presji czasowej wwiercającej się w rozkojarzony umysł - presji takiej natury, że z jednej strony obiecało się, że się będzie w domu na czas, ale z drugiej wie się, że tak naprawdę, oprócz pory kolacji, na Farmie nie czeka akurat żaden konkretny obowiązek ani surowa restrykcja.

Dlatego też Lou naprawdę cieszył się, że nie musi dziś prowadzić.
To znaczy...
Jasne. Oczywiście. Była taka jego część, która nadal unosiła się honorem i na jego skrzydłach gotowa byłaby pofrunąć za każdą kierownicę ilekroć tylko pojawiała się taka ewentualność (to, że coś tym udowadniał, było pewnikiem - pytanie tkwiło raczej w kwestii, czy sobie, czy komuś innemu?), ale w wyniku wewnętrznego, demokratycznego głosowania coraz częściej zostawała uciszana za każdym razem gdy pojawiała się szansa, że prowadzić będzie akurat Al.
Miloud tłumaczył to sobie siłą przywiązania przyzwyczajenia - w końcu po ostatnich kilku miesiącach nie był to bynajmniej pierwszy raz, i Arab zdążył już nauczyć się na pamięć specyfiki wielu drogowych przywar i talentów Hawkinsa (tego, na przykład, że ów zazwyczaj prowadził szybko i pewnie, ale nie brawurowo; że często dłoń z łuku kierownicy zrzucał na drążek zmiany biegów równocześnie gwałtownie, jak i płynnie - Lou nadal nie rozumiał jak dokładnie to działało, ale okazywało się, że miało jednak sens; że nie raz sprawiał wrażenie, jakby kipiącą w nim melodię zdawał się zagryzać na śmierć wraz z brzegiem dolnej wargi zaciąganej między zęby gdy z radia sączyła się jakaś chwytliwa piosenka; w końcu i tego, że przed wspólną trasą należy się wysikać naprawdę porządnie, bo wypertraktowanie u blondyna spontanicznej przerwy na poboczu, zwłaszcza gdy przyświecała im jakaś narzucona przez Marcusa misja graniczyło z cudem).
Inna interpretacja - taka, której chłopak pół-świadomie próbował poświęcać nieco mniej atencji i czasu - podpowiadała, że to dlatego, że przy Ralphie poczuł się po prostu bezpiecznie.


Dochodziła ósma wieczorem, i Lou nie mógł oprzeć się wrażeniu, że robi to wolno - jak rozsmakowana w rozkoszy kochanka, która świadomie opóźnia moment własnego klimaksu. Niebo zdążyło już pociemnieć (w mylącym rozstrzale z temperaturami, które nadal, oscylując przy granicy trzydziestu stopni Celsjusza, były zupełnie dzienne, a nie wieczorne, czy nocne), choć na skraju horyzontu gorzała jeszcze amarantowa smuga zmierzchu. Kiedy Lou patrzył w tamtą stronę, szczypało go w kącikach oczu, a uśmiech szarpał kąciki warg ku górze. To był ładny zachód słońca.
Obserwowany przez dwudziestopięciolatka jakieś pół godziny wcześniej, z pasażerskiego siedzenia w Dodge'u zatrzymanym na gospodarstwie za południową granicą Edmonton, na poboczu zaddaptoowanym rzekomo pod parking (czytaj: ktoś spędził trochę czasu ubijając tutejszą ziemię na płasko, i wytyczając trzy linie dzielące od siebie nieco nierówne, i raczej wąskie połacie miejsc na samochody), gdzie to Lou liczył oddechy w oczekiwaniu na sygnał od Ralpha.
Sygnał mógł tyczyć się czegokolwiek - paszy w wielkich workach, które trzeba przetransportować na farmę, krnąbrnej owcy odbieranej od weterynarza, naręcza nowych gospodarskich narzędzi albo selekcji nasion, które skończyły się w sklepach ogrodniczych w całym Cairns. Ale tyczył się siodeł. Trzech, pięknych i ciężkich, robionych na zamówienie i długo, bo z należytą im troską.
Nie było to rzecz jasna zadanie, z którym blondyn nie poradziłby sobie sam - ot, pół godziny przejażdżki w jedną stronę, krótka, kurtuazyjna wymiana powitań i jeszcze krótsza transakcja z producentem, i powrót, z przystankiem bliżej domu, po sprawunki dla Cecile. Ale nikt - Marcus (który, Lou był już niemal pewien, wiedział - nie tyle może co jego syna łączy z zatrudnionym w Carnelian Land imigrantem, ale że cokolwiek to jest, nie robi mu źle, jeśli nie wręcz przeciwnie), Mattie (która wraz z Noah wybrała się akurat na piknik na plaży, pozbierać drobne drewienka i muszelki puka, żeby Lou mógł pokazać chłopcu jak się robi komboloi, cypryjską zabawkę na kształt różańca, niezawodną na najróżniejsze zmartwienia), ani - zwłaszcza - Elijah Cooper (którego, niespodzianka!, znowu nie było w pobliżu - co w tym przypadku akurat zdawało się być Lou zupełnie na rękę) - jakoś nie oponował, gdy Al-Attal wymownie zadarł głowę znad cerowanej na ganku koszuli kiedy Al zakręcił się w pobliżu, informując, że ma coś do załatwienia poza Lorne.


Najpierw w Dodge'u zgrzytnęły niskie drzwiczki bagażnika, a potem stęknęła metalowa konstrukcja całej naczepy (głębokie, niskie yhh, uginających się pod ciężarem nabytku, kół). Lou zdążył wysiąść, obejść samochód, bez zbędnych słów pomóc Hawkinsowi z załadunkiem, zachwycić się wybłyszczanymi nowością konturami siodeł, i wsiąść z powrotem, pamiętając, żeby zapiąć pas.
Potem obok niego pojawił się Ralph - jasny jeans, mgła zostawionego może o jeden dzień za długo zarostu, i szary podkoszulek z półkolami o dwa tony ciemniejszych od reszty materiału plam w zgięciu pachy, i taką samą, długą, strzałkowatą rysą biegnącą z tyłu, przez plecy.
W końcu samochód zaskoczył, i ruszyli tam skąd niedawno przybyli, chociaż nieco inną drogą, wzdłuż pobocza porośniętego kolcowojami i trawami Gamba, tnąc noc na czterech szerokich kołach dopóki -
- Al! - Milou' wychylił się w przód i jednocześnie w bok, odruchowo wytknąwszy nagi, skiereszowany podczas swoich treningów parę dni wcześniej łokieć przez uchylone, samochodowe okno - Al-Ralph, slow down! W-wait, wait. Have you seen it?! - To, co przykuło chłopięcą uwagę, minęli już o kilkadziesiąt metrów, ale brunet nadal zdawał się trzymać pod powiekami dokładny obrys kiczowatego, reklamowego neonu - I'll be damned! - Teraz obrócił się ku Hawkinsowi, z pożyczonym od niego stwierdzeniem na rozchylonych ekscytacją ustach - Hambledon Hotel, do you know that place!? It - Aż się zakrztusił i roześmiał jednocześnie, głupi, młody, i nagle kompletnie wolny od wszelkiego zmęczenia po pracy - It... said they have a mechanical bull! - Trzepnął dłonią w brzeg maski rozdzielczej - Oh, Al! Come on! Can we go?! Just to have a look, or...

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

O odebranych siodłach myślało mu się na tyle dobrze, że to właśnie im poświęcał teraz skromny kawałek tej uwagi, której nie skupiał na niekończącej się taśmie rozciągającej przed nimi drogi – wyłaniała się z ciemności i zaczynała tam, gdzie przednie reflektory wylewały przed siebie lejkowaty poblask surowych świateł.

Rozważał akurat parę poprawek, które – tego był pewien jeszcze na miejscu – planował nanieść w swoim zakresie. Myślał też o reakcji małego Noah; w końcu nie bez powodu siodła były trzy, a nie dwa (przy tym jedno zdecydowanie mniejsze od pozostałych dwóch) – i te toczone na boku prognozy sprowadzały się do typowych pięciolatkom tupnięć i okrzyków-

Al!

Al natychmiast dał po hamulcach – opony zatrzeszczały, zdzierając się na suchym i jeszcze niezwietrzałym ze słońca asfalcie (w południe wypluwającym z siebie zniekształcające horyzont, gorące opary); wydały z siebie kolejno wizgi i piski, do których lada moment dołączyło także astmatyczne pokasływanie Dodge’a. Protestował; po latach przebiegu był zdecydowanie za stary na takie numery – i nawet nie zamierzał tego ukrywać, grożąc może, że następnym razem nie da się już odpalić.

Are you out of your mind?! – Zachłysnął się powietrzem. – Jesus, Lou! What the fuck! You stupid cunt! – ryknął na niego z niedowierzaniem, ale bez wyrachowanej, nienawistnej intencji. Zresztą, kto znał młodego Hawkinsa, ten wiedział, że podobne epitety potrafiły świadczyć czasem o zażyłości, a ich być może nieco surowe brzmienie wcale nie odejmowało potencjalnej czułości, którą mężczyźnie zdarzało się wyrażać w ten, a nie inny sposób. Należało po prostu szukać jej w odpowiednich miejscach – nie w słowniku potocyzmów ani łaciny podwórkowej, ale w sposobie, w jakim zwyzywaną klacz-uciekinierkę sprowadzał do domu, jednocześnie poklepując ją po spadzie potężnego łba; albo psa, który rozwachlowanym ogonem strącił z poręczy ganku do połowy pełną butelkę piwa. Albo Lou, na którego oczach pozwolił spojrzeniu zmięknąć, trochę pod wpływem refleksji, że pewne implozje dźwięków nadal wywoływały w nim nieprzewidziane reakcje.

Chciał wrócić do domu.

No. I don’t – skłamał w imię wyższego dobra, nie przyznając się, że owszem, zna to miejsce – i to nie z powodu jakiejś dawnej, spontanicznej wizyty (przy czym z założenia nie był to dobry, ani nawet zbyt staranny blef). – And I don’t want to know – skontrował natychmiast, łudząc się jeszcze, że – jakimś życzeniowym cudem – wystarczy odmówić raz, zresztą wystarczająco dosadnie, bez zawiłych aluzji (takich, które trzeba byłoby najpierw wyczuć, potem podłapać i wtedy dopiero zinterpretować), żeby chłopak raz na zawsze odpuścił temat.

Prawda była jednak taka, że Al i tak wiedział już, że się przeliczył – najprawdopodobniej z chwilą, w której w spojrzeniu Al-Attala dojrzał błysk – i ten błysk prezentował się nieustępliwie, jakby nie istniał na świecie taki argument, który przekonałby go do zmiany planów albo chociaż zawarcia jakiegoś ugodowego konsensusu. To była dziecięca radość. Plany ustaliły się więc same – a w nich zawierała się mechaniczna, gniewnie rozhuśtana bestia, abominacja prawdziwego, rozwierzganego byka (więc może, ale tylko m o ż e, istniał jakiś sensowny kontrargument dla hawkinsowego uporu, który nachodził go nie tylko w sposób nieproszony, ale i przekraczający próg świadomości na tyle subtelnie, że jego obecność zaskoczyła nawet samego Ralpha; z tej pozycji podpowiadał natomiast, że to wcale nie jest taki zły pomysł – i że jeśli Miloud ma wkrótce wystartować w swoich pierwszych, prawdziwych zawodach – zanim poczuje pierwszą krew bądź co bądź brutalnego i niewybaczającego sportu, warto byłoby przetestować go w łagodniejszych, bardziej kontrolowanych warunkach). Pociągnął nosem. Westchnął.

No. Lou, no. No, of course we can’t. – Poczuł, jak kropla potu spływa mu wzdłuż kręgosłupa – i, zanim zapędziłaby się pomiędzy pośladki, wsiąka w brzeg bielizny. – We’re heading back home, no talking back. I’m beat – kontynuował bez przekonania.
A potem zerknął w stronę chłopaka.

Chłopaka idiotycznie młodego – na domiar wszystkiego młodego w taki sposób, który nie szanował rezerw energii, więc wciąż jeszcze trwonił ją na lewo i prawo podług własnych zachcianek.

To, co wcześniej wymknęło się spomiędzy ust Ralpha jako westchnienie, teraz przybrało już formę pełnoprawnego, stękliwego utysknięcia. Z naleciałością uzasadnionej chrypki, która lubiła trzymać się z rzadka używanych głosów, czasami powodując nieprzewidziane załamanie się albo przesadne wybicie któregoś z następujących po sobie tonów.

Ugh, a l r i g h t. But just this once. And I dare you to stay on that bull for eight seconds. Deal? – Uniósł brew, sprzedał mu kuksańca w ramię. – Can you do that? Huh?
Ralpha na drodze charakteryzowało coś jeszcze – dość karkołomna może natura, ale praktyczna, żeby do zasad stosować się tyko wtedy, kiedy w pobliżu był ktoś, kto miałby go z nich rozliczyć; o tej porze podmiejskie ulice były prawie puste, więc zjeżdżając z krawężnika, na którym zarządził wcześniej awaryjny postój, wziął zakręt w zdecydowanie niedozwolonym miejscu.

Zatrzymał się dopiero pod przybytkiem tak żałosnym, jakby ta gorączkowo opiewana w neonach bestia roznosiła go od środka. Razem z chłopakiem wytoczył się z pickupa (rozpromienionego kaskadą żarzących się kolorami szyldów, w tym świetle sprawiając wrażenie całkiem uradowanego z takiego obrotu spraw; po całodniowym ujeżdżaniu w tę i we w tę chętnie korzystał z przerwy na złapanie oddechu).
Al uchylił skrzydło wejściowych drzwi. Klepnął bruneta w pośladek.
Come on, ladies first.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Intencji może i nie było, ale był za to gniewny, donośny pogłos godny dźwięków wydawanych z siebie przez zagniewanego ojca (czy raczej, zaryzykowałby Lou, przez wszystkich zagniewanych ojców na całym świecie, bo, jak wynikało z poczynionych przezeń w podróżach obserwacji, wszyscy ojcowie złościć zdawali się dokładnie tak samo - głośno i strasznie, marszczeni i rozprężani wrzącą w nich emocją, która sprawiała, że nagle robili się jakby więksi i silniejsi niż w rzeczywistości - choć w różnych językach i, niekiedy, z różnym natężeniem), i to wystarczyło, by Lou odmłodniał nagle o jakieś dwadzieścia lat, na ułamki sekund stawszy się rówieśnikiem chłopca czekającego na nich na Farmie, i skulił się nie tylko w sobie, zaplątany we własne uczucia, ale i po prostu, przygiąwszy ramiona, i przyciągnąwszy dłoń, jeszcze chwilę nonszalancko wyrzuconą poza obszar samochodu, do uniesionej w pół oddechu piersi. 

Trwało to na szczęście krótko - tyle mniej więcej, ile zabrało Al-Attalowi przypomnienie sobie, w jaki sposób Hawkins zwykle zwracał się do istot tak niesfornych, jak i darzonych przez niego...
Lou nie był pewien czym, wprawdzie, ale zdecydowanie nie jawną, i destrukcyjną antypatią (przysiągł sobie jednocześnie, choć zupełnie nieświadomie - pakt ten zawarłszy z własną duszą pod nieuwagę zajętej autostradą jaźni - żeby wsłuchać się uważniej w nuty brzmiące w męskim głosie gdy blondyn następny raz utyskiwać będzie na Elijah; czy brzmi tak samo - to jest z jakąś dozą troski i ciepła zaproszoną między zgłoski, chłodno i nieprzychylnie, czy w jeszcze inny sposób, i na co sposób ten mógł potencjalnie wskazywać?), co pozwoliło mu rozprężyć się niemal tak samo raptownie, jak się przed chwilą spiął i podpłoszył.
- Okay. I...
Wbrew dziecięcym błyskom w brązowych tęczówkach, i nawet wbrew temu, że na samą myśl o mechanicznym erzacu rozjuszonego bydła brunet zdawał się z ekscytacji przebierać ozutymi w kowbojki nogami, prawda była taka, że w razie surowszej odmowy nie spróbowałby nawet podejmować żadnych pertraktacji. Jasne, w obliczu infantylnej radości pryskały może wszelkie racjonalne argumenty - tyle tylko, że Miloud, jak wszystkie dzieci rodziców, którzy potrafili być czasem przerażający, w obliczu dorosłego gniewu dojrzewał nagle bardzo szybko. Wystarczyłoby zatem, żeby Al nie złagodniał w ostatniej sekundzie, i nie byłoby o czym rozmawiać.

  • (Nie wówczas, oczywiście, gdyby Ralph był kompletnym nieznajomym, bo przy obcych ludziach Lou z zasady nigdy tak nie truchlał. Szkopuł w tym, że Hawkins dawno już przestał być brunetowi obojętny - co gorsza, zaczął być mu też bliski).
Ale blondyn złagodniał, a Miloud odzyskał i oddech, i animusz, i ochotę, żeby z pasażerskiego miejsca wypaść na rozgrzany asfalt prawie dokładnie wtedy, gdy Hawkins ledwie-co zaciągnął hamulec.
Więc może jednak jak dziecko? W końcu smarkacze regenerowali się zwykle o wiele szybciej niż dorośli, lęk i urazę potrafiący nosić w sobie jak bolesną drzazgę aż do samej śmierci.
- Come on - Przewrócił oczami i podciągnął spodnie - sfatygowane, niebieskie lewisy przed paroma tygodniami urżnięte tuż nad kolanem, tak, że teraz chłopięcą rzepkę przy każdym ugięciu nogi łaskotały śmieszne frędzle wystrzępionego materiału. Zerknął na Ala, zacisnął wargi, a potem pozwolił im rozewrzeć się pod naporem wesołego uśmiechu - Usually I last at least thirty, alright? Eight seconds won't be a problem.

Choć tak zupełnie szczerze, Miloud wcale nie był taki pewien. Osiem sekund na zmontowanym przez Ala stelażu było oczywiście jednym - i choć Hawkins (Milou' miał szczerą nadzieję), nigdy nie stosował na nim taryfy ulgowej, po paru kolejnych razach dwudziestopięciolatkowi udało się wdrożyć w mięśnie konkretną taktykę, która pozwalała mu przewidzieć kolejny zamiar przeciwnika (tutaj: Ralpha, do spółki ze zbitą ze sklejki i palet, obitą płótnem konstrukcją), i go uprzedzić; popisy na sprzęcie kontrolowanym po równi przez przypadek i przez niekoniecznie przychylną dłoń operatora, to była jednak zupełnie odmienna zabawa.

Ale Miloud się nie tremował. Nie dotąd, przynajmniej, dokąd Ralph nie narzucił mu bardziej arbitralnego, honorowego celu i wyzwania.
Chrząknął i przekroczył próg, zastanawiając się czy takimi neonami obudowywano zwykle raczej niebiańskie bramy, czy wrota do piekieł.

Jeśli to drugie, to pandemonium w Edmonton prezentowało się względnie cywilizowanie.
Nie pachniało siarką, a tylko ciepłym piwem, mieszaniną damskich perfum z niższej i bardzo średniej półki, wód kolońskich typu mało zamożny lowelas (ale nadal taki, co wystarał się na tyle, że przynajmniej wziął prysznic), z wyjątkiem jednej (choć o tym Miloud przekonać miał się dopiero za niedługą chwilę), i reminiscencją papierosowych wyziewów - które faktycznym dymem były jakieś pół godziny wcześniej, dopóki zuchwałej grupki kopcących Championy facetów nie poproszono grzecznie o przejście do palarni.
Bardziej niż żywym ogniem, jarzyło się błękitem i złotem neonów - te nad barem mówiły, że sprzedają tu colę, a te nad rzędem stosownych dla kilku gości za jednym zamachem boksów, że podają też piwo beczkowe i mocną tequilę.
Zamiast od diabłów, roiło się w nim natomiast od raczej względnie trzeźwych, przynajmniej na pierwszy rzut oka, ewidentnie i mniej, i bardziej stałych bywalców. Przy barze siedziało kilku mężczyzn w rozchełstanych, kraciastych koszulach z flaneli (Lou na tym etapie wiedział już, że bardziej niż przemijający z gorącym wiatrem trend, ten modowy wybór to raczej styl życia i że absolutnie nigdy nie należy stroić sobie z niego żartów), i dwie kobiety zdające się czegoś żałować (albo, że tych mężczyzn jeszcze nie poznały, lub też wręcz przeciwnie - że znały ich zdecydowanie zbyt długo). Część stolików była wolna; część boksów pusta i czerwona jak wyrwa powstała w dziąśle po świeżo wyrwanym lub wybitym zębie. Jakaś grupa osób wyglądających na miloudowych rówieśników zamawiała następną kolejkę kolorowej wódki. Ktoś grał w rzutki. Ktoś inny się temu przyglądał. Barmanka - jeszcze chwilę temu Lou zdawało się, że jest tylko jedna - zdawała się albo rozmieniać na drobne, albo dwoić w oczach. Gdzieś kręcił się chyba nawet i jakiś ochroniarz, i ktoś, kto za główne zadanie miał zbieranie z lepkawych, drewnianych blatów opróżnione z piwa kufle.


No i był jeszcze, o c z y w i ś c i e, byk.

Na przyuważonym wcześniej przez dwudziestopięciolatka neonie potraktowany, zdecydowanie, dość łaskawie - bo w rzeczywistości, otoczony elipsowatą bandą i jakąś miękkawą wyściółką, budził mniejszy respekt, i to z potencjałem na złośliwy chichot. Boki zwierzęcia pokryto bielą i czernią zmechaconych łat, a łeb zdobiły mu zmatowiałe rogi. No, i na domiar wszystkiego, nieszczęśnik miał zeza. Lou wiedział jednak, że przeciwników nigdy nie powinno się oceniać, lub dyskredytować, wyłącznie po wyglądzie.
- Are you gonna buy me a bracer? - Przed chwilą stali w drzwiach, ale teraz znaleźli się już niemal przy barze. Szybko, bo Miloud czuł jeszcze zaskakująco przyjemną aurę wokół klepniętego przez Ralpha pośladka - Have mercy, Ralphie. It's my first time!

Podobało mu się. To, jak blondyn na niego patrzy, i jak dla przez niego wzdycha, tak rozirytowany, jak i niezdolny żeby mu odmówić. I to, jak patrzą na niego inni - a pomyśleć tylko, że nawet nie miał na sobie kapelusza!
Patrzyła barmanka, patrzyły kobiety oparte o ladę, patrzyli mężczyźni, i patrzył...
- 'Mew?! - Lou zakrztusił się uśmiechem, natychmiast lokalizując tylko ciut od siebie niższe źródło tego zapachowego dysonansu, który wcześniej wpadł mu w nozdrza (Bartholomew używał perfum Guerlain i hypoalergicznego mydła z aloesem i bławatkiem), klasnął w dłonie, i najpierw łypnął na Ala, potem zatrzepotał rzęsami, potem pocałował wyrosłego przed sobą szatyna w jeden i drugi policzek, a na koniec zorientował się, że dla obydwu mężczyz sytuacja może być cokolwiek konfundująca - Al, this is... Oh, seriously, what a coincidence! This is Bartholomew. A friend of mine, from Cairns, actually. And Barthy, this is Al -
Szkoda, że nawet przy sporych postępach jakie Miloud poczynił ostatnio we władaniu obcym językiem, nagle zabrakło mu słów na opisanie wiążącej go z Ralphem relacji.


Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Are we still talkin’bout a rodeo? – Zerknął na Milou’ z ukosa, z uśmiechem złamanym w trzech-czwartych, dokładnie tam, gdzie linia podbiegała w górę, ze sobą zabierając prawy kącik ust i pozostałość osiadłego na niej żartu.
Zarówno z tym właśnie uśmiechem, jak i niegórnolotnym żartem, i podkoszulkiem w wielu miejscach pociemniałym od potu (którego świadomość obecności koniec końców jednak ugryzie go ostrym, słonawym zapachem w zderzeniu z perfumami, aloesem i – boże – bławatkiem!), Al bezbłędnie wpasowywał się w uzupełniany sobą, klasyczny obrazek baru. Pasował tu, bo przychodziło tu wielu takich, jak on. I mało takich, jak Lou.

Al gotów był uznać jednak, że rozbuchanemu ciepłem i wietrzącym się piwem lokalikowi od nieba, piekła, i – od biedy – na siłę wciśniętego pomiędzy nie czyśćca było jednak bliżej do ziemi niczyjej; ziemi funkcjonującej w postępującym, ale niecałkowitym bezprawiu, przede wszystkim jednak rządzącej się swoimi, często niepisanymi zasadami – wynajdywanymi zwykle wedle zbioru najbardziej wpływowych widzimisię. Czasem te zasady egzekwowało się więc gorliwie (od lekkich – zobowiązujących najtrzeźwiejszych do sumowania punktów w grze w rzutki, po surowsze – że na zasłużone danie sobie po mordzie nikomu nie drgnęłaby powieka [dlatego umów i warunków zakładów należało dotrzymywać]). Innym razem odchodziły w niepamięć równie prędko, jak zostawały ustanawiane.

Wobec tych zależności Hawkins wolał więc jednak zachować ostrożność, już u samego progu tych kilka obróconych w ich stronę głów ścinając ciężkim spojrzeniem, w którym jednocześnie krył się jakiś postulat, i ten postulat Ralph koncentrował także w dłoni protekcyjnie nałożonej na ramię Al-Attala; na wypadek, gdyby jednak śniady odcień chłopięcej skóry zderzył się z tutejszą małomiasteczkową, zatwardziałą mentalnością.

To, że Al po cichu zdawał się rozkoszować dwuznacznością komunikatu, było inną sprawą; tak jednak, jak Miloudowi podobał się sposób, w jaki trzydziestoczterolatek na niego patrzył, tak jemu podobała się znaczeniowa zależność pomiędzy jednym «jest ze mną» i drugim «jest mój» przekazem. Z zasady powątpiewał, żeby ktokolwiek – niesprowokowany – mógł mieć do chłopaka jakikolwiek problem, ale ostatnie, czego chciał dziś Ralph, było użerać się z wyjątkami od reguły.

O tym, że był w błędzie, przekonał się prędko; mniej więcej w chwili, w której Milouda uczepił się jakiś inny chłopak (albo Miloud jego, nie wiedział który bardziej grawitował w kierunku tego drugiego – i, w wypadkowej tych myśli – który scenariusz bardziej działał mu na nerwy).

Sprawy potoczyły się więc na tyle wartko, że dłoń, którą miał oprzeć na chłopięcym barku, ostatecznie tylko pacnęła rys jego sylwetki, bez niepotrzebnych sprzeciwów oddając Araba na moment w ramiona… Bartholomewa… Mew… Tego gościa.

Nie znaczyło to jednak, że Al pozostał bierny; twardo trzymając się swojego miejsca u boku Al-Attala, naprędce zmusił się do przywrócenia sobie animuszu – tego samego, na którym żerowało stare, dobre zmęczenie – a wraz z nim (animuszem) także i paru dodatkowych centymetrów, dotychczas rozchodzących się po sylwetce z jednej strony obciążonej minionym dniem, z drugiej – chyba permanentnie nabytą już tendencją, żeby pochylać się w kierunku Lou za każdym razem, kiedy ten miał coś do powiedzenia.

A z tego przywileju Miloud korzystał przecież często.

Póki co jednak posłał Arabowi jedno z tych spojrzeń, które miały wyczytać z niego, jak z otwartej księgi; gdzieś w pół pierwszego wersu zorientował się jednak, że tych akurat treści chłopak rzeczywiście nie zdążył jeszcze przełożyć na taki język, który dla Hawkinsa byłby czymś innym, niż tylko absolutną enigmą. Z braku lepszych opcji, wyciągnął do Barthy’ego rękę.

Just Al. – Zadbał o to, żeby dłoń nowo poznanego chłopaka uścisnąć nieco mocniej, niż zrobiłby to w dowolnych, innych okolicznościach. Uparcie wmawiał sobie też, że na rzeczone okoliczności entuzjazm Lou wcale nie miał wpływu.
Nice to meet you, Al! – Okazywało się, że Barthy miał ładny uśmiech – nawet wtedy, kiedy tuż pod tym uśmiechem skrzywił się z dyskomfortu. Albo bólu.
Yeah.
I… – Ukradkiem zabrał się za rozmasowanie dłoni. – I saw you two looking at the bull, huh? I know the bloke who operates this bad boy. Wanna give it a try?
Al pociągnął nosem. Skubnął przód swojego bezrękawnika; trochę gorąca wywachlował rytmicznym ruchem, trochę – wydmuchując je sobie zza kołnierza. Sapnął.
You two should go, seems like you have a lot to catch up on. I’ll join you in a minute. Alright, Lou?

*
So, is he… Al… is he like… your instructor or something? – Trudno stwierdzić, czy chłopakiem kierowała ciekawość (nie dało się ukryć, że Lou parę razy musiał już potknąć się o spojrzenie zaplątane między jego kowbojki), czy jednak konwenans nakazujący zgrabnie zainteresować się czymś, co na tapet spotkania przywlókł ze sobą interlokutor; tak czy inaczej, rozbieganym spojrzeniem prędko zatrzymał się w okolicach jednego ze stolików, do których zaciągał właśnie Araba. – Oh, and here’s Irma! You surely remember Irma?!
Barthy opowiadał potem o weekendzie spędzonym w Brisbane i koncercie Paula McCartney’a; że niedawno zrobił sobie tatuaż, o tutaj, i dzisiaj jest pierwszy raz, kiedy zabiera się za alkohol, a to ważna okazja, bo tak się składa, że [coś] świętują (jeśli Lou nie dopytał, to głos Barthy’ego bezpowrotnie zaginął pod salwą dobiegającego z lewej śmiechu). Całkiem możliwe, że chodziło o awans Irmy – i rzeczywiście, gdyby nie miała powodów, jej dobry, zaraźliwy humor mógłby wydawać się, co najmniej, podejrzany.

Ralph zatrzymał się przy byku, oglądając popis jakiegoś desperata, który z uporem maniaka po raz kolejny – i kolejny – i kolejny – wspinał się na syntetyczny grzbiet niby-zwierzęcia.

Z bokami obitymi wzorkiem łat, cętek czy jednolitych tonów; i z zezem czy nie, taka zabawka musiała być lekką ręką kosztem koło dziesięciu tysięcy – choć od tej ceny należałoby pewnie wytrącić lata posługi i wybuksowany w powietrzu przebieg. Inna sprawa, że choć z biegiem czasu mechaniczny buhaj mógł stracić na werwie, od czasu do czasu grożąc przycięciem systemu albo drobną awarią, tak nad hawkinsowym ramieniem nadal miał pewną przewagę – kluczową o tyle, że maszyny się nie męczyły.

Dopiero kiedy Hawkins podłapał spojrzenie Al-Attala, uniósł kieliszek przypilnowanej mu tequili i zachęcająco kiwnął głową w kierunku tego, po co w pierwszej kolejności w ogóle tu przyszli.

Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Ślad zostawiony przez trzydziestoczteroletnią dłoń na ramieniu Al-Attala także zapiekł, jakby na kształt mrowienia z pośladka niosącego się ku szczytowi chłopięcego uda, ale znacznie mniej przyjemnie niż ten pierwszy. Niedobity trochę, nieskończony, niczym dermatoglif pokryty tuszem i wciśnięty w papier w pośpiechu, na odwal się-
W paszporcie -
Albo w policyjnych aktach.
Dlatego też, zanim Barthy pociągnął go ku obsiadanemu przez jego znajomych stolikowi, Lou zdążył obejrzeć się przez bark ni to z wyrzutem (nie tyle względem Ala, co raczej potoku rozdzielających ich na moment zdarzeń), ni z namiastką tęsknoty, ni - w końcu - z obietnicą, że to tylko na chwilę.
Choć to nie tak, że nie lubił czy to Fleminga, czy jego czasem-dziewczyny, a czasem-tylko-koleżanki (zależnie od okoliczności, tego, kto patrzył oraz ilości opróżnionych przez obydwie strony układu kieliszków, o zawartości zwykle drogiej, mocnej i słodkiej), teraz tryskającej na lewo i prawo neurotyczno-euforyczną energią kogoś, kto chwilę temu naprawdę dostał jakieś bardzo dobre wiadomości, albo dał sobie w nos długą, zwartą kreską koksu.

Nie, Lou nie miał nic przeciwko ich obecności. Ba, w innych warunkach przyjąłby ją pewnie nawet z uciechą malującą się w przerysowanych nonszalancją gestach (w tej grupie znajomych Milouda w taki mozolno-poetyczny sposób poruszali się wszyscy, do pary z intonacją wszelkich słów rozciąganą w taki sposób by każdy słuchacz natychmiast wiedział, że im się nie spieszy - no bo dokąd, skoro to Świat nadążać miał za nimi, a nie oni - za Światem?), tylko, że od dni w których chętnie obracał się w tych kręgach minęło już sporo, jak na standardy Al-Attala, czasu. Wystarczająco, w każdym razie, żeby nad aloes i bławatki zaczął przekładać cierpki zapach potu.
Nad beztroskie zakłamanie typowe zamożnym dzieciakom zaś - dotyk dłoni o skórze w newralgicznych punktach stwardniałej ciężką, szczerą pracą; pewnych, gdy trzymały lejce, ale płochliwych, kiedy sięgnąć im się zdarzyło - prawie, prawie - po jego własną.

Tego, czy za ekstatyczne salwy irmowego śmiechu odpowiadały narkotyki, czy niedawny awans, Lou się, w każdym razie, nie dowiedział - słuchem niby zawieszony na McCartney'u, ale atencją i wzrokiem już tylko w obszarze, w którym zakotwiczył się teraz Hawkins. Al na zwierzęcą atrapę za dziesięć patyków spoglądał z manierą znawcy (i znowu - to było spojrzenie ojców: kupujących samochody; poddających selekcji drogie panele - z drewna, do salonu, albo słoneczne, takie na dach, wynalazek nabywany tylko po to, żeby nadążyć za trendem panoszącym się wśród sąsiadów; zamawiających najdroższą potrawę w karcie dań, całkiem niedawno dowiedziawszy się co oznacza au gratin, a co concasse).
Brunet za Hawkinsem zaciągał za to wzrokiem zupełnie maślanym; zahartować naprawdę mogła go chyba jedynie tequila.
- What? - Przechylił się przez blat, kiwając głową do zupełnie niedosłyszanych przez siebie dywagacji Irmy. Bardzo chciał powiedzieć Bartholomew, że z Ralphem sypia -

  • to jest, w dosłowności jednoznacznego kolokwializmu, raczej że go czasem pieprzy -
    • w wyobraźni czterokrotnie częściej niż w rzeczywistości, że przypiera go do maski Dodge'a popycha na kłujące bele magazynowanego w stajni siana zachodzi pod prysznicem rzuca na kolana na łóżko na plecy albo przeciwnie, że obraca go na bok, gwałtownie -
Ale również, jeśli nie bardziej, chciał powiedzieć Flemingowi, że ostatnio Al zasnął u niego. Przy nim.

Tak jak, Lou pozostawało mieć tylko nadzieję, nie zrobił tego przy nikim innym od bardzo, bardzo dawna.
- He's my... - Klasnął językiem o wiatkę własnego podniebienia. Potem się zaśmiał. Lekko - He's my mentor. And a friend - W gruncie rzeczy, wcale nie musiał wszak znajomemu łgać, nie mówiąc mu jednocześnie całej prawdy - He's a good guy, you know? - Zamiast dekapitować Ralpha ostrzegawczym łypnięciem tak, jak Hawkins zrobił to wcześniej z barową gawiedzią, Lou owinął się spojrzeniem wokół jego sylwetki. Ciasno. I kiwnął do blondyna głową - This friend of yours, oui? Can you tell him to give me a real ride, Barthy? No - preferential - Preferred treatment and stuff. See what you can do!

W kowbojkach Lou poruszał się w taki sposób, jakby buty wyprzedzały go o pół sekundy - jakby lepiej niż on sam, prowadzone jakimś szczególnym instynktem, wiedziały co powinien zrobić. Gdzie się znaleźć.
Teraz znalazł się przy Ralphie, z ręką wyciągniętą po, pocącą się mężczyźnie w palcach miniaturami wodnych kropel, pięćdziesiątkę agawówki. Wychylił ją na raz, potrząsnął głową, ale się nie skrzywił. Do męskiego ucha ni to wspiął, ni to przychylił pod pozorem ciekawskiego przewieszenia się przez bandę.
Chuchnął mu w policzek gorącem alkoholu.
- You think they'd fuck us up if I kissed you? - Mruknął, z głosem jeszcze w zasięgu ralphowego słuchu, ale dla reszty klienteli tonącym w jazgocie barowej muzyki. Potem przełożył nogę nad granicą obudowy dzielącej ich od zezowatego nieszczęśnika. Na jego martwym - bo i nieruchomym jeszcze - grzbiecie, wylądował póki co ze sporą gracją i w niewiedzy na co tak w zasadzie właśnie się porywa - Come on, Mew! - Upomniał się, jedną rękę oplótłszy wokół rzemienia sterczącego z mechanicznego zwierzęcia. Był gładszy i dłuższy niż ten w konstrukcji zbitej przez Hawkinsa. Uśmiechnął się - A real one!
W tej samej chwili, w której wbił kowbojki w boki byka, poczuł, jak w niego samego wżyna się przynajmniej kilka ożywionych nagle spojrzeń.

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Al przyglądał się tej sakramencko nieszczęśliwej atrapie stworzenia z czymś, co inni nazwaliby politowaniem; tylko Marcus – i dziwne, że akurat on, ale też banalne i oczywiste, że właśnie on – zauważyłby, że spojrzenie mężczyzny zamiast obrastać we współczucie do tych niebystrych oczu, zachodziło karmazynem któregoś z padających na nie świateł i nieszkodliwą zazdrością wobec tego, co miało wydarzyć się lada moment.

A o tym, co miało się wydarzyć, myślał w pasażu oddzielającym jedno zdarzenie (sceniczny popis zakończony ni to filmowym klapsem, ni poklaskiwaniem otrząsanych z kurzu dłoni – czyichś, cudzych, tego faceta, który był przed Miloudem i wreszcie zdawał się kapitulować, ustępując Arabowi miejsca) od drugiego (Miloud, który przez chwilę stał obok niego, a potem był już tam, po drugiej stronie; razem z nim jego gorący, cierpki oddech).

Znał się z tym uczuciem na tyle dobrze, żeby je zidentyfikować, nazwać, przywitać je – uprzejmie, ale ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Chodziło, oczywiście, o nostalgię – o ten jeden moment, który mógł, ale nie musiał zostać z dwudziestopięciolatkiem na całe życie, w myśl starej jak świat zasady, że są takie rzeczy, które można pokochać albo znienawidzić, ale nie można przejść obok nich obojętnie.

Nie chodziło o wcześniejsze przygotowanie, ani o wrodzony talent, do pary z predyspozycjami – szkopuł tkwił chyba w światłach, we wiązkach skupionych na sobie oczu, w ciszy, która pośród wrzącej gardłowo publiki nie miała prawa istnieć, ale istniała, potęgowana łopoczącym w piersi, zachłyśniętym adrenaliną sercem. Z tamtej perspektywy wszystko wydawało się większe – Al mógł tylko zgadywać, że to przeciwieństwo tego świata, który widywało się z pokładu samolotu. Podejrzewał, bo przecież sam nigdy nie miał okazji. I może stąd właśnie wziął się ten jego sceptycyzm do wielkich wojaży; może przeczuwał, że wszystko, czego potrzebował w życiu zawierało się w tym jednym uczuciu. I że tego uczucia nie znalazłby nigdzie indziej (jeśli jednak istniało prawdopodobieństwo, że raz już je zgubił – to może, m o ż e odnajdywał je właśnie w oczach coraz częściej wpatrzonego weń chłopaka). Mimo to, na bliskość Milouda nie zareagował – w każdym razie nie tak, jak powinien – choć z innych powodów, niż wskazywałyby na to wypadki, które wykoleiły pierwotny plan wieczoru; Lou mógł pomyśleć, że trzydziestoczterolatek trzymał w sobie urazę o Bartholomewa (nie trzymał). Sam mógłby tak pomyśleć – z prawdy zdając sobie sprawę razem z odrętwieniem w za długo (i za mocno) zagryzionych zębach – wtedy zrozumiał, że stresował się występem chłopaka. Być może bardziej, niż on sam; to prawda, że prezentował się swobodnie – jak ktoś, kto urodził się w siodle, a potem został wychowany przez wiatr i słońce, i nie było takiej siły, która mogłaby stanąć mu na drodze.

– ‘Ight, now buckle up, mate. You ready?

Gdyby ktoś zastukał go teraz w ramię albo uwagę tymczasowo przekierował na siebie jakimś wymownym, nieustępliwym pochrząkiwaniem, a potem zapytał, czego spodziewa się po dosiadającym byka Arabie, przyznałby, że nie wie. Nie dlatego, że nie miał wobec niego oczekiwań – miał, ale nie były one równowartością tamtych ośmiu sekund, które raptem chwilę temu rzucał mu na jednoczesne podżegnięcie i połechtanie ambicji. Nie czas miał dla niego znaczenie; nie wynik, nawet, jako taki. Po pierwsze – usadzenie Al-Attala na sztucznie rozwierzganej maszynie na jakimś bardzo prymitywnym i zgeneralizowanym poziomie było tym samym, czym było zabranie Noah na karuzelę (mieniącą się w słońcu brokatem i soczyście połyskującym lakierem). Było efektowne – tak – ale jednak z założenia niepoważne i mniej ryzykowne, niż wypuszczenie go na prawdziwy padok. Po drugie – ponad wszystko, dla Ralpha najważniejszy wcale nie był moment pierwszego podbicia, ani rozszarpanych na boki zwrotów, ani topornych, obdartych z gracji piruetów, ani nawet to, jak radził sobie z nimi Miloud i czy stosował te, czy inne techniki. To wszystko było ważne, tak, ale nie najważniejsze; czego przecież nie ukrywał, sprawę od samego początku wykładając chłopakowi tak dosadnie, jak potrafił. Wzrokiem – pilnym, surowym, niby goniącym za, ale jednak przewidującym każde cofnięcie-wybicie-spięcie ciała najuważniej łapał chłopaka w swoje wnyki, kiedy ten u p a d a ł.
Raz, drugi.

Duma była niebezpieczną rzeczą. I z nią, podobnie zresztą jak z honorem, tak już było – im więcej jednego z drugim odkładało się w różnych, newralgicznych punktach prezentowanej światu fizjonomii (w ściągniętych łopatkach i zadartym podbródku, i wypchniętej w przód piersi), tym ciężej się upadało. Boleśniej.

Yo, Milou’, get up, you got this! – wtrąciła się Irma, wciąż tak samo głośna i wesolutko rozpaplana, bujając biodrami do brzęczącej w tle muzyki, razem z partnerującym jej, kolorowym drinkiem.
Ralph, natomiast, czuł, że serce zapada mu się w piersi. Pociągnął nosem, zapulsował dłonią; pięścią idiotycznie owiniętą wokół własnego kciuka.
Oi, Lou! Wanna find out?! Then get your shit together and try harder! – zawołał głośno, spod płuca, pijąc do tych samych słów, którymi Al-Attal pożegnał się z nim, przeskakując przez bandę.
Find out what?
He knows – odszczeknął Barthy’emu; niezłośliwie, prędko – nie miał ani czasu, ani chęci, żeby dzielić uwagę między ich dwoje. – He knows what.

Ktoś w tle się zaśmiał. Ktoś zagwizdał. Jakiś bliższy stolik wesoło klakierował Al-Attalowi; z innego – ktoś poderwał się do pionu, upierając się na swoją kolej (wzrok Irmy nie mógł zabijać, ale wystarczył, żeby faceta usadzić z powrotem na swoim miejscu).

Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Tak. Tylko, że sprężynowy byk nie miał na sobie siodła.
Nie takie, w każdym razie, które wraz z resztą końskiego rzędu dziadek Milouda wynosił przed swój mały, jasny, jednopoziomowy dom o płaskich dachach i łukowatych oknach (dom, który w okresach wolnych od szaleństw i wizgów samumu zdawał się nie mieć drzwi, bo te zawsze, zawsze, stały otworem, przesłonięte wyłącznie mgłą moskitiery i zasłonką z paciorków, kilkuletniemu wówczas chłopcu przypominającą nic innego jak tylko mżawkę, jakby zatrzymaną w czasie i nawleczoną na rzemyki), stopami obutymi jedynie w przaśność płóciennych sandałów brodząc w ciepłym piasku aż dotarł do zagrody. W zagrodzie stały zwierzęta - odkąd Lou pamiętał, wiecznie dwa ogiery i dwie klacze. Przy dziadku były spokojne, choć na Milouda patrzyły zawsze może nie tyle nieufnie, co z jakąś konsternacją - jakby tej patykowatej, ludzkiej miniatury obskakującej je z każdej strony, tak z zachwytem jak i respektem trzymającym ją na zdrowy i bezpieczny dystans, nie umiały za bardzo wpisać w topografię swego świata (gdzieś pomiędzy lejce, gzy o tłustych ciałkach i wypukłych, opalizujących oczach, paszę i nocne pomruki suchych burz nadciągających z południa). W miarę upływu czasu - aż do dnia, gdy Lou wszedł rano do salonu i napotkał tam mamę, która miała na sobie zieloną sukienkę, a w oczach coś, czego brunet nie widział nigdy wcześniej u żadnego dorosłego - i w miarę tego, jak Milou' rósł, a dziadek jakby się zmniejszał, z każdym latem drobniejszy, ale nigdy słabszy albo mniej dołężny, okazywać się zaczęło, że wszyscy powoli nabrali do siebie zaufania. Konie do Lou, Lou do koni, a dziadek do Allaha - że ten nie użyje czubka swego wszechmocnego palca aby przetrącić kark jego najmłodszego wnuka, próbującego sił na grzbiecie najbardziej narowistego z koni.
Tamte kulbaki były wysokie w łękach, miały wygodne siedzisko i szerokie, starannie cięte tybinki. Nie były drogie, broń Boże, ani nowoczesne, ale między kłąb i guzy biodrowe zwierzęcia wpasowywać się zwykły jak ulał. Milou' pamiętał zapach rozjaśnianej słońcem grzywy. Pamiętał miękką wilgoć chrapek i rozsądny, uzasadniony lęk, który budziły w nim rozgalopowane kopyta. Pamiętał jak się jeździ na oklep - z napędem na dwa, rozhuczane w synchronii jednakiego rytmu serca, jedno końskie, i jedno chłopięce.

Ale byk na sprężynie nie miał ani siodła, ani serca, ani ciepłych, mocnych boków, które obcisnąć można było szukającymi oparcia nogami - tylko spłacheć wysiedzianego i wygrzanego cudzym tyłkiem skaju, i rozwibrowany monotonnie silnik, który Al-Attal najpierw poczuł, a dopiero potem usłyszał, w tej samej mniej więcej chwili, w której zatopił się w najgłośniejszej ciszy jaką zdarzyło mu się napotkać w jakimkolwiek barze.
Buhaj się zakołysał. Opornie, i faktycznie bez cienia finezji: brzydka, ociężała kolubryna bez krwi, ścięgien, i mięśni - Lou zdążył pomyśleć, że tak musi być kochać się z trupem: gdzie jest forma, ale nie treść. Jest ciało, ale braknie ducha.

Sam chciał, przecież zdawał sobie sprawę - tak, jak po fakcie własny błąd może zrozumieć ośmiolatek haftujący po pizzy, coli i lodach spożytych w pięć minut i na dziesięć kolejnych przed przejażdżką na diabelskim młynie. Zanim upadł, przyszło mu jeszcze do głowy, że brakuje mu nieba - które wolałby mieć nad głową zamiast poprzecznych belek barowego dachu.
Nie policzył sekund (choć był pewien, że nawet w hojnym zaokrągleniu nie dosięgały do ośmiu), uderzeń pulsu ani oddechów, bo byk zrzucił go z siebie w połowie ledwie drugiego, zaciągniętego między żebra zbyt szybko, więc ułożonego w ich klatce w poprzek, i mało wygodnie. Wszelki tlen i tak wypchnęło zeń fiasko - z głuchym ugh, kiedy lądował na wyściółce udawanej areny.
Podniósł się z kolan.
Potem stracił po raz drugi - najpierw balans, a następnie kolejkę, w trakcie której miał się rzekomo odkuć z niedawnej porażki -
Gdyby rejestrował więcej, dotarłby pewnie w ten rejon, w który zawczasu zapędził się Hawkins - w lukę powstałą tam, gdzie kończy się duma i honor, a zaczyna twardość podłoża i jękliwy bunt rozczarowanej publiki. Ale Milou' nie myślał (i może w tym, kiedyś się przekona, tkwiło sedno jego błędu); Milou' czuł czerwień neonu zasnuwającą mu pole widzenia, i żar wypieków trawiących stoki policzków niezależnie od działania jakiejkolwiek tequili.
Uniósł wzrok.
Wystarczyło kilka kroków aby mógł znaleźć się poza orbitą niezmordowanego zwierzęcia - z powrotem tam, gdzie Irma zawodziła podpitym dopingiem, Bartholomew stał zbyt blisko Hawkinsa, a Ralph -
- Oi, Lou!
Lou spojrzał - nie w tamtą stronę, ale w Ala, z polem uwagi zawężonym nagle tak, by zmieściły się w nim tylko męskie rysy i to, co pod nimi: szczera surowość głosu, prostota niedwuznacznego upomnienia. Brunet parsknął przez nos, ale się uśmiechnął - dorosłym półgębkiem, uchylonym na krótkie błyśnięcie zębami.

Kiedy wsiadł na byka po raz trzeci - ku ewidentnej uciesze niektórych widzów, i zawodowi paru pozostałych - był skupiony i spięty tylko niżej linii bioder, z mięśniami ud spiętymi uporem, ale torsem odchylonym do tyłu niemal nonszalancko. Zwierzę ruszyło w dół, a Miloud wychylił się głębiej; pofrunęło w górę - Al-Attal zaś nie tyle z nim, co wbrew niemu, do przodu.
Ralph miał jednak rację, że nie liczył się czas ani wynik, ilość obrotów i sekund odliczonych szpicem zegara na baterie, i na krzywym haczyku. Liczył się punkt zaczepienia - cięciwa biegnąca od chłopięcych źrenic do źrenic blondyna, constans tłumiący lęk i panikę gdy świat rozwirował się głupio, rwąc z sobą sylwetkę Milouda, ale nie serce.
Serce stało się pewne i spokojne, i kiedy Milou' skończył, było to bardziej jak decyzja, a nie przymus. Jakby mówił do byka, że, basta, jednemu i drugiemu już na dzisiaj wystarczy.
I jeśli miał jakikolwiek zamiar, kiedy wracał do Hawkinsa, to nie chodziło mu o flirty, albo upomnienie o nagrodę, którą obiecał mu tamten, a o jakiej Miloud chyba kompletnie już zapomniał. Chciał wyłącznie - wiedziony silnym przeczuciem męskiej nostalgii - przypomnieć Alowi, co ten stracił, i co mógł odzyskać.
- Al! Ally! - Zdążył przełożyć nogę ponad wierzchem bariery - You gotta...

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Al miał trzy lata, kiedy tata zabrał go na jego pierwsze rodeo (po dyskusji, która trwała godzinę z hakiem, a wymagała wyprucia nie tylko żył, ale i paru tętnic – opozycja składała się z Cecile i jej babki, która zmarła jeszcze tego samego roku [nie przez rodeo]). Dziś to odłożone w pamięci Hawkinsa wspomnienie miotało się po niej w śladowych ilościach – płowe, do tego zniekształcone cudzą narracją i niepełne; ścięte w pół nieplanowaną, ale przeczuwaną drzemką, z policzkiem wgniecionym w ramię Marcusa zarówno tak śmiesznie, jak i niewygodnie, szczególnie kiedy mężczyzna mimo wszystko dawał porwać się do pionu jakimś spektakularnym zwycięstwem albo niebezpiecznie wyglądającym upadkiem (każdorazowo przypominając też sobie, że siedzący mu na kolanach trzylatek jest większy – i cięższy – niż inne dzieci w jego wieku). To była jesień dziewięćdziesiątego trzeciego roku.

Więc dwadzieścia pięć lat.
Przez dwadzieścia pięć lat Ralph Hawkins wierzył w dyscyplinę, której pozwolił się definiować, i w którą z początku – czy w okresie złej formy albo jeszcze gorszej passy – inwestował więcej, niż był w stanie wygrywać. W dyscyplinę, przez którą nałykał się piachu, albo przez którą najpierw wylądował na glebie, a potem – w gipsie.

W jakiejś pokrętnej logice dała mu też Elijah. I chyba dlatego tak dziwnie było oddawać ją teraz Miloudowi.
Ale ani o Cooperze, ani o kimkolwiek innym nie był teraz w stanie myśleć; Al Hawkins po prostu patrzył. Ruchy chłopaka śledził tak, jak robił to lata temu, obserwując występy swoich faworytów – z oddechem zapartym w piersi i nastoletnimi wypiekami na twarzy, wiercąc się niespokojnie na trybunach, z półksiężycami paznokci wbitymi w podeszwy dłoni. Od kurczowo zaciśniętych kciuków. Czasami wydawało mu się, że widział już wszystko. Ale nigdy – n i g d y – nie widział czegoś takiego.

To znaczy – coś takiego widział po raz pierwszy.
Nie chodziło przy tym wcale o technikę Al-Attala – ta przecież kulała w wielu miejscach, i to właśnie ją winiłby najprędzej za poprzednie dwa niepowodzenia upadki. Nie chodziło nawet o serce, jakie włożył w ostatnie podejście, ani o tego serca nagłą zmianę. Hawkinsa zaskoczyła natomiast łatwość, z jaką jemu samemu przyszło wyobrazić sobie Milouda na prawdziwym odpowiedniku mechanicznego bydlęcia. Chyba o to zresztą chodziło – o magię, urok zawarty w tym widoku – tego chłopca, który we wszystko, co dotknął, zdawał się tchnąć odrobinę życia; nawet jeśli była to konstrukcja z syntetycznej skóry i futra, impulsy przewodząca aortami splątanych ze sobą przewodów.

No i było jeszcze to spojrzenie, rzucone i podtrzymane pomiędzy sekwencją wierzgnięć na siłę jak za gardło; spojrzenie, które kilkanaście sekund zamieniło w list albo poświęconą Ralphowi dedykację. Jakby to, co widział, należało do niego na wyłączność.

Kiedy więc dopadł do Lou, dopadł do niego jeszcze zanim ten zdążyłby przełożyć przez barierkę drugą nogę. Na pierwszy rzut oka było to zderzenie godne dwojga przyjaciół, w żaden sposób niezwiązane z rzuconą wcześniej chłopakowi sugestią (opakowaną w enigmę dla tych, którzy nie byli nimi). W tym wąskim wyborze Arabowi pozostało więc albo zabalansować na lewej nodze albo ufnie poddać się przytrzymującym go dłoniom; palce Hawkinsa otoczyły chłopięce ramiona czule, bynajmniej nie intymnie, jakby lada moment miały wytrząsnąć z Miloudowego ciała zarówno strużkę skroplonego wzdłuż skroni potu, obfity rumieniec nadal obsiadający jego policzki i to, co w niego wstąpiło.

Nikt inny nie był świadom ani wagi, ani ceny tych dwunastu sekund – być może nawet nie sam Al, wcześniej traktując je jak niepoważny zakład, do którego post scriptum wielkimi literami dopisał jeszcze BYĆ ALBO NIE BYĆ kiełkującej w Al-Attalu pasji, od której dwudziestopięciolatek cały był teraz gorący i lepki, i rozdyszany – słony, kiedy uchwycony między dłonie, chłopięcy czerep Ralph najpierw ucałował mocno w czoło – i silny, kiedy naprowadził na siebie jego twarz, samemu pochylając się nad łódeczką rozwartych ust (Lou coś do niego mówił?), w których zabrodził płytko, ale stanowczo.

To nie był obowiązek, ani dotrzymane słowo – zresztą jak mogłoby być, skoro to samo słowo w kontekście umowy z ust do ust przekazane zostało między mężczyznami pod prąd; to znaczy – nie w tę stronę (to Lou miał całować Hawkinsa, a nie na odwrót). I ten pocałunek był jak wystrzał broni – huk rewolweru na linii startu, który podrywał do biegu spojrzenia i wyżymał z publiczności różne skandowania; ktoś zagwizdał – śmiesznym, spiralnym dźwiękiem który składał się z kilku tonów, ale zaczynał i kończył się w tym samym miejscu. No i był jeszcze Barthy, ze słowem uznania na końcu języka i ręką wyciągniętą w kierunku pleców Al-Attala na przyklepanie sukcesu – cofniętą między jednym a drugim krokiem, a potem zwieszoną wzdłuż tułowia razem ze spojrzeniem, wbitym natychmiast w czubki własnych butów. Chrząknął, zerknął na Irmę – wymianę uśmiechów kwitując między sobą wyłącznie wzruszeniem ramion.

Can we just go now? – Odgarnął mu z czoła zwieszony nad nim strączek włosów – płasko, otwartą dłonią. – Or are you planning on going for the second round? – Uniósł brew; nie odsunął się, ale pokręcił głową.
You are a puzzle to me, you know, Lou? A puzzle. One I can't really solve.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Poddał się.
Ależ oczywiście, że się poddał. Bez walki, nawet bez nieśmiałych prób pertraktacji. Niby rabuś polubownie wznoszący obydwie dłonie, to, co próbował chwilę temu skraść, oddający bez jednego słowa sprzeciwu. Może chodziło o tlen, pożyczony od Ala przed wejściem na byka, teraz przez chłopaka wdychany prędko między męskie wargi. Może o spojrzenie, które złapał wcześniej nad głowami gawiedzi na lasso własnej atencji, i zwracał, zsunięte po zjeżdżalni rzęs, powieki niemal po pensjonarsku opuściwszy na jedną, nadprogramową chwilę, gdy Al równoważył ruch jego sylwetki uściskiem dłoni i stelażem odsłoniętych ramion.
Nie czuł się tylko w obowiązku, żeby Hawkinsowi oddawać rodeo. Przecież czuł: to nie była pożyczka, chwilówka godna jednego popołudnia i kilku radosnych okrzyków rzuconych mu z tłumu przez kogoś, kto jutro i tak skutecznie zapomni o sprawie. Nie był to też dług, jaki Miloud miałby Alowi odpłacić, razem z garstką dolców za tequilę i paroma stówkami za buty.

Co się z nim (nimi?) działo, Miloud nie był pewien. Do spraw tego typu podchodzić lubił jednak tak, jakby były niczym więcej, jak ścinająca go z nóg, oceaniczna fala. Rzecz nagła, niekoniecznie przewidziana - choć też i nie do końca zaskakująca, zważywszy na okoliczności, i wcześniejszy bieg wydarzeń - i obdarzona mocą większą, niż cały zasób jego wolnej woli, samokontroli i koordynacji (razem wziętych, i splątanych w ciasny supeł; jednym słowem - wszystkiego co, gdyby chciał, pozwoliłoby mu się jeszcze jakoś opierać).
Lou zbyt wiele czasu spędził jednak w kontakcie z prawdziwym żywiołem (a wiedział przy tym, że tych jest w istocie na świecie znacznie więcej niż programowe cztery), by próbować z nim walczyć. Na jakimś etapie, próby protestów w kontakcie z czymś większym, silniejszym od niego - nieważne, czy był to ocean, czy byk, czy ludzki oponent, czy po prostu u c z u c i e - zawsze skończyłyby się przynajmniej kontuzją, o ile nie śmiercią. Brunet zrobił więc to samo, co zrobiłby w starciu ze szkwałem albo dziko rozwierzganym bułankiem: zmiękł (cały, z wyjątkiem zbitki cielesnych tkanek poniżej linii paska, w automatycznej reakcji na bliskość z ciałem Hawkinsa podbiegłej już lekko kipielą młodej krwi i ekscytacji), pół-świadomie luzując mięśnie, i dając się ponieść...
Sam nie był w zasadzie pewien czemu. Chwili, może, którą - w zgodzie z przechodzonym sloganem - należało ponoć chwytać, póki trwała. Emocjom, jakie w zmobilizowanych przed chwilą mięśniach nie zdążyły jeszcze ani opaść, ani przestygnąć. Wyobraźni - to, jak mogły teraz potoczyć się sprawy, malującej po wewnętrznych stronach dwudziestopięcioletnich powiek w barwach przynajmniej trzech odmiennych scenariuszy.
- Yeah - Sapnął, na to, co działo się poza mikrym wycinkiem słonego, zwilgotniałego wysiłkiem wszechświata, na moment dzielonego tylko między ich dwoje, zwracając tylko jakiś żałosny, skąpy ułamek uwagi. Gdyby przyjrzał się, albo przysłuchał ostrożniej, wiedziałby, że reakcja patrzących na nich osób była jak efekt domino - zaczęła się blisko, westchnięciem Irmy i niemałą, choć w porę ocenzurowaną przezeń konsternacją Barthy'ego, przebiegła w jakiś podźwięk niewybrednego komentarza, i eksplodowała wreszcie kombinacją krótkiego okrzyku, gwizdnięcia, i klaśnięcia w dłonie. Tylko, że brunetowi ani w głowie byli inni (co samo w sobie brzmiało jak diagnoza dolegliwości, na jaką zapadł przed paroma miesiącami, i która do tej pory kryła się pod płaszczem dwuznacznych, niespecyficznych objawów, dopiero teraz buchając mu w głowie oczywistością prostego, i starego jak świat faktu: Milou' był zakochany) - Yeah. We can go - Uśmiechnął się, zeskoczywszy z bandy w miejsce, z którego znów zmuszony był zadzierać ciut głowę by podchwycić spojrzenie blondyna - It can wait until the next time.


O tym, czy z Elijah było mu tak samo -
To jest, czy Coopera Ralph również zabierał na takie pół-bezpieczne, symulowane przejażdżki na grzbiecie nieożywionego byka, czy uczył go teorii i techniki, czujnie obserwując ruchy ramion i poderwania bioder, i czy kupił mu kowbojki i darował kapelusz, jakby dziecięce rekwizyty potrzebne do zabawy na całego - Louie myślał, ale wolał się na tym nie skupiać.
Był zgrzany, podniecony świeżością więcej niż jednego odkrycia poczynionego jednocześnie, i świat nadal wirował reminiscencją byczych pląsów gdy opuszczali bar, szli do Dodge'a, i nawet wówczas gdy przypierał Hawkinsa do samochodowej maski, niecierpliwy i wesoły, dumny z siebie, i może nie tyle głodny pochwał, co z pewnością znajdując się w stanie, w jakim by się za komplementy nie obraził.
Ale - jak po Alu można było się spodziewać - Miloud dostał coś innego.
- Your strategy is wrong, Ally - Kiedy już się weń wtarł - krótko i mocno, wargami w wargi, biodrami w biodra, ciepłem spoconego ciała w tiszert noszący teraz na sobie więcej niż jeden ślad wilgoci - oparł się: tak czubkiem buta o zderzak pojazdu, jak i Hawkinsowi, w konwersacji. Zadarł głowę, nurzając się wzrokiem w brokatowej zawiesinie nieba - I don't need solving - Zamrugał - I need you to drive until we get to Mount Sheridan, but turn left before we get to the actual suburb, and head west till there are no cars around.

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Podobny, lawinowy efekt nieść musiała ze sobą ta pierwsza zgoda, przez Ralpha wydana od niechcenia, na domiar wszystkiego głównie w imię wyjątku – takiego, który potem potwierdzał regułę (wyjątkiem był ten ich pospiesznie sklecony konsensus, natomiast konsensusem – trochę wygłupów i kilka kolejek na mechanicznym byku obiecanych w zamian za ugranie ośmiu sekund), ale po drodze do zaparkowanego przed lokalem Dodge’a Hawkins zaczynał przekonywać się, że na każdy kaprys chłopaka przychodziło mu zgadzać się z coraz mniejszym, jeśli nie żadnym oporem. Był nawet taki moment, kiedy kluczyki samochodu brzęczały mu w dłoni gotowe, żeby miękkim łukiem katapultować je w stronę Araba razem z polubownie odstąpionym mu przywilejem kółka – dopóki zawczasu nie przyłapał się jednak na myśli, że może zaprawiony haustem tequili, a rozpierany tak buzującą w nim adrenaliną, jak i dumą, Al-Attal nie był jednak najlepszym kandydatem na kierowcę.
You really will let yourself take anywhere but home, huh? – Parsknął, natychmiast też skupiając się na odsłoniętym skrawku szyi, rozprężonej w kierunku, w którym Milou’ zaglądał w niebo; kiedy go pocałował, na ustach czuł słony posmak australijskiego lata i młodzieńczy, wytranspirowany entuzjazm. – I guess I missed the part where I became your chauffeur. – Z bioder chłopaka zsunął się dłońmi we wcięcie jego talii. – Quite funny how the tables have turned.

To była spokojna noc. Podobnie zresztą jak niebo – niewzburzone, solidne – naga płacheć zaciągnięta gęstym atramentem tuż ponad ich głowami; nawet gwiazdy miały dziś jakiś niepodważalny sens, od chłopięcej źrenicy odbite tak wyraźnie, że Al gotów był zrozumieć, dlaczego drobne fałdki w kącikach oczu nazywało się migotkami. Na tę myśl – właściwie na jej nieklarowne przeczucie – zdążył się jeszcze uśmiechnąć, zanim nie pchnął chłopaka w pierś, i nie pociągnął za sobą do kabiny starego Dodge’a.

Potrzebował chwili, żeby nad słowami Milouda porządniej się zastanowić; potem pozbierał swoje.

Wszystko trwało parę sekund, nie więcej. Odezwał się jeszcze zanim silnik samochodu zdążył rozmruczeć się na dobre – jak stare i wiecznie umęczone, ale poczciwe kocisko. Cisza, która między nimi zapadła, wcale nie była niezręczna; za dużo było naokoło krzątaniny, za dużo nieopuszczającego ich entuzjazmu.
Al najpierw chrząknął, potem spojrzał na chłopaka.

But I didn’t mean it that way. I don’t think you need solving… And we both know that would be like fighting a losing battle anyway. Am I right? – Uśmiechnął się półgębkiem. Zmarszczył brwi, pozwalając kluczykom zazgrzytać w stacyjce – nie jeden raz zresztą, zanim spracowany Dodge otrząsnął się wreszcie z uciętej na postoju drzemki i, litościwie, pozwolił im ruszyć. – I just wonder… this thing you did there, yeah…? Whatever happened, whatever that was… Do you think you’ll be able to do it again? – Zassany od środka policzek przygryzł nerwowo i poskubał jak gumę do żucia albo wsunięte między zęby źdźbło trawy. Cmoknął. – I mean, at a real rodeo. – Uwagę dzielił pomiędzy drogę, profil chłopięcej twarzy (z zadartym łukiem górnej wargi i załamanym progiem nosa – niebrzydko, jakby to, że każda aperfekcja równoważyła inne detale jego urody było przemyślanym zabiegiem, a nie wypadkiem przy pracy), i krawędź postrzępionego powyżej kolana jeansu.
So – zagaił, urwał, wychrząknął z gardła trochę zebranej w nim kwasoty (ale nie goryczy – gorycz za bardzo kojarzyła się z wyrzutem; to nie był wyrzut). Razem z nią – imię. – Barthy? – Natychmiast pożałował, że w ogóle zaczął; to, że imiennie przywołał tę swoją wieczorną udrękę – na głos! – przyjął jednocześnie z zaskoczeniem, jak i ulgą. Było bowiem coś wyzwalającego w myśli, że słowo się rzekło, i że nie było już od niego odwrotu – i może tak właśnie mówiło się o uczuciach – prosto, konkretnie – ale Ralph tak już miał, że wszystkie uczucia upychał w jeden, niekonkretny symbol. Barthy był tym symbolem – i Barthy mógł znaczyć wszystko. Mógł też nie znaczyć nic (tak nawet byłoby, zdaniem Hawkinsa, lepiej). – Won’t he be bloody bummed you didn’t stay longer?

Kiedy z głównej, szczodrze oświetlanej drogi zjechali na zachód, można byłoby odnieść wrażenie, że pickup utknął w nieważkości zapadłej nocy; o tym, że zmierzali w konkretne miejsce, znów zapewniały tylko stożki przodujących im reflektorów. Nawet powietrze przestało mieć zapach miasta, betonu, cudzych spojrzeń – stało się słodkie, duszne, pełne tlenu, którym dało się wreszcie wypełnić spody płuc. Zwęszywszy tę zmianę, Al odetchnął wreszcie pełną piersią – zawsze tak samo zaskoczony ciężkim, wstrzymywanym w miejskich przestrzeniach oddechem.

Wahał się, po cichu i wyłącznie w sobie, i milczał, kiedy lewą dłoń ze swojego uda przełożył wreszcie na udo chłopaka; od opuszkami palców wyczuł starty jeans i wykradzioną z baru, beztroską aurę. Wyczuł też spięcie, wzdłuż wstęgi mięśnia rozmazane powtarzalnością sadystycznie niespiesznego, łukowatego ruchu; od sterczącej panewki kolana, wzwyż, do pachwiny.
Z powrotem. Z powrotem. Trochę wyżej.

Za którymś razem, w ponagleniu wciąż rozkochanym w ciszy i w ciepłym tarciu nagiej skóry i materiału, drasnął wreszcie sprzączkę chłopięcego, poluzowanego paska. Pomiędzy jednym a drugim wybojem na drodze, Arabowi posłał też krótkie, ale treściwe spojrzenie, za chwilę znów ślepo wlepione w ciągnącą się przed nimi trasę – ruch podbródka był więc tylko przedłużeniem tego spojrzenia.

Mind lending me a hand with that?
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
W czasie, gdy Al prowadził bezsłowne (ale nie bezdźwięczne, skoro opierały się na zgrzytnięciach i chrobocie kluczyka wcelowanego w stacyjkę) pertraktacje z rozsmakowanym już w krótkiej pauzie od podróży Dodge'm, Lou szarpał się ze zwijaczem pasa bezpieczeństwa, myśląc jednocześnie, że skrawek podparciałego poliestru przeciągniętego przez pierś na skos, to jedyna szarfa orderowa na którą dzisiaj zasłużył. On i jego udawane zwycięstwo na udawanym rodeo.
Wbrew pozorom, wcale nie był jednak z tej okazji zły albo sfrustrowany. Jeśli na cokolwiek, to dzisiejsze zdarzenia działały mu wyłącznie na ambicję - wrażliwsze skrawki samooceny ominąwszy łaskawie szerokim łukiem. Poza tym miał za dobry humor aby go teraz psuć wewnętrzną samokrytyką. I za mało czasu - z Alem, sam na sam - by marnować go na narcyzm i martyrologię.

Ponieważ nadal jeszcze znajdowali się na głównej drodze, twarz blondyna podświetlały głębokie, ciepłe błyski wysokich latarni. Tu i ówdzie - zielonkawy kleks posłany przez sygnalizację świetlną. Biała smuga jakiegoś neonu. Stempelek czerwono-żółtej muszli sercówki, odbity na męskim policzku gdy mijali popularną stację benzynową. Lou zdawał sobie sprawę, że się gapi.
- You'd have to tell me - Uśmiechnął się lekko, opierając potylicę o wysepkę zagłówka - I don't think anyone has ever tried. To solve me.
W takim stwierdzeniu, z Prawdą Arab spotykał się mniej więcej w pół drogi (świadomie; tak było mu najwygodniej). Nie było w końcu zupełnie tak, że nikt nigdy nie chciał (zagłębić się śmielej w wieloznaczności tej zagadki, jaką brunet nosił w nazwisku, akcencie, behawiorze i spojrzeniu jednocześnie, w tych konfliktach, jakie w sobie trzymał, i jakich nie śpieszyło mu się chyba nadto rozwiązywać), co raczej, że Lou nie dawał im takiej okazji. Im - to jest dziewczętom w kurortach i chłopcom w klubach, samotnym kobietom w podróży i mężczyznom w kryzysie wieku średniego, którzy pytali, czy Lou zostanie, a potem, czemu nie na dłużej.

Nie był pewien, co się zmieniło - i czy coś w ogóle. Może dojrzał sam w sobie, osiągając jakieś następne stadium w procesie personalnego rozwoju; albo może (dojrzał coś) w Alu - znalazłszy w mężczyźnie to, czego nigdy nie widział dotąd u innych.

Wyciągnął rękę żeby pogmerać przy pokrętłach opornego radia, ale zmienił zdanie nim z przykurzonego głośnika mogłyby wysączyć się pierwsze nuty jakiejkolwiek melodii. Podobało mu się to, co słyszał - własny oddech, chrzęst kół - cichy, gdy sunęli po asfalcie i wyraźniejszy, kiedy zniosło ich na przaśność mniej uczęszczanej drogi, monotonny śpiew cykad skrytych w nieprzebranym morzu traw i zarośli za oknem.
- Do it again? - Powtórzył - Yeah, definitely. Why not? - O chłopcach jak Lou mówiło się czasem, że są prostolinijni, albo bezproblemowi. Nie prymitywni, czy zwyczajnie prości, o, bynajmniej. Chodziło raczej o to, że brunet ani nie potrafił, ani nie lubił krygować się i mizdrzyć, jeśli sprawy można było załatwić szybko i szczerze - I'm not entirely sure what it was that I've done there exactly... - W życiu nie przyszłoby mu do głowy udawać, że o technice związanej z rodeo wie więcej niż to, co wyczytał parę dni wcześniej na Wikipedii, i w kilku komentarzach na YouTube. Z drugiej strony nie zamierzał sięgać po fałszywą skromność: to on siedział na tym przeklętym ustrojstwie, i to on wytrzymał na nim dłużej niż obiecane osiem sekund (co z tego, że dopiero za trzecim podejściem) - But if I've done it once... I should be able to repeat it, I guess? - Przechylił głowę, hacząc spojrzenie o łuk obojczyka wyzierający spod owalu męskiego podkoszulka. Zagryzł dolną wargę - Why, Aaal? - Przeciągnął, i się, i skrótowiec hawkinsowego imienia, rozwleczony w ciemności w miękkim, leniwym mlaśnięciu - Did you like it?


Pytania o Bartholomew się nie spodziewał, ale przyjął je cierpliwie, i z gracją. Może przeczuwał, ile wysiłku Ralph musi włożyć w szczerość takiego kalibru. A może temat wydał mu się na tyle nieważny, by zbyć go co najwyżej wzruszeniem ramion.
- I don't care - Rzucił zatem zwyczajnie - If he is - bummed... Which I don't really think is the case... He'll get over it, won't he? - Z krótkiej perspektywy niknącej w mroku szosy przeniósł wzrok w to miejsce, w którym ręka Hawkinsa zaczepiała o jego ciało. Nie był pewien, czy powodowała to przyjemna miarowość ruchów, czy zawarta w nich obietnica - tym wyraźniejsza, im śmielej i wyżej zapędzały się palce blondyna, ale Miloud był już zupełnie twardy, i wiedział, że Al wie, i przeczuwał, że żadnemu z nich to specjalnie nie przeszkadza - You mean with this? - Okolił palcami drążek zmiany biegów, sterczący kretyńsko w przerwie między dwojgiem siedzeń. Poruszył ręką w górę i w dół, wydając z siebie ciche, szelmowskie parsknięcie. Potem cofnął rękę w obszar, w którym przed chwilą zabłądził (ale chyba tak zupełnie się nie zgubił) trzydziestoczterolatek. Uniósł biodra i brwi; rozpiął pasek i rozporek - Or did you mean that?

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Ukryta treść
Aby zobaczyć ukrytą treść, musisz odpisać w tym temacie.
Alex
dc: vulminth
ODPOWIEDZ