romantyczny zachód słońca
: 23 lis 2023, 01:33
013.
romantyczny zachód słońca
Jakże piękne jest słońce, gdy się rozpłomienia
Rzucając nam dzień dobry! Jak wybuch z ciemności
- Szczęśliwy ten, kto może pozdrowić w miłości
Swój zachód promienniejszy nawet od marzenia!
Jakże piękne jest słońce, gdy się rozpłomienia
Rzucając nam dzień dobry! Jak wybuch z ciemności
- Szczęśliwy ten, kto może pozdrowić w miłości
Swój zachód promienniejszy nawet od marzenia!
Wpatrywał się w tę wiadomość zdecydowanie zbyt długo (już po tym, jak prawie spadł z krzesła i zakrztusił się jedzoną akurat babeczką), czytając kolejno literka po literce: k-o-c-h-a-m-c-i-ę; sylaba po sylabie: ko-cham cię. Przymykał oczy, oddychał głęboko i starał się z całej siły dopuścić do siebie myśl o tym, że to naprawdę mogło być takie proste (kocham cię i szczere (kocham cię). Bardzo pragnął to poczuć - pełnią duszy, całym sobą, w każdym milimetrze ciała. Chciał, żeby świadomość tego, że naprawdę tak było, że to nie była tylko jakaś wyjątkowo nieodpowiednia forma podziękowania za urodzinowy prezent, zainfekowała jego umysł i rozrosła tam bez lęku ani wątpliwości. A jednak - choć z uporem powtarzał sobie w myślach te dwa słowa, choć rozkładał je na czynniki pierwsze, choć jego serce podskoczyło, gdy je przeczytał, a teraz wciąż biło mocno i szybko, on nie potrafił przyjąć tego do wiadomości. Kocham cię. Czy Saul naprawdę to czuł? I - co ważniejsze - czy czułby to nadal, gdyby wiedział, że Klaus po złożonej mu wcześniej obietnicy, znowu zdążył się z kimś przespać?
Zbierał się przez jakiś czas, starając się rozsądzić, co powinien na to w ogóle odpisać, aż w końcu wybrał najbezpieczniejszą opcję. Zajęło mu to tyle czasu, że prawie zapomniał zamówić taksówkę. Cztery, wypełnione po brzegi, walizki czekały już w korytarzu, a ciotka odbijała się od ścian, co jakiś czas wypytując tylko znowu o szczegóły podróży, a przy tym wyjątkowo uparcie próbując dać mu do zrozumienia, że popełniał błąd, zabierając ze sobą tego Monroe’a. Werner całkiem podziwiał fakt, że choć nigdy nie przedstawił jej Saula z nazwiska ani nie powiedział, że to on będzie towarzyszem jego podróży, kobieta zdawała sobie z tego wszystkie sprawę. Powiedział jej tylko, że leci ze swoim chłopakiem (mocno zaakcentował to słowo), a ciotce krew odpłynęła z twarzy. Wysłuchał całej tyrady na temat tego, że ojciec nie będzie zachwycony, że tak nie było można, że powinien lecieć sam - ale on był w zbyt dobrym nastroju, żeby zwracać uwagę na jej trajkotanie.
Zabierał swojego chłopaka do miasta, w którym się urodził i wychował. Do miasta, które tchnęło w niego życie, ulepiło go, uzdrowiło i skrzywdziło. Miasta, w którym powietrze miało inną gęstość i każda ulica wydawała się znajoma, nawet jeśli nigdy w nią nie zajrzał. Miasta, w którym żyli jego przyjaciele - ci sami, którzy nie odbierali od niego telefonów, bo odkąd przestali móc mieć go fizycznie, okazali się niespecjalnie zainteresowani tym, co jeszcze miał do zaoferowania. Ale Klaus nie leciał tam do nich ani dla nich. Klaus nie chciał nawet żadnego z nich oglądać. Klaus nie myślał ani trochę o spotkaniu z nimi. Klaus, być może, wreszcie zrozumiał, że serdecznie nie potrafił wybierać sobie przyjaciół. Tak naprawdę miał tylko Amo - Amo, który poznał go z Saulem i nigdy go nie zawiódł.
Pakując się wreszcie do taksówki, był nadal pobudzony otrzymaną wiadomością. Na krótki moment zapomniał, pod jakim adresem mieszkał Monroe i kierowca wydawał się dość zniecierpliwiony. Och, o ile bardziej zniecierpliwiony musiał być, kiedy już podjechali pod ten istny prototyp cywilizowanego budynku, w jakim zamieszkiwał jego chłopak, a Klaus wyskoczył z pojazdu, kiedy tylko ujrzał Saula w progu, żeby wyjść mu naprzeciw, przytulić mocno i pocałować - tak długo i z takim zaangażowaniem, jakby w oderwaniu od jego ust nie potrafił zaczerpnąć pełnego wdechu. W końcu jednak uśmiechnął się szeroko i w szarmanckim geście odebrał od mężczyzny walizkę, żeby podejść z nią do bagażnika, przy którym czekał poirytowany taksówkarz. Werner pomyślał natychmiast o tym, że musi dać mu sowity napiwek, niech doskonale zapamięta ten wieczorny przejazd. Zwłaszcza, że przez całą drogę do Cairns absolutnie nie miał zamiaru oderwać się od saulowego ramienia ani szczebiotać o wszystkim i o niczym jednocześnie, niezbyt pewien, którego tematu najlepiej byłoby się chwycić.
Odprawa bagażowa, jak na to, że mieli ze sobą łącznie pięć walizek, poszła im wybitnie płynnie i szybko, bo Klaus oczywiście zadbał o to, żeby siedzieli w pierwszej klasie i mieli bilet priorytetowy.
- Masz paszport, prawda? - No, całkiem nieźle, że przypomniał sobie o tej kwestii, kiedy stali już w kolejce do okienka. Dopiero wtedy też uświadomił sobie, że z całej tej podróży byłyby nici, gdyby okazało się, że Saul faktycznie nie miał odpowiednich dokumentów. Ale bądźmy szczerzy - idea tego prezentu sama w sobie była dość szalona; milion rzeczy mogło pójść nie tak i to już na etapie samego wylotu z Australii. Niby na razie nie musieli się jeszcze tym przejmować, bo czekała ich przesiadka w Brisbane na samolot do Dubaju.
Całe szczęście, że lot do stolicy stanu Queensland był krótki, bo Klaus zdecydował się na tym niedalekim odcinku wybrać jedynie klasę biznesową. Wiadomo, że na dłuższą metę to byłaby udręka; tutaj nie było nawet pola do dyskusji. A jednak, kiedy tylko usadowili się na siedzeniach, stewardessa powitała ich szampanem. Werner z podziękowaniem odebrał od niej swoją lampkę, żeby zaraz uśmiechnąć się do Monroe’a i unieść szkło do toastu.
- Wszystkiego najlepszego - powiedział tylko i zanim upił pierwszy łyk alkoholu, pocałował go w policzek. Zaraz jednak wyprostował się, żeby wydobyć z bagażu podręcznego flakonik perfum; ta klasa biznesowa cuchnęła biedą.
- Okej, plan podróży jest taki, że za dwie godziny lądujemy w Brisbane i tam mamy trzy godziny czekania na samolot do Dubaju. Potem w Dubaju mamy dziesięć godzin do odlotu do Monachium, więc wynająłem nam apartament przy lotnisku. Spałem tam, jak leciałem w drugą stronę; jacuzzi ma trochę mało bąbelków, ale poza tym da się przeżyć. No i do Dubaju, i dalej, lecimy już pierwszą klasą, bo innej opcji nie widziałem, to jest najpierw czternaście, a potem sześć godzin lotu, szanujmy się... Aha, a mówiłem ci, że ten tydzień, to ja policzyłem od momentu, kiedy wylądujemy w Niemczech, prawda? No nic, najwyżej kupimy ci jakieś nowe ubrania, jakby zabrakło - gadał i gadał, wciąż z tym szampanem w dłoni, jednocześnie wolną ręką wyklikując na monitorku przed sobą informacje o serwowanych drinkach. - Potem margarita? Czy sex on the beach? O albo może pina colada? Wiesz, tak wakacyjnie. - Wydawało się, że w tym momencie nic już nie było w stanie zatrzymać tego potoku słów, który wydostawał się z jego ust.
Saul Monroe