sprzedawca — angel's wings / stacja benzynowa
25 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
jedno życie, tylko tyle i aż tyle, tyle dano każdej istocie, a jego życie było całkowitą porażką
Duży Johnny - który ksywkę dostał, jak to często bywało, z lekką kpiną i paradoksem, dotyczącym jego niezbyt imponującej postury - miał polskie korzenie, które Yosefowi często myliły się z którymś z innych słowiańskich nacji, słuchał dobrej muzy i pokazywał wszystkim swoje ulubione kawałki w rodzimym języku i był nad wyraz wytrwały, kiedy wszyscy wokół kazali mu mówić kurwa. Poza tym też był dilerem - swoją drogą, Sadler czasem miał wrażenie, że wiedzieli o tym absolutnie wszyscy, ale ten ubogi imigrant z jakiegoś powodu stale umykał pseudoczujności władz. Ostatnio jednak zdawał się bardziej przeczulony na punkcie dyskrecji, być może otrzymawszy wcześniej jakieś dość dosadne ostrzeżenie. Cholera go wiedziała. Najważniejsze, że miał dobry towar. Dobry, w takim sensie, że w relatywnie dobrym stosunku jakości do ceny, bo przecież nie było to nic z najwyższej półki; Yosefa w życiu nie byłoby na to stać. W ogóle - średnio było go stać na jakiekolwiek dragi, ale odkąd uznał, że jemu też coś należało się od życia, podchodził do tych (nie)planowanych wydatków nieco lżejszą ręką, czasem odmawiając sobie któregoś z posiłków, byleby tylko móc rozerwać się na krótką chwilę. Ktoś mógłby powiedzieć, że to jakiś objaw uzależnienia, ale przecież wcale nie - nie robił tego często. Tylko... czasami.
Tak czy inaczej, Duży Johnny się spóźniał i to porządnie. Późnowiosenne temperatury urastały powoli do rangi upałów - ostawały się na skórze kropelkami potu, przetaczały się przez płuca falami duszności i czyniły każdą formę fizycznego wysiłku znaczną dolegliwością. W kontraście do tego, chłodniejsze nieco wieczory wydawały się wytchnieniem, a mimo to, kiedy kręcił się tak wokół punktu, w którym się umówili, pomiędzy ciasnymi uliczkami Sapphire River, zadręczając się myślą, że zostawił Mishę zupełnie samego w domu, bo Mara wybyła do jakiejś koleżanki, a Joel chyba jeszcze nie wrócił z treningu, czuł jak powraca do niego duchota minionego popołudnia. Albo to tylko lęk. To też było całkiem prawdopodobne.
Z roztargnienia, które naszło go, kiedy wypalał kolejnego papierosa (z rodzaju tych najtańszych, skleconych z parszywego tytoniu, absolutnie obrzydliwych i to tak obrzydliwych, że pomimo faktu, że palił je regularnie, czasem nachodziły go przez nie mdłości, zwłaszcza kiedy palił kilka pod rząd i zwłaszcza, kiedy był poddenerwowany), wyrwał go odgłos przewracanego śmietnika w zaułku kilkadziesiąt metrów dalej. Przez moment, w stanie czujności, po prostu spoglądał w tamtą stronę, żeby w końcu wzruszyć ramionami do siebie samego. Równie dobrze to mógł być jakiś zbłąkany kocur, z rodzaju tych, które jego siostra wiecznie dokarmiała, a on darł na nią mordę, że nie stać ich na żywienie jakichś jebanych przybłęd. Zaraz jednak do jego uszu dotarł kolejny huk i postanowił podnieść się z krawężnika, na którym wcześniej przycupnął, żeby dopalić papierosa. Ruszył powoli w tamtą stronę, bo do odgłosów ewidentnego harmideru dołączyły się też ludzkie jęki, wyzwiska i przekleństwa. Albo ktoś się właśnie ruchał, albo...
Wyjrzał szybko zza winkla, nie chcąc jeszcze w pełni ujawniać swojej obecności i przed jego oczami wykwitła scena walki.
- Noż ja pierdolę... - mruknął pod nosem, instynktownie zaciskając palce na pistolecie, który nabył niedawno z szemranego źródła, kiedy jego zaburzenia lękowe nasiliły się na tyle, że obawiał się od czasu do czasu opuszczać domu bez uzbrojenia. Nie, żeby kiedykolwiek go użył. Nie, żeby miał jakiekolwiek pojęcie o tym, jak się strzela. I nie, żeby miał zamiar kiedykolwiek faktycznie strzelić - to miał być bardziej straszak. Odrzucił niedopalonego peta na ziemię, dobił butem, zrzucił siatkę obok niedopałka i - odliczywszy w myślach do trzech - wyłonił się wreszcie na widok tych dwóch typów uskuteczniających mordobicie: czy też raczej jednego, który siedział na drugim okrakiem i widocznie masakrował drugiego. Wymierzał w niego pistolet i udało mu się spiąć na tyle, że ręka nawet mu się nie trzęsła.
- Zostaw go - zażądał, starając się brzmieć przekonująco. Trudno wyjaśnić, skąd brała się u niego podobna potrzeba interwencji. Czy to była zwykła pogoń za adrenaliną? Bardzo możliwe.

Gabriel Delgado
gangster — Współpraca międzynarodowa
28 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
Did I look like I'm violent? Then baby, why don't you shoot me? And if I died in the middle of a frozen night would you feel alright?

Miał jedno, pierdolone zadanie 一 uciąć sobie miłą pogawędkę z mężczyzną, który od niedawna pracował dla rodziny Delgado jako przemytnik i handlarz bronią i ewidentnie starał się kantować ich na towar albo kasę. Nie spodziewał się, że będzie on na tyle bezczelny, aby nie dość, że zacząc się z nim wykłócać, to ostatecznie go zaatakować.

Gabriel zatoczył się do tyłu, po tym, jak mężczyzna uderzył go pięścią w szczękę. Odchrząknął, oparł dłonie na kolanach, gdy na moment się pochylił i splunął śliną, zmieszaną z krwią na ziemię. Znajdowali się na tyłach restauracji meksykańskiej i obskurnego baru, tuż obok śmietników. Wyszli na papierosa po drinkach, które wypili na szybko. Młody Delgado mu nie ufał, ale polegało to na tym, że doskonale wiedział iż jego zaprzeczenia są kłamstwem. Nie spodziewał się jednak, że pracownik może mu zagrażać.

Wyglądało na to, że przyłapany na kłamstwie mężczyzna tak bardzo się wystraszył, że nie pomyślał o konsekwencjach swoich działań. Gabriel zaśmiał się głucho i pokręcił głową, unosząc na niego spojrzenie.

Chyba nie zdajesz sobie sprawy co właśnie odjebałeś 一 warknął, diametralnie zmieniając wyraz twarzy z lekko rozbawionego na wręcz srogi z nutą groźby. Spotkali się po kilku sekundach, kiedy w dwóch krokach drastycznie i szybko zmniejszył dystans między nimi i zamachnął się, chwilę później uderzając przeciwnika czołem w nos. Usłyszał kliknięcie i parsknął cicho, przełykając nieco krwi i pociągając krótko nosem. Zraniony chłopak zawył z bólu, ale o dziwo nie sparaliżowało go to, bo nagle złapał Gabriela za bluzę i z przekleństwami na ustach cisnął nim o śmietnik. Był silniejszy, niż Delgado się spodziewał, więc na jego twarzy wymalowało się lekkie zaskoczenie, a potem uderzył plecami o zagięty metal, który wbił mu się między łopatki, pozbawiając go na moment oddechu. Upadł na ziemię i stęknął cicho, po czym próbował przekręcić się na drugi bok, aby wstać, ale zanim mu się to udało, przemytnik kopnął go z całej siły, a potem rozsiadł się na nim jak kurwa na chuju i ponownie uderzył pięścią w twarz, a potem zacisnął dłonie na jego gardle.

Nie spodziewał się absolutnie, że te spotkanie zamieni się w walkę o życie i że zdrajca ośmieli się tak go potraktować. Był bardziej wściekły, niż wystraszony, chociaż powoli tracił pewność, że wyjdzie z tego cało. Szarpał się, próbując oderwać jego ręce od swojej szyi, ale na próżno. Potrzebował chyba cudu, aby zdobyć nad nim przewagę. Cudu albo kogoś, kto odwróci jego uwagę.

Zostaw go.

Czy się przesłyszał? Czy to właśnie jego cud? Dobrze zbudowany rudzielec odwrócił głowę, aby zobaczyć kto właśnie do niego przemówił. Nie wyglądał na najmądrzejszego człowieka na świecie. Właściwie w ogóle nie wyglądał na kogoś mądrego. Tej chwili i dezorientacji potrzebował Gabriel i od razu wykorzystał sytuację i wierzgnął, zrzucając go z siebie częściowo, co pozwoliło mu zwinnie się przekręcić i chwycić rękę rudego, którą boleśnie wykręcił i przycisnął do jego pleców, by po chwili wbić w nie kolano i przycisnąć osiłka do ziemi. Był wściekły, a świdrujące spojrzenie wbite w kolorową potylicę gangstera nie wróżyło nic dobrego. Zacisnął palce na jego włosach i uderzył jego zakrwawioną twarzą w ziemię, mocno i zdecydowanie. Za pierwszy razem usłyszał kolejny chrzęst łamanych chrząstek i kości, potem krzyk, a za drugim i trzecim razem zduszone jęki i krztuszenie się.

Gabriel zerknął na Yosefa raz i to wystarczyło, aby dostrzegł broń, na której chłopak zacisnął palce. Czyżby to był jednak jego szczęśliwy dzień? Na nieszczęście dla Svena, który dławił się własną krwią i zębami.

Podaj pistolet. Już 一 rzucił do Yosefa głośno i wyraźnie, dalej z całej siły ciągnąc Svena za rękę, jednocześnie przyciskając go kolanem do gleby, aby upewnić się, że nie da rady wstać. Nie miał zamiaru cackać się z tym ludzkim śmieciem, nie po tym, co właśnie zrobił.


sprzedawca — angel's wings / stacja benzynowa
25 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
jedno życie, tylko tyle i aż tyle, tyle dano każdej istocie, a jego życie było całkowitą porażką
Nie było wątpliwości, że Yosef nie miał bladego pojęcia, w co się właśnie wjebał. Z jednej strony, gdyby nie miał broni z pewnością nie wplątałby się w tę sytuację tak bezmyślnie, ale z drugiej - czy potrafiłby po prostu nie zareagować? Wzywanie policji nie wchodziło w grę, to oczywiste, bo moralny kodeks ze stanowczością wykluczał jakiekolwiek zaufanie do władz, ale odejść tak po prostu i udawać, że wcale nic nie widział, też nijak nie wchodziłoby w grę. Improwizowałby? Zapewne; może poszukałby jakiegoś kamienia albo innego przedmiotu, którym mógłby rzucić, a w ewentualności zwyczajnie dobiłby do tej szamoczącej się dwójki i spróbowałby odciągnąć napastnika. Nie trudno zatem stwierdzić, że pistolet w tej sytuacji faktycznie uratował mu dupę - łatwiej się groziło spluwą niż cegłą.
Skoro jednak znalazł się już o właściwym miejscu i czasie, a w dodatku uzbrojony, najpierw działając, a potem dopiero myśląc, stał jak wryty tuż przy wyminiętej przez siebie przed chwilą ścianie, z tym agresywnym gościem na muszce (ale tylko przez chwilę - bo kiedy drugi z naparzających się gości wykorzystał sytuację, dłoń wreszcie zaczęła mu drżeć i nie miał już pojęcia, w co właściwie celował) i palącym poczuciem, że robił właśnie coś, czego z pewnością nie powinien.
To nie był pierwszy raz, kiedy padał świadkiem jakiejś ulicznej naparzanki, ale dotychczas to było ledwie jakieś lekkie mordobicie, a on sam nigdy nie sięgnął jeszcze po pistolet, żeby sytuację - co za ironia - załagodzić. Teraz miał wrażenie, że nie wkroczył w przepychankę dwóch małolatów, ale coś znacznie poważniejszego: egzekucję. W końcu, dopóki postawny rudzielec nie zauważył wymierzonego w siebie gnata, nijak nie wyglądał, jakby miał zamiar temu drugiemu odpuścić i w którymkolwiek momencie przestać wymierzać swoje ciosy.
Ale potem, gdy nastąpiło - nie bez jego udziału - przetasowanie sił, do Yosefa gwałtownie dotarło, że mężczyzna, który chwilę temu jeszcze przytwierdzony był do ziemi, również nie miał zamiaru się zatrzymać. Sadler zaczął poważnie rozważać czy to nie najwyższa pora, aby ewakuować się z tego newralgicznego miejsca, zanim przyjdzie do niego konieczność podejmowania jakichś decyzji, ale zanim zdołał wdrożyć swój plan w życie, do jego uszu dotarło to jedno, krótko polecenie.
Podaj pistolet. Już.
Yosef być może nigdy nie był jednym z tych zdolnych dzieciaków, obiecujących nastolatków, a potem ambitnych młodych dorosłych, ale potrafił mimo wszystko wyciągać jakieś wnioski z tego, co mógł zaobserwować i nic z tego, co właśnie widział, nie zachęcało go do uznania, że ten pistolet był mężczyźnie potrzebny tylko po to, żeby groźnie wyglądać. Przed dłużące się ułamki sekund zezował od jednego kolesia do drugiego, jak zahipnotyzowany potykając się spojrzeniem o krew powlekającą twarz rudego kiedyś-napastnika.
Nie sądził, że kiedykolwiek przyjdzie mu rozważać na poważnie taką sytuację. Jeśli odmówi przekazania pistoletu, co właśnie powstrzymywało nieznajomego od wykończenia tego człowieka gołymi rękami? Nie było mu do tego przecież wcale daleko, to nie mogło być dla niego trudne. Z przerażeniem odkrył, że mężczyzna nie wydawał się znajdować w tej sytuacji po raz pierwszy. Jeśli odmówi - czy będzie musiał mierzyć się z jego złością? Z drugiej strony, nawet jeśli rudzielcowi tak czy inaczej pisane było umrzeć, nie podając pistoletu Yosef przynajmniej się do tego nie przyczyni. Będzie miał czystsze sumienie. Chyba?
W końcu nie zrobił zupełnie nic - stał uparcie, wpatrując się w tę scenę i choć jego dłoń wciąż zaciskała palce na broni, wiedział doskonale, że nie miał zamiaru jej użyć ani pozwolić komukolwiek innemu z niej strzelić.


Gabriel Delgado
ODPOWIEDZ