when will it stop being cool to be quietly misunderstood?
Gdy auto sunęło drogą oddalając się od miasta, Homerowi towarzyszyło osobliwe wrażenie jednoczesnej pewności kierunku, jaki obrał i zupełnego zagubienia, gdy zabudowa miejska stopniowo zastępowana była zielenią im bliżej lasu deszczowego się znajdował. Nie zdarzało mu się prowadzić w zupełnej ciszy, w samotności ta stawała się nie zniesienia i zawsze zastępowana była dźwiękiem – nie tylko muzyką. Czymkolwiek, co rozdzierało milczenie, dając ulgę, gdy myśli kierowały się w konkretnym kierunku w swoim pościgu za punktem zaczepienia uwagi na dłużej niż kilka chwil. Teraz jednak w pełni skupiony był jezdni, ze ściągniętymi brwiami usiłując odtworzyć z pamięci drogę do celu. Do pewnych miejsc nie da się dotrzeć z pomocą GPS lub innych technologii ułatwiającym odnalezienie odpowiedniej ścieżki. W tym przypadku zdany był tylko i wyłącznie na swoją intuicję, a to nie pocieszało go ni trochę. Nie miał nawet odrobiny zaufania dla samego siebie.
Homerowy umysł przemęczony był zbyt dużą ilością informacji, strzępków jakie mogły stworzyć jedną całość, gdy ktoś cierpliwie, tak jak do stłuczonej wazy usiadł z zamiarem sklejenia ich na nowo. Nie musiały, często wdzierały się tam elementy nieodpowiednie i psujące kompozycję. Wyrzuty sumienia, wytwory jego ciągłego rozmyślania nad tym, co miało miejsce wczoraj, tydzień, trzy lata temu, należały zdecydowanie do grupy drugiej. Nie potrafił ich uspokoić, istniały niezależnie od jego woli i prób racjonalizacji sytuacji. Przecież chciał pomóc, wydawało mu się to najbardziej rozsądnym rozwiązaniem, ale rozsądek rzadko kiedy był uznawany za cnotę w Obsydianowym kręgu. Pytanie jakie należałoby być moż zadać na wstępie, to jakim cudem sam był wtedy na tyle trzeźwy, by orzec, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyrwanie się z tamtego lokalu i odwiezienie przyjaciółki do domu? Wbrew jej woli, wbrew sprzeciwom, wbrew protestom osób, którym zaimponowała swoim tańcem.
Był zbyt porządny. Ciągle był zbyt bardzo synem pana Teigena, a za mało synem Lotte. Lotte musiała się bawić w identyczny sposób, co on z obsydianowymi, w umiłowaniu wolności i pochwale szaleństwa. Może to dlatego Candela tak zareagowała? Przez głowę przeturlała się myśl o innych problemach, nagromadzeniu ich i przytłoczeniu… Może to stąd uznała, że znowu musi zniknąć na dłużej? To nie był pierwszy raz, gdy coś podobnego wydarzyło się. Pamiętał inne dni, gdy dostęp do młodej Fitzgerald był utrudniony, zupełnie jakby przepadła niczym kamień w wodę. Zaniepokojony usiłował ją znaleźć, dociekając powodów, przywołując z pamięci miejsca, gdzie mogła zaszyć się… Tego dnia dodatkowo napędzany był tym nieprzyjemnym odczuciem, że przyczynił się do tego.
Nie mogąc wjechać dalej, pozostawił auto na uboczu i z samym telefonem udał się wgłab lasu. Nie rozpoznawał dobrze miejsca w którym właśnie się znajdował. Ostatnim razem, gdy tutaj się znalazł, miał wrażenie, że rezerwat prezentował się inaczej. Natura w końcu nie lubiła bezruchu, ale kiedy jego oczom ukazało się obalone drzewo porośnięte mchem, na którym pamiętał jak siedzieli wspólnie machając nogami i przyglądając zniekształconemu odbiciu otoczenia w rzece, wiedział już. To właśnie tutaj. Brnąc dalej w wydeptanych drogach poprzez gęstwinę czuł niepokój – nigdy nie był zupełnie sam w lesie.
— Candie, wiem, że tutaj jesteś! — poniosło się się pomiędzy drzewami. Tak naprawdę nie wiedział, opierał się wyłącznie na swoich przypuszczeniach i łucie szczęścia. Mógłby wybrać numer do Estelle, ale wtedy zobaczył, że utracił całkowicie zasięg. — Candie, proszę! — dodał jeszcze, docierając do starodrzewia.