inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Wyraz jego oczu — brudnoszarych w wątłym strumieniu dogasającej świetlówki — jasno sugerował, że wyższy od chłopaka o wysokość całej głowy, niemal trzydziestoletni brunet, bynajmniej nie zamierzał odwzajemnić drżącego na jego barkach uścisku, ani tym bardziej ukoić obaw zawieszonego na nim głosu i spełnić jego próśb. Orpheus odczuwał raczej przeraźliwą ochotę, by coś — lub kogoś — połamać; w pół, na drobne części niemożliwe do ponownego złożenia, lub tylko powierzchownie, tworząc stałe, krzywe rysy — to już nie miało znaczenia. Pragnął wysunąć zza materiału chłodną i dumną rękojeść noża i rozprawić się ostrzem z każdym, kto tylko przekroczyłby frontowe drzwi peryklesowego domu.
Opuścił przedramiona wzdłuż ciała, z dodatkiem niebłahej siły przyciskając je do boków; w ten sposób powstrzymywał się przed ruchem.
Oddalające się od niego wątłe ciało — jeszcze kilka chwil temu bezpieczne, otoczone ścianą zwykłej codzienności — wyprowadzone zostało w pierwszej kolejności; w akompaniamencie ponaglających syków i obstawione kilkoma postawnymi sylwetkami.
Orpheus wiedział, że ci naprawdę ważni wkraczają dopiero na końcu; z dumnym grymasem doczepionym do twarzy, wiedząc, że najtrudniejsza robota została wykonana za nich. Nie musiał zresztą długo czekać — postawna sylwetka mężczyzny o marmurowej, młodej i nieskalanej zbytnimi trudami cerze, wstąpiła w półmrok cudzego domu pewnym krokiem, choć skrzywionym rozczarowaniem. Nie otaczała go aura szacunku ani strachu płynącego od podwładnych — Orpheus odgadł jego rolę po złości zapisanej we wbitych w niego spojrzeniach. Najwidoczniej nie tylko Wrottesley uważał, że mężczyzna w jego wieku jest zbyt młody, by rozdawać chłodne rozkazy i decydować o tym, czyje sylwetki przysłoni cień więziennej celi.
Inspektor Finneas Barrington, przedstawił mu się z uprzejmością i poważaniem; tak, jakby słyszał o nim już wiele barwnych opowieści od kilku różnych osób, ale jak dotąd nie mieli okazji ku temu, by poznać się oficjalnie. Pojedzie pan z nami dobrowolnie? dopytał po skąpanej w milczeniu chwili, podczas której ręce Orpheusa coraz silniej doczepiały się własnego ciała.
Nie nałożono mu kajdanek, choć odebrano skrzętnie chroniony nóż; zapytano go także, czy jest w posiadaniu czegoś jeszcze, co skwitował nieprzyzwoitym, bezczelnym komentarzem.
Maszerując za niewielkim orszakiem funkcjonariuszy, wysunął z kieszeni spodni telefon i wyświetlił numer Benjamina; po krótkiej chwili wątpliwości przerwał połączenie, odzywając się do człowieka poleconego mu przez samego Marcosa; wiesz, Orphy, tylko w naprawdę kryzysowych momentach. Mężczyzna, którego ciężki baryton słyszał po raz pierwszy w życiu, obiecał mu, że za kwadrans dotrze na komisariat tutejszej policji.
Tam, już na miejscu, pośrodku pustych, nieprzyjemnie jasnych korytarzy, dostrzegł Judaha Westbrooka i posłał mu ryzykowny, dwuznaczny uśmiech — każdy tu zdawał się dziwnie skrępowany orpheusowym towarzystwem.
Nie postawiono mu zarzutów i choć złożono hojną ofertę wsypania wszystkich i uratowania samego siebie (a także, może, t a m t e g o chłopaka), tym razem pozostał niewzruszony — w ich kierunku wypowiedział raptem dwa zdania.
Wychodząc, przy krawężniku czekał już na niego ciemny, podłużny samochód o przyciemnianych szybach — Marcos musiał upewnić się o s o b i ś c i e, że Orpheus nie rozmyśli się i ich nie sypnie. Najwidoczniej wszyscy byli tego pewni od jakiegoś czasu. To właśnie wtedy wspomniał o Periclesie; wiesz, mimo że już dla was nie pracuje, i tak nas nie wydał oznajmił, domagając się później sowitego zadośćuczynienia — mniej więcej w tej chwili zrozumiał, że zaadaptował się już w przestępczym świecie.


Wypłowiała, przetarta kanapa była twarda i upstrzona ciągiem skrzypiących, niedokręconych sprężyn — obracając się na drugi bok, Orpheus westchnął przeciągle i skrzywił twarz w niezadowolonym grymasie. Nie wiedział, ile godzin zdążyło upłynąć od chwili, w której grupa odzianych w dumny granat funkcjonariuszy, wyprowadziła z niewielkiego domu na Sapphire River (a więc tego samego, który teraz znęcał się nad orpheusowym kręgosłupem) dwudziestotrzyletniego chłopaka. Dzwonił do niego kilkakrotnie, jeszcze więcej razy upewniając się, że na pewno go dziś zwolnią. Ostatecznie postanowił — nie ustalając tego uprzednio z ciężkimi, opadającymi powiekami — że ostatnie miejsce, w którym widział jego udekorowaną poczuciem krzywdy twarz, będzie także tym, w którym na niego poczeka. Nie przewidział jednak, że zdąży upłynąć tyle czasu, a wiejący chłodem dom pozbawiony ogrzewania, przymknie w końcu jego powieki.

barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Bał się snu, bał się zasypiania; bał się choroby, która mogłaby nadchodzić i nadchodzić, obijając się o jego ciało dotkliwiej niż dotąd. Bał się każdej posłanej mu groźby; bał się transferu do innego więzienia, bał się rozdzielenia z ojcem; bał się, że nie znajdzie się nikt, kogo zainteresuje jego życie. Bał się nawet łez, które mogłyby zdradzić o nim zbyt wiele; kiedy więc przewożono go do miejskiego aresztu i zamykano w chłodnej, pochmurnej celi, Pericles po prostu milczał, nie istniał, ignorował — któryś z policjantów mówił coś zniecierpliwionym głosem, o coś pytał, ale co z tego, skoro nie miał napotkać odpowiedzi — Periclesa nie było.
Wiedział, że nie może mówić i że tylko milczenie zdoła go ocalić. Nie mógł też wydobyć z siebie całego żalu i nagromadzonego strachu; nie był w celi sam. Na ławce spał mężczyzna, pijany i wyraźnie zadowolony ze swojego noclegu; kiedy dojeżdżali do budynku, nad Lorne Bay rozpętała się ulewa. Perry początkowo się go bał, skulony w kącie i czujny, ale tamten zdawał się nim w ogóle niezainteresowany; co jakiś czas pojawiał się w dodatku strażnik, by zniknąć po jednej, przepełnionej znudzeniem sekundzie i Perry myślał tylko o tym, że to nie to miejsce powinno go przerażać. Areszt, w przeciwieństwie do więzienia, miał zapewne okazać się miejscem miłym.
Pomyślał — zmęczony godzinami pozbawionymi snu — że najlepiej będzie coś sobie zrobić. Już pierwszej bądź drugiej nocy; zrobić, by trafić do szpitala i podać w wątpliwość swój pobyt na tym samym bloku, co mężczyźni pokroju jego ojca. Może jakiś sędzia miał zlitować się nad jego losem; był w końcu c h o r y. Myślał więc o tym, że mógłby udać jeden z ataków i przypadkiem spaść ze schodów, ale wyobrażenia bólu były zbyt przerażające i Perry wiedział, że nie da rady.
O świcie zaczął wierzyć, że zostanie mu przydzielony całkiem dobry prawnik. I że może uda się to wszystko załatwić sporą ilością pieniędzy i pracą na rzecz miasta; może więzienie było tylko bajką, którą chciano go nastraszyć.
Ale potem nadszedł dzień, powolny, mdły, nużący; na posterunku zaczynało robić się głośno, a w pomieszczeniach jasno; słychać było dzwoniące bez przerwy telefony, śmiech i przekleństwa. Było czuć oleisty zapach kawy i skrojonych kilka godzin wcześniej kanapek z wieprzowiną, którą większość pracowników kupiła pewnie w promocyjnej cenie w Coles. Pijany mężczyzna zbudził się przez te właśnie zapachy — wstając mamrotał coś pod nosem, a potem ku zgrozie Periclesa, skorzystał z więziennej toalety. I wtedy dotarło do niego, że nie wydarzy się już nic dobrego, że tak naprawdę wyglądać będzie jego życie; to wtedy znów opadł w najdalszej części celi o kraty i w dziecinny sposób zapłakał, trzęsąc się i modląc o to, by jednak posłano go do tego samego więzienia, w którym był jego ojciec. Pijany mężczyzna dopiero wracając na ławkę zwrócił na niego uwagę; zmrużył oczy, jakby zaskoczony, że przez ten cały czas nie był tutaj sam. Się nie łam synek, zara nas wypuszczo powiedział zachrypniętym głosem, a potem, po niecałych dwóch godzinach, faktycznie wyszedł.
A Perry został.
Nikt nie chciał z nim rozmawiać. Nikt nie zamierzał wyjaśnić mu co dalej; może miał spędzić tutaj jeszcze kilka nocy, co nie byłoby takie złe. Raz odważył się zapytać kogoś o adwokata, ale nie otrzymał odpowiedzi. W końcu jednak pojawiła się ich dwójka: prawnik oraz strażnik, którego twarz dekorowała niezadowolona mina. Padło kilka słów, wyjaśnień, prostych pytań; prawnik, kimkolwiek był, poklepał go po plecach i poprowadził do wyjścia. Kiedy opuścili zakamarki aresztu, powiedział mu, żeby się nie martwił, siedział cicho i cieszył życiem. A potem tak po prostu go zostawił, pośrodku ulicy i przerażenia.

Błądził ulicami miasta. Wyłączony telefon, który wraz z innymi rzeczami osobistymi oddano mu jeszcze na posterunku, upchnął niedbale do kieszeni spodni. Nie przeszkadzało mu to, że wciąż ubrany jest w to samo, że od niemal całej doby nie mył się, nie jadł i nie korzystał z dobrodziejstw życia; napił się wody z poidła ulokowanego w parku. Starał się nie myśleć o Orfeuszu; bał się wszystkich możliwych odpowiedzi. Wiedział, że nim sięgnie po cokolwiek, będzie musiał przywołać się do porządku — dlatego w końcu zwrócił się w kierunku Sapphire River. Nie mógł pojechać na farmę Pearl; nie chciał z nią rozmawiać.

Ale może chodziło o to, że wiedział. Że jeśli Orpheus także jakimś cudem uniknął wyroku, będzie właśnie tam — w miejscu, w którym wszystko się zaczęło i skończyło. Jedynym takim, w którym jeszcze mogli się odnaleźć, chociaż niejasnym było to, co miało się wydarzyć teraz, po tym wszystkim. Kiedy jednak przekręcił klucz w zamku i pchnął ciężkie drzwi, wystarczył sam widok śpiącego na kanapie Orpheusa; cała reszta przestała mieć znaczenie. Przysiadł na ziemi tuż obok i przez chwilę przyglądał się zmorzonej snem twarzy, aż w końcu nieśmiało i z lekką obawą szepnął kilka razy “Orpheus”, nie ośmielając się na zbudzenie go w inny sposób. — Niczego im nie powiedziałem, słowo — przysiągł cicho, pokornie, kiedy orfeuszowe oczy zaczęły się otwierać.

inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Cienki, permanentnie pozbawiony stanowczości głos wdarł się pod osierdzie jego snów — splątał się z nimi tak, jak czasem miała zwyczaj to robić melodia budzika, dekorując nierzeczywiste obrazy rytmicznym podkładem muzycznym. Przetoczył się niedbale na drugi bok, zmorzony frustrującym oczekiwaniem i głośno mlasnął; bawełniana, barwiona na ciemny granat sznurówka buta, podrażniała jego skórę tam, gdzie szorstkość materiału stykała się z wierzchnim ścięgnem stopy. Kiedy się poruszał, od dwóch do trzech razy na każde pół godziny snu, ból parzył go coraz mocniej i mocniej, odciskając się czerwienią — to właśnie rozbudzenie umysłu kłującym tarciem tkanki sprawiło, że ton przybierający na barwie pełnego głosu, a nie ledwie szeptu, nakazał mu w końcu rozchylić powieki. — Perry — wychrypiał wysuszonym, nie do końca jeszcze rozbudzonym tembrem, najpierw zwracając ku niemu wyłącznie swoją — wygiętą pod dziwnym, niezdrowym kątem — głowę, a w końcu też całe ciało. — Która jest godzina? — wyburczał w przedramiona spięte na twarzy, kiedy przysłonił nimi widok ciemnego, popękanego sufitu. Cienka, rozpięta kurtka wygięła się podczas nieobecnych, niemal nieważkich zmian pozycji na kanapie, teraz nieprzyjemnie napinając się na jego ciele; miał wrażenie, jakby raptownie się skurczyła. — Wiem, że nie powiedziałeś — nie, o to nie zamierzał się z nim sprzeczać; jeśli miało objąć ich rozgoryczenie, z jego strony mogło wynikać wyłącznie z faktu, że Pericles przez — nieznaczny, choć jednak istniejący moment — na poważnie rozważał wydanie go w śliskie policyjne dłonie. U Campbella z kolei gorzkości w gardle mogła towarzyszyć świadomość, że własną wolność poświęcił dla tej orpheusowej; choć to przecież brunet dopuścił się straszniejszej, zupełnie niewybaczalnej zbrodni. Że mężczyzna pozostawił go w nędzniejącym domu samego; pośrodku pajęczyn, kurzu i niewypowiedzianych słów wyjaśnienia, nieprzygotowanego na kolejną porcję samotności, od zawsze wbijającej się w wyżłobienia ciała.
Dobrze, że wróciłeś do domu domu. Jakby nie tylko Pericles posiadał jakiś — własny — dom (a przecież wbita w pulchną trawiastą glebę tabliczka, krzycząca donośne NA SPRZEDAŻ niezaprzeczalnie odebrała mu tę własność), ale jakby dzielił go wraz z Orpheusem. Jakby mieszkali tu wspólnie od dłuższego czasu, być może od zawsze, a także mieli mieszkać jeszcze przez co najmniej kilka znaczących lat. Jakby Pericles powróciwszy w to należące do nich obu miejsce, jak kochanek po intensywnej, burzliwej sprzeczce, wskazał, że wszelkie niesnaski pozostawił daleko za frontowymi drzwiami.
Wszystko w porządku? Nic ci nie zrobili? — dźwigając zesztywniałe chłodem i sztywnością kanapy ciało do pozycji siedzącej, powoli i — być może przez krótki moment — dość nieśmiało wyciągnął ku malującej się w półmroku peryklesowej twarzy swoją dłoń. Muskając opuszkami linię wychudłej, kościstej szczęki, omiótł jego aparycję — od czubka nieułożonej czupryny po przetarte, znoszone tenisówki — swoim wzrokiem i zmarszczył czoło w niepewności.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Zabawnie było myśleć o tym, że jeszcze przed momentem było się w piekle, że rozpacz oblepiała sobą wszystko i pozostawiała gorycz w gardle; jeszcze kilka (jak wiele?) godzin temu sądził, że nigdy już tutaj nie wróci — do tego domu, miasta, życia — a tymczasem ot tak, po prostu, uniknął śmiertelnego postrzału.
Nie wiedział. Która jest godzina i czy aby na pewno się mu to wszystko nie przyśniło; nie wiedział, który moment powinien był wyznaczyć jako początek koszmaru. Było jednak raczej wcześniej, niż wczoraj — słońce jeszcze nie zniknęło za morzem, pozostawiając na niebie pomarańczowe odblaski. To znaczy, tak było, nim wkroczył do budynku skąpanego w barwach szarości; nie potrafiłby się już w nim nigdy odnaleźć. Nie tak, jak przedtem. — Chyba nie jest późno — mruknąwszy, objął spojrzeniem całe orfeuszowe ciało. Musiał na niego czekać od dłuższego czasu — może odkąd Perry wyszedł z więziennej celi — zniecierpliwiony i zapewne w równym stopniu niezadowolony; najtrafniejszym było zakładanie, że Orfeusz chciał po prostu się dowiedzieć, że wszystko zakończyło się bez większych problemów, by następnie ponownie zniknąć z peryklesowego życia.
Odczuwał ucisk gdzieś przy sercu; miał wrażenie że kurczy się czasem zbyt mocno, że niekiedy drętwieje i obija się boleśnie o płuca. Że prowadzi go do utraty oddechu; trochę tak, jakby zwiastowało nadejście choroby, choć nigdy wcześniej nie objawiała się ona w ten sposób. I gdyby nie to, pewnie by mu powiedział — że to nie jest dom, i że wcale nie chciał wracać. Że myślał o tym, by pobiec do portu i bez pożegnań i wyrzutów sumienia wypłynąć w morze; nieważne dokąd. — Ty też? Wróciłeś? — spytał z powagą, oddzielając się jeszcze od tego, co mógł i chciał czuć. Bo jeszcze nie wiedział, nie był pewien; spodziewał się raczej kilku miłych słów, prowadzących do potwierdzeń i deklaracji, a następnie kolejnej ucieczki. Może mógł go poprosić, by nie znikał tak całkowicie, ale wątpił, by zdołał odnaleźć teraz ku temu odwagę. — Nie, nic się nie stało — uśmiechnął się na potwierdzenie tego kłamstwa; s t a ł o się, ale nic złego. Nic szczególnego. Perry znów myślał o tym, że przesadzał i że nikt nie spanikowałby w ten sam sposób; myślał też o tym, jak bardzo cieszy i rani go dotyk orfeuszowej dłoni. — Jak to zrobiłeś? Dlaczego tak po prostu mnie wypuścili? — zajmowało to jego myśli przez długi czas — wtedy, kiedy błądził alejkami parku i nieśmiało zaglądał na ulice miasta. Wiedział, że Orpheus był w to zaangażowany; to m u s i a ł a być jego zasługa. Ale to przecież wszystko komplikowało, a Perry komplikacji miał już dość — nawet jeśli odetchnął z ulgą, gdy zamiast do więzienia, tak po prostu pozwolono mu odejść. — Nie prosiłem o to. I nie chciałem — bąknął, odwracając spojrzenie na bok.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Był zziębnięty; trochę tak, jak bywa się dopiero po przedłużającej się końcowoletniej kąpieli w feeriach okolicznego jeziora, na którym woda marszczy się jak materiał na pościeli miękkiego materaca; kiedy koloruje się śliwkową barwą drżących warg i równie sinych konturów paznokci. Chłód obłapiał każdy milimetr membrany jego skóry, przekonanej, że marznąć przyszło jej w środku nocy; to przecież tylko późne australijskie godziny — lub wieki spędzone pośrodku pochłoniętego martwym bezruchem jeziora — były w stanie wychłodzić ciało do tego stopnia. Tęczówki Orpheusa w obliczu nowo odkrytej prawdy — że nie było jeszcze p ó ź n o — prześlizgnęły się przez oddalone o kilka szerokich kroków okienne ramy, dostrzegając wątły strumień różowo-karmelowego światła gasnącego nad horyzontem. — Chyba straciłem poczucie czasu — wypowiedział te słowa cicho, niedbale, ledwie rozwierając zaspane wargi; mówiąc raczej do samego siebie. Były one jednymi z tych ciężkich, niemal niemożliwych do utrzymania wyrazów, z trudem wspinających się po wysuszonym przełyku, którego nie używało się od kilku dłuższych momentów; bełkot ludzi nieoczekiwanie przebudzonych, próbujących porozdzielać rachityczne elementy obrazów sennych od nadmiaru rozsypanej rzeczywistości.
Ugiął palce lewej dłoni, zdrętwiałej; tej, po której przepływało licznymi wiązkami nieprzyjemne mrowienie — zbyt długo musiała być podkładką pod bezwładne ciało rozciągające się na zbyt krótkiej, zbyt niewygodnej kanapie. Pytanie wkrótce spływające na jego usta brakiem racjonalnej odpowiedzi, zatrzymało jednak przebudzające się ścięgna i nerwy. Orpheus popatrzył na Periclesa z zakłopotaniem. — Być może. Jeśli jest do czego — niejednoznaczność osiadająca w tonie jego głosu dość klarownie wskazywała jednak prośbę o nieobarczanie go podejmowaniem samodzielnych decyzji — jak bowiem mógł wyglądać powrót, jeśli nie istniało żadne materialne, ani nierzeczywiste miejsce, które mogłoby przyjąć go po przeciągającej się nieobecności; takiej, która obrosła w gęste chaszcze pretensji nieznajdujących ujścia w cudzych oczach, ustach i kanalikach słuchowych, a napotykająca jedynie na głuchą pustkę? Takiej, która nie miała przyjąć go z ciepłem domowego kominka i błyszczącymi uśmiechami, a wskazaniem, że jest tu niemile widziany? Jeśli Pericles potrafił odnaleźć choćby niewielki wycinek przestrzeni, którą Orpheus mógłby teraz zapełnić — wróciłby, wróciłby bez niepewności zapisanej w ostrożnych krokach i głowie spoglądającej za plecy.
Tymczasem starał się zakotwiczyć zmysły przy kojącej temperaturze ciepłej twarzy, od kilku nieprzerwanych momentów przetrzymywanej przez orpheusową dłoń; przesuwając wierzchem lekko ugiętych palców po jego miękkim policzku, usiłował wydrzeć zza mostka wszystkie nagromadzone tam przez tygodnie, a nawet miesiące słowa; te jednak osiadały na opuszce jego języka, nie potrafiąc wydostać się głosem zza zębów. Zamiast nich przez źrenice przelała się niekontrolowana niepewność, zatrzymująca się na tym skrawku peryklesowego ciała, na którym ostatnio piętrzyły się śliskie policyjne kable; jakby obawiał się, że wciąż wiją się pod spranym materiałem rozciągniętej bluzy. — Marcos przesyła swoje najcieplejsze pozdrowienia — odparł, kiedy dotarło do niego, jak niedorzeczne były jego obawy; te, które nie mogły sparzyć go po raz drugi, teraz, kiedy znał już ich temperaturę i sposób, w jaki oddziaływały na jego organizm.
A potem oderwał od pergaminu peryklesowej skóry swoją dłoń; to ta nagła niechęć go sparzyła, ta, którą myślał, że zakopali wczorajszego popołudnia daleko za kruchymi ścianami tego domu. — Inni przeważnie w takich sytuacjach powiedzieliby dziękuję — odrzekł zuchwale, w ten swój własny, osobliwy sposób odgradzania się od prawdziwych emocji prowokacyjnie; sam wcielił się w człowieka, którym już przy Periclesie nie był; przyjął rolę, której nie mieli więcej odgrywać w swojej obecności. — Po prostu nie pozwolisz sobie pomóc; nikomu, czy tylko mi? — zapytał, dźwigając się ze skrzypiących sprężyn i zlepień kanapy, wymijając chłopaka przygarbionego na zakurzonej podłodze, a jednak nie odchodząc daleko — jedynie tak, by dać swoim myślom przestrzeń. — Nie chcę cię znów zostawić. Nie chcę, żebyś… — ale słowa znów zaczepiły się koniuszka języka, nie przechodząc przez usta.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Chciał zapytać, czy się dokądś śpieszy. Do Zilli? Kogoś innego, może — lepszego? Do nowego mieszkania, czymkolwiek i gdziekolwiek było; po prostu tam, gdzie Pericles nie istniał i gdzie mógłby być zaledwie cieniem jakiegoś wspomnienia. A więc gdzieś, gdzie było lepiej. Nie zniósłby jednak odpowiedzi, nawet jeśli gotów był z nią konkurować. Bo widzisz, mamy tu wciąż ciepłą wodę, paczkę krakersów w szafce i komplet pościeli czekający w szafie przy twoim łóżku. To jeszcze jest dom — dopóki jesteśmy tu razem.
Ale nie byłby w stanie powiedzieć mu choćby jednego słowa; sądził, że musi być ostrożny. Przede wszystkim w aspekcie własnych uczuć — wystarczył wczorajszy wieczór i kilka początkowych zdań, by Perry rozbudził znów w sobie tamtą całą — miłość? Prychnął cicho, niewyraźnie, przemieniając ten gest w symptom nadciągającej grypy; wątpił, by Orfeusz mógł odpowiedzieć mu kiedykolwiek tym samym. Mimo że przecież pytał, równie zagubiony i niepewny jak i Pericles — pytał, zmuszając go do jakichkolwiek deklaracji. A Perry się bał; może nawet bardziej, niż minionej nocy.
Czy więc było do czego wracać? Musiałby skłamać, że tak, bo przecież jedynym, co miał do zaoferowania, były te jego naiwne, lecz trwałe uczucia. Poza tym, nie mógł już mu zaoferować niczego — nie posiadał już domu, w którego zakamarku Orpheus znów mógłby odnaleźć swój własny skrawek ziemi. Milczał więc w odpowiedzi; milczał i zduszał zbierający się w kącikach oczu płacz; był potwornie zmęczony.
Nigdy nie zostawi nas w spokoju, huh? — wymamrotał z namiastką uśmiechu; nie potrafił, nie chciał zaakceptować tego, czego powinien był spodziewać się już wczorajszego wieczora — koszmarów przecież nigdy nie udało się mu wyplenić ze swojego życia. Ale może znajomość jednej z najpodlejszych zjaw powinna go cieszyć; gdyby nie Marcos, zapewne nikt nie zdołałby go wyciągnąć z więzienia. — Dziękuję — odparł beznamiętnie, przymykając na kilka chwil oczy. Nie mógł tego znieść. Dystansu i powagi; niewypowiedzianych pytań i odpowiedzi, które i tak nie miały nigdy paść. — Nie możesz mi pomagać, bo za każdym razem, kiedy to robisz, dzieje się coś złego. Nie zauważyłeś tego jeszcze? Niektórym nie da się pomóc — podciągnął kolana pod klatkę piersiową i oparł na nich głowę — przechylając ją tak, by mógł (choć było to wyczerpujące) wpatrywać się w orfeuszową twarz. — Czego chce Marcos? Pieniędzy? Innej spłaty długu? Powinieneś był mnie tam zostawić; wszyscy wiedzą, że i tak pewnego dnia tam skończę — wszyscy znający prawdę o jego ojcu, a więc niemal każdy mieszkaniec tego miasta. Był pewien, że wobec wszelkich plotek i pogłosek utraci pracę w stoczni; tym razem definitywnie. — Nie chcesz żebym — co? Czy raczej nie chcesz, ale…? — przecież wiedział: że to tylko chwilowe. Że Orpheus znów odejdzie, ale może musi się najpierw upewnić, że tym razem Pericles nie doprowadzi do podobnej zagłady. Skoro jednak mieli się rozstać, może należało wypowiedzieć te wszystkie słowa, których wcześniej się bał; w całym tym bałaganie pojawienie się ich i tak nie powinno zostać obdarzone szczególną uwagą. — Zawsze miałbyś do czego wrócić, Orphy. Bo ja zawsze bym czekał — wzruszył niedbale ramionami; przecież to o c z y w i s t e. Przecież już zawsze miał być tutaj, w tym samym miejscu, w którym się rozstali. — Ale wydaje mi się, że nie rozumiesz. I że nie rozumiałeś nigdy, chociaż to było takie jasne, Orpheus, nawet tego pierwszego dnia — miał wrażenie, że zanim się poznali jego życie było proste i wyzbyte jakichkolwiek uczuć, co, oczywiście, było nieprawdą. Ale może po prostu Orpheus rozpoczął ten jedyny ważny etap jego życia — ten, który jako jedyny miał mieć znaczenie. — Gdybym chciał cię pocałować — rzucił niedbale, choć w jego sercu nastąpił nieoczekiwany wstrząs — pozwoliłbyś mi? — pytając wbił w niego spojrzenie; w niemej ciszy dodał: to nic, że nie.

inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Tęsknił, a tej tęsknoty nie dało przyrównać się do żadnego innego wykroju wspomnień; wówczas jedynie w y d a w a ł o mu się, że pierś ściska mu się bólem czyjejś nieobecności, a oczy matowieją brakiem jasnego, ożywiającego światła czyjegoś towarzystwa. Dopiero miesiące spędzone poza tym domem — tym, który wyklinał niekiedy podczas mroźniejszych nocy, ciasno okrywając się sztywnym pledem wydartym z bagażnika samochodu, a także tym, który obrastał na suficie mozaiką obsydianowych i malachitowych meszków ciągnących się od wilgoci — uprzytomniły mu wcześniejszą niekompletność jego tęsknoty. A to przecież niedorzeczne; gorsze dni zawsze otrzymywali w większej proporcji od tych spokojnych i przepełnionych leniwą sympatią, o którą nie musieli zabiegać w pocie czoła. Więcej było słów obrośniętych gniewem, pod którym skrywała się zadra i cierpienie, a mniej wyznań pełnych ciepła i wywołujących uśmiech na twarzy. Orpheus nieraz doświadczył relacji życzliwszych i przyjemniejszych, poznał ludzi weselszych i lojalniejszych, takich, którzy nigdy nie zwróciliby się do niego pretensjami i winą układającą w jego imię. Nie musiał obserwować, jak ich sylwetki oddalają się w perspektywie wieczności, której nie mogli spędzić wspólnie — ale w nich wszystkich zawsze czegoś brakowało, tego jednego ułamka, składnika jego uczuć zdolnego zadbać o takie wyrośnięcie jego przywiązania, by to po chwili nie opadło płasko na podstawkę.
Ciebie tak, Perry. Ciebie zostawi. Zostawił — oznajmił przyciszonym, rozmiękczonym obietnicą tonem. Marcos pomagając Periclesowi, w rzeczywistości udzielił pomocy Orpheusowi; jedną z tych dobroduszności oczekujących swojej krwawej ofiary, jak półbóg, za którego uchodził w własnym mafijnym półświatku.
Choć sam domagał się — ale nie agresywnie, nie z uporem i surowymi nakazami — podziękowania, otrzymanie go niczego wcale nie ułatwiło, nie wygładziło żadnego z powstałych zmarszczeń na materiale dzierżonej dyskusji. — Zauważyłem — odparł stłumionym głosem, świadomy swojej winy; nie miał prawa. Pomagać mu, tęsknić za nim, kochać go tak ostatecznie. Mankament jego rozumowania, z jednej strony doskonale zdającego sobie z tego sprawę, z drugiej popychającego go wciąż na nowo i na nowo w jego ramiona, załatać miała niedawna, poczyniona w niedbałym pośpiechu przeprowadzka — a jednak rozplątanie stworzonych w przeszłości węzłów zdawało się już niemożliwe, nie tak, by każdą ze stron pozostawić nienaruszoną; każdy z nich miał odczuwać poszarpaną, obolałą konsekwencję brutalnego przecięcia ich znajomości tępym nożykiem.
Chryste, naprawdę jesteś tak głupi? Nie po to spłaciłem za ciebie ten dług, Perry, nie po to. Nie po to, żebyś pierwsze co zrobił, to dał zamknąć się na kilka długich lat — powiedział z posępnym skarceniem, wściekając się na Periclesa, na jego ojca, na każdą osobę, która kiedykolwiek dała mu odczuć, że jest niewystarczający i wybrakowany; że przegraną w postaci kolczastych murów rozciągających się na obrzeżach zapomnianego miasta ma zapisaną w genach. Wściekał się na siebie samego.
Nie chcę, żebyś to sobie robił, żebyś zachowywał się jak jakiś przeklęty masochista — oznajmił więc jakby rzeczowo, jakby fachowo i wywrócił oczyma, bo nie lubił takich rozmów — kiedy Perry uparcie usiłował mu wmówić, że Orpheus go opuści i porzuci, łapiąc za słówka i za każdy najmniej wyraźny gest, a Wrottesley odpychał każdy z tych zarzutów swoim chłodem, zamiast szczerą troską i życzliwością.
Krążył po niewielkim wykroju skrzypiącej podłogi w gniewie; w przedziwnym układzie, którego widać, że nie przećwiczył; na każde pięć kroków przypadało jedno przystąpienie z nogi na nogę, zatrzymanie się i pogrążenie w chwilowym paraliżu, a potem znowu kroki i znowu wzrok nie potrafiący zogniskować się na Peryklesowej twarzy.
Tylko że wyznanie, że Perry z a w s z e. By czekał. obezwładniło jego sylwetkę z ruchu na trochę dłużej. — Ja wiem, Perry — wyznał z zakłopotaniem, nie wiedząc jeszcze, czy wzrok chce skupić na ubrudzonych kurzem deskach podłogi, czy na woskowo bladej twarzy dwudziestotrzylatka. — Zawsze wiedziałem. Poniekąd — dopełnił swoje wyjaśnienia, świadomy wrażenia, jakie zwykł wywierać na innych. Tego nie dało pomylić się z niczym innym; nie, jeśli miało się niezłomne poczucie własnej atrakcyjności i wystarczająco wiele pewności siebie. Ale Pericles nigdy nie zrobił nic, co pchnęło by ku niemu orpheusową sylwetkę; zawsze tylko nakazywał jej trzymać się od siebie z daleka.
Tak — odparł oszczędnie, nie dając swojej odpowiedzi choćby dwóch oddechów zastanowienia. — Pozwoliłbym ci na znacznie więcej. Jesteś chyba ostatnią osobą na świecie, która jeszcze tego nie rozszyfrowała — tym razem swoje słowa okrasił delikatnym uśmiechem niegroźnego rozbawienia, czując jak sen wreszcie odkleja się w grubych płatach od jego sylwetki. — Ale teraz… Jeśli zamówię dla ciebie coś do jedzenia, zgodnie z odkrytą klątwą spadnie na nas silnik samolotu? — ciepłe rozbawienie rozciągało się delikatnym światłem na coraz rozleglejsze skrawki ścian, sufitu i podłogi; osiadło na kanapie, którą jeszcze przed momentem sam zajmował w niecierpliwym śnie. Nie chciał zmniejszyć dzielącego ich dystansu (choć, po uronionych wyznaniach może dystans już nie istniał), nie chciał ubrudzić tej chwili w rozważaniu, że skoro rezultatem każdego objawu dobrej woli była kolejna mała katastrofa, może nie powinni wyznawać sobie już niczego więcej, a i o tamtych słowach też spróbować zapomnieć. Pragnął po prostu, by ten moment zawieszony pomiędzy popołudniem a nocą, półmrokiem a całkowitą ciemnością, trwał bez zatrzymania.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Ciebie zostawi. Zostawił.
Mógłby skinąć głową i przypieczętować tę obietnicę uśmiechem ulgi; mógłby udać, że mu wierzy, bo przecież powtarzalność tego jednego, znanego mu schematu — porzucania go — była cykliczna i przewidywalna. Mógłby ucieszyć się, że zostawiają go nie tylko ci, na których skromnie i ze strachem mu zawsze zależało, ale po prostu wszyscy. Ale przecież wiedział, że jest to nieprawdą; tą brzydką, oblepioną brudem życia, którą każdy wolał trzymać w swym udręczonym sercu w pojedynkę. Pokręcił więc nieśmiało głową, zbyt zmęczony i przerażony, by móc mówić z determinacją. — Skoro nadal chce czegoś od ciebie, to wcale mnie nie zostawił — wymamrotał, marszcząc lekko czoło. Wiedział, że nie istnieli jako wspólny byt, ani dawniej, ani tym bardziej teraz, ale nie uważał, by mieli prawo do rozdzielania się po wczorajszym wieczorze. Zespoliło ich zbyt wiele wzajemnych poświęceń i prób ucieczki przed sprawiedliwością; mogli się nienawidzić i mogli się rozstać, ale ta jedna noc miała połączyć ich już na zawsze. I choć Perry drżał w obawie, że być może naprawdę wszystko potoczy się tak, jak ostatnio: Orfeusz zniknie i wydrze z niego raz jeszcze serce, pocieszała go wizja jakiejś części jego duszy, która towarzyszyć miała mu już zawsze.
Nagły napływ chłodu nie był w stanie go orzeźwić; Perry wbił najpierw spojrzenie w orfeuszową sylwetkę, a potem pomknął wzrokiem na kolana, skrawki materiału bluzy i spodni i wreszcie na podłogę. Zbierające się w kącikach oczu łzy zamgliły mu jednak obraz, przy czym wyuczony wciągnął powietrze i zatrzymywał swój oddech; jedna sekunda, dwie, nagle dziesięć bądź piętnaście. Może był — tak bardzo głupi. Każdy dług, jaki zaciągał w swoim życiu, wiązał się z roszczeniami; każdy wytyczał szlaki zasad, żądając od niego czegoś, na co przystawać musiał bez jednego słowa protestu. Wiedział jednak, że Orpheus różni się od tych wszystkich osób, że niczego nie żąda i że po prostu się m a r t w i; tak jak i wcześniej martwił się Percy. Nigdy mu na to nie pozwalał; kłótniami kończyli każdą rozmowę, po której Perry uciekał, znikał i bronił się przed wróżbą życia, które mogłoby być normalne. Bo dawniej, tak jak i teraz, uparcie uważał, że nie jest to możliwe. Nie w jego przypadku. — Nie zrobiłem tego specjalnie — odparł tylko zduszonym głosem, chowając twarz w polanie za dużej, porozciąganej bluzy. Nie dano mu przecież wyboru; policyjne syreny ciągnęły się niczym cień za nim już od dawna. Gdyby miał wybór, nie pozwoliłby na to wszystko, ale przecież nie miał w tym wszystkim prawa głosu: zawsze, od samego początku, musiał robić coś kosztem ryzyka. Może więc i odzyskał teraz wolność, ale uznawał cały ten trud za daremny: po rozmowie z Barringtonem był pewien, że dorwą go prędzej, czy później. Całe to poświęcenie miało się więc zdać na nic.
Poza tym, ten jego masochizm nie był sprawą przegraną — tak całkowicie. Bo przecież jeszcze próbował, wbrew podejrzeniom i wizji świata, w którym zawsze miał być samotny; próbował sięgnąć po tę odrobinę szczęścia, zanim zdołała się mu wymknąć na dobre. Tylko że przepełniała go pewność kolejnej przegranej; kiedy więc Orpheus przyznał, że wiedział, i kiedy wypowiedział to bolesne “tak”, Pericles nie miał pojęcia, jak powinien się zachować. I co powinien zrobić, skoro wszystko zdawało się mu doszczętnie zrujnowane. Przetarł więc szorstkim rękawem zaczerwienione, zaskoczone oczy, a następnie po prostu pokiwał głową. — Chyba możemy zaryzykować — zmęczenie coraz silniej czepiało się jego ciała, a Perry bał się już tylko o to, że znów przyciągnie do siebie chorobę. Nie chciał jej teraz bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej; nie chciał dawać Orpheusowi powodu do wycofania każdego ze słów, z którymi nie wiedział jeszcze, co powinien zrobić. Póki co po prostu wstał z połaci nagiej, przepełnionej brudem podłogi, posyłając mu lekki i przepełniony fałszem uśmiech. W porządku, zdawała się mówić jego twarz, ale jeszcze tego nie czuł — musiał wmusić w siebie przekonanie, że już są, choćby przez chwilę, bezpieczni. I że wobec tego mogą żartować, otulać rozbawieniem i tymi uśmiechami, za którymi tak bardzo tęsknił. — Muszę… — odwrócił głowę, wykonując niedbały ruch całym ciałem. — Zmyć z siebie tę całą noc, to wszystko — machnął ręką w kierunku łazienki. Może teraz było jednak g o r z e j — kiedy wiedział, że jego wszystkie uczucia mogły być odwzajemnione. Już wtedy.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Choć obietnica o zostawieniu Marcosa daleko poza peryklesowym wszechświatem miękko ułożyła się między wargami Orpheusa, faktycznie zawierała gorzką, fałszywą nutę — dwudziestodziewięciolatek obawiał się, że tak jak każdy pół-bohater (w końcu wyswobodzenie Periclesa zza żelaznego uścisku więziennych krat postrzegał za najwyższy akt heroizmu) i pół-egoista, odsłonił właśnie swoją zgubną piętę Achillesa; że Marcos zdołał pojąć, że to właśnie niewysoki brunet o miodowych oczach i potarganej czuprynie był Wrottesley’a słabym punktem. I że wobec tego, nigdy nie zostawi ich poza zasięgiem swojego czujnego zainteresowania.
A mimo to miło było słyszeć deklaracje tego typu; te, które po złączeniu wszystkich liter, wyrazów i interpunkcji stawianej odpowiednią modulacją głosu tworzyły po prostu słowo: razem. Są w tym razem i razem muszą stawić czoła konsekwencjom — teraz wiedzieli już, że niebłahym i mogli być także pewni, że — biorąc pod uwagę wszystkie doświadczenia, okoliczności i czynniki — każdy z nich był silniejszy, niż się początkowo spodziewano (niż spodziewali się sami).
I to chyba dopiero moment, w którym głos chłopaka ugrzązł mu w gardle — między jednym niewypowiedzianym zdaniem a zwątpieniem, które nakazało cisnącym się na usta wyznaniom spłynąć z powrotem w dół żołądka, Orpheus zdał sobie sprawę, że może i Pericles jest porośnięty twardą, ochronną skorupą odporną na wpływy codzienności, ale tylko on jeden zdolny jest ukruszyć ów pancerz i że właśnie to zrobił.
Ale ja zrobiłem, Perry. Specjalnie — oznajmił półcichym, tym razem rozmiękczonym czułością tembrem swojego dotychczas cierpkiego i silnego głosu. — Specjalnie wcisnąłem mu te brudne pieniądze i specjalnie wyciągnąłem cię z aresztu, rozumiesz? I będę to wszystko robił dalej, nawet jeśli mi nie pozwolisz i jeśli dalej będziesz próbował zrujnować sobie życie. Więc mógłbyś ułatwić nam wszystkim sprawę i po prostu przestać z tym walczyć. Przestać ze mną walczyć — doprecyzował wiernie, prawie jak przysięgę, jak najwyższe przyrzeczenie — że będzie próbował z a w s z e, choć pewnie nie za każdym razem mu się uda; uratować go, wyciągnąć z tarapatów i ciągnących się za nimi konsekwencji, w końcu Orpheus nie był cudotwórcą, a Pericles naprawdę starał się zadeptać w swoim życiu wszystkie ciepłe nadzieje i wspierające słowa i gesty (a jeśli z takim szaleńczym zapędem próbowano coś osiągnąć, w końcu się to przecież udawało, zazwyczaj w wyjątkowo katastrofalny sposób, ale jednak odnosiło się sukces — dwudziestodziewięciolatek coś o tym wiedział). Bo mu zależało, bo być może czuł się za niego odpowiedzialny i zdecydowanie był mu to winny — za wszystko; przede wszystkim za dzień, w którym nieproszony sprowadził się nie tylko do jego podniszczonego kapryśną naturą i mijanymi latami domu, ale także do równie zdezelowanego życia.
Wysuwając zza kieszeni hebanowo czarnych spodni swój telefon, ostatnio używany do nawiązywania nieodebranych połączeń i paranoicznego sprawdzania upływających minut, wystukał w nim rytm odpowiednich dotknięć opuszek i zamówił (większą od potrzebnej i możliwej do zmieszczenia w żołądku, ale wciąż nieproporcjonalną rozmiarem do win, które musiał odkupić w peryklesowej obecności) porcję ciepłego posiłku. — Jasne — mruknął cicho i pod nosem, nie dlatego, że nie przykładał uwagi do wypowiedzianych słów lub uważał je za nieistotne, a dlatego, że przed oczyma malował mu się misternie dopracowany obraz, o którym nie wiedział jeszcze, czy pragnie odtworzyć go w rzeczywistości. A raczej: czy powinien. — Jeśli pójdziesz do wanny, mógłbym dołączyć do ciebie z pizzą. Kiedy już ją przywiozą. Jeśli chcesz — zasugerował zuchwałe słowa, ale o nieśmiałym głosie — pierwszy raz od lat tak naprawdę speszył się swoją odwagą i frywolnością. Bo przecież chodziło o Periclesa; z nim wszystko było inne, bardziej skomplikowane, jednocześnie infantylne i nieznośnie dojrzałe (czasem zdawało mu się, że zbyt dorosłe na orpheusowy rozsądek).
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Zmęczenie odciskało się na jego ciele, opadało na myśli i słowa, czyniąc go bardziej kruchym i wątłym; nie chciał tego wszystkiego. Orpheusowego oddania, wyrzeczeń i poświęceń. Nie chciał wsłuchiwać się w podobne słowa, nie chciał już nigdy do nich wracać, tak jak i przekonywać się, jak wiele zawiera się w nich prawdy. Nikogo nigdy nie interesowało to jego nędzne życie; nie tak naprawdę. Arthur przecież też czasem mu pomagał (a Pericles pragnął wierzyć, że skrywało się w tym i poczucie obowiązku, i chęć chronienia jego życia), potem jednak zawsze żądając jakiegoś wynagrodzenia. Nawet tego słownego. Widzisz, ile dla ciebie poświęcam?, mówił, rzucając swoje zmęczone ciało na kanapę, a Perry bojąc się eskalacji tych pretensji, powtarzał jak mantrę: tak, dziękuję, przepraszam, nie musiałeś.
I teraz też chciał powiedzieć to wszystko, bo przecież — nie prosił.
Nie potrafię ci tego obiecać — wyszeptał, na myśli mając całą tę walkę, utrudnianie Orpheusowi życia, domniemane rujnowanie własnej osoby. Nie potrafił, bo nie wiedział jak — zmienić się, naprawić, przestać być problemem. — Ale to ty ostatnio zniknąłeś. Nie ja. Ty. Jeśli chcesz mi pomagać, musisz pozwolić na to, żebym ja pomagał tobie — imię Zilli prześladowało go niczym cień; chciał o niej wspomnieć, chciał zapytać dlaczego (ona, akurat ona — przecież to mógł być ktokolwiek); był ciekaw, czy przez krótką chwilę ją kochał, czy się mu podobała, w jaki sposób się rozstali — choć nie miał pewności, czy do rozstania w ogóle doszło. Ale nie chciał, by miała jeszcze jakieś znaczenie — dla niego, dla nich. Nie chciał tracić czasu na kwestionowanie orpheusowych decyzji, jeśli te obejmowały sobą dziewczynę, którą Perry wyrzucił ze swojego świata. Mieli przecież ważniejsze sprawy, którym należało się oddać; nie chciał, by Zilla rozdzieliła ich jeszcze raz.
Wstając żałował, że bał się zasnąć w więziennej celi; mogliby teraz porozmawiać, leżąc na łóżku któregoś z nich, ten ostatni, jedyny raz. Gdyby tylko nie był zmęczony; nie chciał debatować nad tym wszystkim, co było kiedyś — nazbyt mocno kusiło go wejrzenie w przyszłość, która mogła, tak jak dawniej, być ich: wspólna. Czy mogli zamieszkać znów razem? Czy cokolwiek miało się zmienić? Bał się, że nie mają czasu na zastanowienie się, ale przed oczyma miał wciąż wyrok, więzienie i wiedział, że zdoła zapomnieć o wszystkim dopiero jutro — kiedy sen odbierze mu ostrość wspomnień. To miał być więc szybki prysznic, jak i równie prędkie zamknięcie oczu; kiedy jednak Orpheus nieśmiało wtrącił się w te plany, Perry zarumienił się lekko i spojrzał w kierunku łazienki — tak, jakby to właśnie stamtąd miała nadejść jakaś odpowiedź. — Chcę — odparł, mimo niepewności. Posłał mu lekki uśmiech (może jednak bardziej szczery i pogodny, niż dotychczas), a potem ściągnął przez głowę bluzę. Starał się nie rozmyślać nad tym w przesadny sposób (mogło się to skończyć próbą ucieczki), więc po wejściu do łazienki nie zamknął drzwi. Na jednej z półek odnalazł niewyrzuconą jeszcze, zapełnioną w mniejszej połowie pastę do zębów (by je umyć, musiał się, jak dziecko, posłużyć palcem), a potem ściągnąwszy całą resztę ubrań, zniknął na kilka minut pod prysznicem. Jego ciało było jeszcze kruche, nieprzyjemnie blade, upstrzone kolorowymi siniakami. Dopiero widząc swoje odbicie pomyślał, że jest za chudy — w sposób obrzydliwy, nieakceptowany. Bał się, że Orpheus jakoś to skomentuje, że skrzywi się przy tym choćby mimowolnie i nagle jednak przypomni sobie o innym miejscu, w którym przecież musiał się jeszcze dzisiaj znaleźć.
Bał się, że Orphy dopiero teraz wszystko sobie uświadomi i odbierze mu wszystkie obietnice.
Że zrozumie, dlaczego Pericles był skazany na samotność.
Przesunął palce po wypustkach kości: na plecach, biodrach, brzuchu. Nie posiadał niczego, co można byłoby uznać za atrakcyjne. Piękne. Wpatrując się w rozmazany obraz ciała, majaczący na zaparowanej, skropionej opadającą z deszczownicy wodą szybie, nie potrafił zrozumieć, dlaczego uznał wspólną kąpiel za dobry pomysł.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Byłem pewien, że ci pomagam — to nie defensywa rozbrzmiała z półcichego, pół-pewnego tonu orfeuszowego głosu, skierowanego nie ku kanalikom słuchowym chłopaka, nie ku jego twarzy, a w stronę zakurzonej i wymagającej odnowienia podłogi — w dokładnie ten sam widoczny tylko dla niego punkt, na którym jakiś czas temu zatrzymały się oczy. — Zresztą, nie tylko tobie; wydawało mi się, że odsunięcie cię od tego bałaganu przysłuży się nam obu, Perry. Że dzięki temu nie dojdzie do dokładnie tej sytuacji, która nastąpiła — kolejne kruche, pełne gorzkiego pożałowania i niezłomnej desperacji do cofnięcia czasu słowa wysunęły się spomiędzy jego warg; gdyby wiedział, gdyby tylko ktoś go uprzedził, g d y b y. — Przepraszam — skupiwszy się na nieustępliwych skomleniach o wybaczenie; za to, jaki Pericles był, a może — jaki nie był, czego nie potrafił i czego nie był w stanie wykonać lub przemyśleć, Wrottesley nie dopatrzył się tego, że sam winien jest mu cały kosz, a może i cały ogród przeprosin.
Myśli ani razu tego dnia nie ułożyły się w imię Zilli; było to okrutne i egoistyczne, tak jak i wszystkie uczucia, którymi ją obdarzył i które mógł ofiarować jej także w przyszłości. Czekała na niego; gdzieś daleko, w swoim kremowym, uroczym mieszkaniu na Opal Moonlane, a może niesiona obawami i niegasnącą tęsknotą zawędrowała wprost do orfeuszowego pokoju; na przesadnie wysokich obcasach, które zwykła nosić zawsze, kiedy zmuszona była opuścić dom (choć i czasem nawet wewnątrz przywdziewała je na nogi) minęła Jarsdela, właściciela siłowni, z tą swoją piękną, zatrwożoną twarzyczką i błyszczącymi smutkiem oczyma, sprawiającymi, że każdy mężczyzna w zasięgu wzroku w końcu miękł, gotów podarować jej niemal wszystko (czy dlatego, by ją udobruchać, czy może pozbyć się problemu, Orpheus nie wiedział) i cienkim głosikiem poprosiła, by wpuścił ją do środka, by pozwolił poczekać na tę przeklętą miłość jej życia (jak to uwielbiała tytułować Wrottesley’a, choć była typem tych, dla których każdy związek okazywał się tym ostatecznym i najpiękniejszym, dopóki nie kończył się miesiąc później). Może usnęła tak samo (w niewygodnych, owijających ją jak źle dopasowany kokon ubraniach, w uwierających butach i płytkim, nieprzynoszącym wypoczęcia śnie), jak zrobił to Orpheus w oczekiwaniu na Periclesa. A może już go skreśliła, może właśnie nagrywała na skrzynkę głosową rozległą wiadomość pełną goryczy i pretensji o tym, że zawiódł ją o jeden raz za dużo i że więcej już po prostu nie wytrzyma. Teraz nie miało to żadnego znaczenia.
Zrzucany niedbale — jak to tylko człowiek dogłębnie zmęczony i obojętny na wszystko potrafił — na podłogę pulower; ciemnogranatowy i maźnięty pociągnięciami srebrnego kurzu, na moment wytrącił z orfeuszowej głowy wszelkie słowa. Choć może nie skrawek odzieży; nie, zrobił to blady błysk skóry połączony z miękkością czułego uśmiechu. Chwilowe otępienie nie tyle tyczyło się piękna smukłej, filigranowej sylwetki (która, podczas stawiania kroków ukazała Orfeuszowi lekko niepokojący, lekko intrygujący obrazek pleców, po których wiła się pociągła, wąska kreatura niby wąż, usytuowana w symetrycznym środku i uwięziona między odznaczającymi się po obu stronach żebrami; przesadnie uwypuklony kręgosłup, gotów ukazać każdą wypustkę, każde najmniejsze wygięcie), co samej świadomości tego, że za moment; ledwie kilka minut, obaj wysuną się z ubrań i już bez udawania, już bez kłamliwej grzeczności (tych z typu: kieruj wzrok wszędzie, tylko nie tam, bo przecież n i e w y p a d a) zatonąć będą mogli w swoich objęciach, zaczepnym i zuchwałym spojrzeniu, a także, być może, w kilku głębokich pocałunkach. A dowodziły o tym nade wszystko niby obojętnie — a jednak przecież ostentacyjnie — niezamknięte, rozwarte szeroko drzwi. W wnękę których Orpheus starał się nie zaglądać tak długo, jak tylko potrafił — a więc błahe i niepełne dziesięć minut.
Wsuwając się wewnątrz gęstą, uchodzącą spod prysznica parę — niewinnie, zwinnie swobodnym krokiem, mającym przynieść wrażenie, jakoby nie tylko nie denerwował się tą sytuacją, ale jakby ta niezupełnie go teraz obchodziła — i nie zerkając początkowo w kierunku źródła deszczowych dźwięków, zatrzymał się wprost pośrodku drogi między wyjściem, a drzwiami prysznica — jakby to sobie skrzętnie wyliczył, choć przecież tego nie zrobił. Unosząc nieśmiało nie tylko twarz, ale i wejrzenie niebieskoszarych oczu, posłał mu ujmujący co najmniej kilku wiosen i trosk uśmiech, rozciągający się od roztkliwienia, po krzywiznę figlarności. Pomyślał, że sam również chciałby znów wkraczać dopiero na strefę dwudziestu lat — a nie schodzić z niej jak kontuzjowany, umęczony i wypalony przegrany.
Wszystko okej? — przez zamglone gorącą parą drzwi kabiny nie widział zbyt wiele; a jednak wystarczająco, by rozbudzić w swoim sercu niepokój. — Niedługo powinni przyjechać — oznajmił tak, jakby to wyłącznie przeciągająca się dostawa zamówionego posiłku mogła odpowiadać za strapienie wymalowane na peryklesowej twarzy.
Ruszając, nie zminimalizował dystansu dzielącego go z chłopakiem; skręcił w stronę porzuconej pod ścianą wanny, którą oblał strumieniem ciepłej wody, zakasując rękawy swetra i przecierając mlecznobiałą powierzchnię kilkoma muśnięciami wyłożonej z szafki ścierki. A wsunąwszy w odpływ szczelnie zaprojektowany korek, przysiadł na rancie żeliwnej wanny i począł napełniać ją pluśnięciami początkowo chłodnej, aż w końcu wrzącej cieczy.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Jak nieznośnie było czepiać się słów, które nie padły, dostrzegać w nich siebie w pełni, żałować wszystkiego, każdego słowa; mdliło go na myśl, że przez ten cały czas był nieprzydatny, że takim miał pozostać także później — być może nie powinien dziwić się, że Orpheus podjął tych kilka zgubnych decyzji. Tym bardziej żałował, że przez chwilę się wahał; wtedy, kiedy Barrington usiłował ukazać mu możliwość wyboru — już wówczas powinien się poddać, tej samej nocy powinien był wylądować w więzieniu. Być może Orpheus by się nie dowiedział, może wieści dotarłyby do niego dopiero wtedy, gdy byłoby już za późno; Perry wciąż uważał, że wszystko mogło mieć szczęśliwy finał tylko wtedy, kiedy on sam podzieliłby los ojca. Nie rozumiał Orpheusa tak, by pojąć swoje błędy, by dostrzec to, że dla kogoś jest w końcu ważny; rozłożone przed nim pretensje nawarstwiały się w sztuczny sposób, a on myślał tylko o tym, że Orphy miał plan, który Pericles jak zwykle zrujnował. I że być może jego życie miało być lepsze bez tej orpheusowej obecności, ale i że on sam miał czuć się lepiej bez Campbella.
Ale jednak zostali na siebie skazani.
Przepraszam.
Pomyślał, że przeprosiny wcale się mu nie należą; jedynym, czego pragnął, było zapewnienie, że pozwoli mu przy sobie być, wiedzieć o wszystkim, martwić się, pomagać, choć Perry nie wiedział jeszcze jak.
Nie potrafił mu o tym wszystkim powiedzieć.
Musiał sobie jednak jakoś przypomnieć, jak to było kiedyś. Przed tą całą małą katastrofą, wstrzymywanym od tygodni płaczem, patetycznością uczuć — wtedy, które obejmowało sobą te dni, podczas których Perry zaczepiał go, rozśmieszał i lgnął do jego bliskości, choć wtedy każdy gest wydawał się mu niegroźny — sądził przecież, że Orpheus nigdy się nim nie zainteresuje; nie tak, jakby sobie tego życzył. A może nawet, całe to wtedy mogło oznaczać dni, kiedy dopiero się poznawali, a Perry nie bał się mu przeciwstawiać; kiedy stał już pod prysznicem, oblepiany kroplami gorącej wody, próbował rozbudzić w sobie tę utraconą pewność siebie. I uśmiechnął się raz, kiedy pomyślał, jak wiele od tamtej pory się zmieniło; jak wielkie miał szczęście.
Ale czy było już — w porządku? Nie odpowiedział. Wpatrzony w tę orpheusową radość zastanawiał się, czy nie skłamać, zasłonić się chorobą bądź zmęczeniem, które nagle okazałoby się zbyt wielkie. Bał się. I nie wiedział, czy może mu tym powiedzieć. — Tak, tylko… mógłbyś… możesz zamknąć oczy? Tylko na chwilę, słowo — i musiał mu uwierzyć, że faktycznie to zrobił; po pięciu sekundach wyskoczył więc z kabiny prysznica, wykonał trzy prędkie kroki i wszedł do wanny, do zbyt ciepłej i płytkiej jeszcze wody. Podkurczając nogi pod klatkę piersiową usadowił się tuż za Orpheusem, a następnie pociągnął w górę skrawek jego ubrania; na nagim fragmencie pleców odcisnął pocałunek, uśmiech, niepewność i szczęście.
ODPOWIEDZ