avoir lui est avoir les étoiles
: 20 sie 2023, 21:54
Wylegujący się pod rozłożystą, starą i potężną wierzbą samochód; taki średniej klasy, z przetartym lekko na karoserii lakierem, doświadczającym — jak Francis zakłada — uroków wąskich uliczek osiedlowych, albo przyciasnych, zatłoczonych parkingów sklepowych, kolorem kojarzy mu się z ciepłymi herbatami pełnymi wodnej pary, z dodatkiem dużej łyżki własnoręcznie przyrządzonego miodu; takimi, jakie zwykła robić pani Baudelaire za każdym razem, kiedy któraś z jej licznych pociech przychodziła do domu albo: zziębnięta po całym dniu i początku wieczoru beztroskich zabaw na świeżym powietrzu, albo kiedy poczynała morzyć je niegroźna choroba. A teraz, przez samo skojarzenie gorących, dziecięcych nocy otoczonych troską i uwagą, Francis czuje się dokładnie tak, jakby przed momentem wypił właśnie ów uzdrawiający specyfik, rozlewający się po jego ciele przyjemnie ciepłymi strużkami.
Wewnątrz samochodu jest g o r ą c o. Narażone na promienie czerwcowego słońca szyby zdają się zupełnie nie przejmować faktem, że skórzane obicia foteli, w zetknięciu z gołą skórą karku, przedramion i pleców (jeśli tylko niefortunnie podwinie się koszulka) niemal p a r z ą. To nie na tym jednak Francis koncentruje swoje myśli; zresztą, ów problem znika z odmętów jego licznych rozterek, kiedy Vincent postanawia włączyć klimatyzację.
Myśli o pierwszej, rzekomo wspólnej przejażdżce, której z rozczarowaniem nie potrafi sobie przypomnieć. Gdy Vincent napomknął na ów temat, chłopak wydobył z siebie tylko ciche “och”, mogące oznaczać tak wiele i zupełnie nic jednocześnie. A jednak oznaczało w s z y s t k o. Uśmiech rozpościerający się na jego młodej, opalonej twarzy, był doskonałym przepływem uczuć, które wówczas oblały jego serce; zaskoczenie, ekscytacja, wdzięczność. Okazało się bowiem, że Vincent był skłonny przechowywać to jedno jedyne wspomnienie, którego nie był w stanie upilnować Francis — razem się d o p e ł n i a l i.
— A chcesz być sam? — pyta, zdumiony ich odmiennością; jak bowiem ułożeni w dokładnie tym samym punkcie, pośrodku uczelnianego chaosu, mogli czuć się na całkiem odmienne sposoby? Nie wie, czy mu zazdrości — chyba tak połowicznie; dla Francisa bowiem samotność po pewnym czasie zaczyna bywać przytłaczająca. Nie doświadczył jej od czasu przyjazdu do Australii, ale w Vins-Sur-Caramy chłodne, lepkie odosobnienie odczuł niejednokrotnie.
— Może powinieneś być też na mnie, nie winiłbym cię o to. Po prostu bym się nie kłócił — oznajmia miękko, spoglądając na samochodową szybę po lewej stronie swojej sylwetki. Śledzi wzrokiem kroplę uronioną z jaskrawego liścia wierzby, która teraz spływa niby zygzakiem po cząstce auta, zostawiając pociągłe smugi. — Nie chcesz? — podąża słowo w słowo za ów wyznaniem, odrywając spojrzenie od mokrej szyby i przerzucając je na mężczyznę siedzącego przed kierownicą. Kiedy zostawiają pstrokate światła Cairns daleko za sobą, Francis uświadamia sobie, że darzy Vincenta prawdziwym, bezwarunkowym i czystym zaufaniem.
Nie przeszkadza mu cisza brzmiąca szumem kół i ulicy. Nie przeszkadza mu to, że Chenneviere wcale nie powinien prowadzić, choć robi to bez zastrzeżeń i z wyjątkową ostrożnością. Nie przeszkadza mu nawet to, że mężczyzna spogląda wyłącznie w smukłą, rozłożystą drogę za szybą i że to tylko on, Francis, rzuca mu dłuższe niż przypadkowe i intymniejsze od przyzwoitego — spojrzenie. A kiedy samochód wreszcie się zatrzymuje, tuż pod opustoszałym, szarym supermarketem, przyjmuje padające kolejno słowa z delikatnym, ciepłym uśmiechem. Sam także uwalnia swoje ciało spod uwięzi pasa bezpieczeństwa, by po chwili, już w pełni władzy nad swoją sylwetką, nachylić się w odpowiedzi ku spoglądającemu na niego brunetowi i złożyć na jego ustach krótki pocałunek.
Zdumiewa go, jak niewiele są w stanie wyrazić słowa — odnosi wrażenie, że poza nasączeniem umysłu wątpliwościami i brakiem zrozumienia, nie potrafią zrobić nic innego. Choć bowiem nie wie — wciąż, mimo tylu wyjaśnień — o co dokładnie posądza ich Vincent, tak dowiaduje się właśnie przez ów błahe zetknięcie się ich warg, które nie zostaje przepędzone słowami upomnienia i rozdrażnionym wyrazem twarzy. A więc folguje swojej wrodzonej zuchwałości, przeskakując — zgrabnie, ze zwinnością osoby zaręczonej z jedną z dyscyplin sportowych — nad skrzynią zmiany biegów, by zaraz opaść gładko na vinentowe kolana, otulając je troskliwie z dwóch stron swoimi nogami. Podobną okoliczność wyobrażał sobie setki, jeśli nie tysiące razy — a jednak teraz wszystko wydaje się inne, a on nieprzygotowany. Nie niepewny — po prostu bez ułożonego, przemyślanego planu działań.
Długie, skostniałe palce obu dłoni zaczepia nieco pod zagłówkiem fotela, a sylwetka poszukująca przyjemniejszego ułożenia zawadza czubkiem głowy o skórzaną podsufitkę, co kwituje śmiechem srebrzącym się na jego wargach. Drugi z nadchodzących wkrótce pocałunków jest długi i namiętny, wyciskający powietrze z jego płuc; Vincent smakuje aloesową pastą do zębów, prawie niewyczuwalną, gorzką nutą wczorajszego alkoholu i czymś jeszcze, czego chłopak nie potrafi jeszcze nazwać — zapewne swoim własnym, szczególnym smakiem, od którego Francis wie, że mógłby się uzależnić. Kiedy odrywa od siebie ich sylwetki, oddycha płytko i prędko poprzez usta. — Przepraszam, musiałem to zrobić, zanim ci powiem — wydycha z trudnością, i z jeszcze większym wyzwaniem wraca na miejsce pasażera. — Nie wiem, czy właśnie to podejrzewasz, ale nie spaliśmy wczoraj ze sobą. Właściwie to do niczego nie doszło, nawet nie leżałem obok ciebie — wyjawia w końcu, jeszcze nie potrafiąc odczuć pretensji własnego sumienia.
Wewnątrz samochodu jest g o r ą c o. Narażone na promienie czerwcowego słońca szyby zdają się zupełnie nie przejmować faktem, że skórzane obicia foteli, w zetknięciu z gołą skórą karku, przedramion i pleców (jeśli tylko niefortunnie podwinie się koszulka) niemal p a r z ą. To nie na tym jednak Francis koncentruje swoje myśli; zresztą, ów problem znika z odmętów jego licznych rozterek, kiedy Vincent postanawia włączyć klimatyzację.
Myśli o pierwszej, rzekomo wspólnej przejażdżce, której z rozczarowaniem nie potrafi sobie przypomnieć. Gdy Vincent napomknął na ów temat, chłopak wydobył z siebie tylko ciche “och”, mogące oznaczać tak wiele i zupełnie nic jednocześnie. A jednak oznaczało w s z y s t k o. Uśmiech rozpościerający się na jego młodej, opalonej twarzy, był doskonałym przepływem uczuć, które wówczas oblały jego serce; zaskoczenie, ekscytacja, wdzięczność. Okazało się bowiem, że Vincent był skłonny przechowywać to jedno jedyne wspomnienie, którego nie był w stanie upilnować Francis — razem się d o p e ł n i a l i.
— A chcesz być sam? — pyta, zdumiony ich odmiennością; jak bowiem ułożeni w dokładnie tym samym punkcie, pośrodku uczelnianego chaosu, mogli czuć się na całkiem odmienne sposoby? Nie wie, czy mu zazdrości — chyba tak połowicznie; dla Francisa bowiem samotność po pewnym czasie zaczyna bywać przytłaczająca. Nie doświadczył jej od czasu przyjazdu do Australii, ale w Vins-Sur-Caramy chłodne, lepkie odosobnienie odczuł niejednokrotnie.
— Może powinieneś być też na mnie, nie winiłbym cię o to. Po prostu bym się nie kłócił — oznajmia miękko, spoglądając na samochodową szybę po lewej stronie swojej sylwetki. Śledzi wzrokiem kroplę uronioną z jaskrawego liścia wierzby, która teraz spływa niby zygzakiem po cząstce auta, zostawiając pociągłe smugi. — Nie chcesz? — podąża słowo w słowo za ów wyznaniem, odrywając spojrzenie od mokrej szyby i przerzucając je na mężczyznę siedzącego przed kierownicą. Kiedy zostawiają pstrokate światła Cairns daleko za sobą, Francis uświadamia sobie, że darzy Vincenta prawdziwym, bezwarunkowym i czystym zaufaniem.
Nie przeszkadza mu cisza brzmiąca szumem kół i ulicy. Nie przeszkadza mu to, że Chenneviere wcale nie powinien prowadzić, choć robi to bez zastrzeżeń i z wyjątkową ostrożnością. Nie przeszkadza mu nawet to, że mężczyzna spogląda wyłącznie w smukłą, rozłożystą drogę za szybą i że to tylko on, Francis, rzuca mu dłuższe niż przypadkowe i intymniejsze od przyzwoitego — spojrzenie. A kiedy samochód wreszcie się zatrzymuje, tuż pod opustoszałym, szarym supermarketem, przyjmuje padające kolejno słowa z delikatnym, ciepłym uśmiechem. Sam także uwalnia swoje ciało spod uwięzi pasa bezpieczeństwa, by po chwili, już w pełni władzy nad swoją sylwetką, nachylić się w odpowiedzi ku spoglądającemu na niego brunetowi i złożyć na jego ustach krótki pocałunek.
Zdumiewa go, jak niewiele są w stanie wyrazić słowa — odnosi wrażenie, że poza nasączeniem umysłu wątpliwościami i brakiem zrozumienia, nie potrafią zrobić nic innego. Choć bowiem nie wie — wciąż, mimo tylu wyjaśnień — o co dokładnie posądza ich Vincent, tak dowiaduje się właśnie przez ów błahe zetknięcie się ich warg, które nie zostaje przepędzone słowami upomnienia i rozdrażnionym wyrazem twarzy. A więc folguje swojej wrodzonej zuchwałości, przeskakując — zgrabnie, ze zwinnością osoby zaręczonej z jedną z dyscyplin sportowych — nad skrzynią zmiany biegów, by zaraz opaść gładko na vinentowe kolana, otulając je troskliwie z dwóch stron swoimi nogami. Podobną okoliczność wyobrażał sobie setki, jeśli nie tysiące razy — a jednak teraz wszystko wydaje się inne, a on nieprzygotowany. Nie niepewny — po prostu bez ułożonego, przemyślanego planu działań.
Długie, skostniałe palce obu dłoni zaczepia nieco pod zagłówkiem fotela, a sylwetka poszukująca przyjemniejszego ułożenia zawadza czubkiem głowy o skórzaną podsufitkę, co kwituje śmiechem srebrzącym się na jego wargach. Drugi z nadchodzących wkrótce pocałunków jest długi i namiętny, wyciskający powietrze z jego płuc; Vincent smakuje aloesową pastą do zębów, prawie niewyczuwalną, gorzką nutą wczorajszego alkoholu i czymś jeszcze, czego chłopak nie potrafi jeszcze nazwać — zapewne swoim własnym, szczególnym smakiem, od którego Francis wie, że mógłby się uzależnić. Kiedy odrywa od siebie ich sylwetki, oddycha płytko i prędko poprzez usta. — Przepraszam, musiałem to zrobić, zanim ci powiem — wydycha z trudnością, i z jeszcze większym wyzwaniem wraca na miejsce pasażera. — Nie wiem, czy właśnie to podejrzewasz, ale nie spaliśmy wczoraj ze sobą. Właściwie to do niczego nie doszło, nawet nie leżałem obok ciebie — wyjawia w końcu, jeszcze nie potrafiąc odczuć pretensji własnego sumienia.