inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
    #20 with pericles campbell
    when the cops broke down our door did we look like lovers or partners in crime?

    Zdaje mu się, że przegapił jesień.
    Trzy długie miesiące obfite w kapryśną pogodę, warstwy ubrań o różnorakich strukturach podpisane myślą: w razie gdyby… (zaczęło padać, przejaśniło się, porywiście wiało, burzowe chmury zakryłyby słońce) i z oddaniem śpiewane pod nosem przekleństwa. W te lata podpięte pod szkolne utarczki nienawidził jesieni — była mglista i stała na przeszkodzie ku kilkutygodniowej przerwie od nauki; w myślach wypowiadał czcze życzenia, by mijała jeszcze szybciej, niż zdąży mrugnąć prawą powieką i niż pani Bainfield zdąży wpisać mu do dziennika kolejną jedynkę (pisała naprawdę szybko, musiała trenować nadgarstek). Teraz trochę się cieszy, że to marzenie zostało wysłuchane, choć z całkiem innych powodów; nie czeka już na dni wolne od obowiązków ani nie wścieka się na pochmurne niebo. Pragnie zapomnieć o jesieni, bo jesień stała się przeprowadzką jednopoziomowej chatki — skrytej za wysokimi eukaliptusami i rozgałęzionymi akacjami — do niewielkiego pokoju na tyłach siłowni, zasobnej we wszystko prócz prywatności. Pragnie zapomnieć, bo jesienne myśli skupiały się tylko na jednym — morderstwie Jeremy’ego F. Burgessa, którego nazwiska nigdy tak naprawdę nie chciał poznać; wyryło się z tyłu powiek i teraz non stop ma je już przed oczami. Pragnie zapomnieć, bo ani razu nie widział ani nieśmiałego uśmiechu, ani pochmurnego grymasu namalowanego na twarzy Peryklesa. Pragnie zapomnieć też dlatego, że Zilla wyznała mu wówczas miłość: chyba cię kocham, Orphy wyszeptała pewnego wieczoru tuż przed sztormem.
    A teraz kroczy wraz z zimą pachnącą deszczem: ten siąpi bezustannie od czwartku i spływa po orpheusowej twarzy — zaciśniętych w białą, wąską linię ustach wyrażających podenerwowanie, przymkniętych w pół drogi oczach bojących się napływu wody i hebanowych włosach, zlepionych w mokry kawał niby-tkaniny. Rozpluskując śpiące w kałużach błoto swoimi białymi sportówkami (znowu będzie trzeba czyścić; nigdy już nie kupi butów w tym kolorze) mija czarny, niewielkich rozmiarów zakurzony van, zdezelowaną terenówkę i manewruje na śliskim od deszczu żwirze, aż w końcu dochodzi do drewnianej tabliczki żałośnie głoszącej: NA SPRZEDAŻ, a coś wewnątrz ciała — kilka milimetrów za mostkiem — zaczyna się nieprzyjemnie kurczyć. Chyba nie jest gotowy na to spotkanie; a jednak puka. Raz, dwa, a potem jeszcze trzy, cztery, pięć i sześć — czy istnieje bardziej melodyjny dowód podenerwowania? Wkraczając do środka, palcami przeciera powieki zroszone w rzęsach wodą; oczy podkreślone ma nie tyle zmęczeniem i nieprzespanymi nocami, co niemożliwymi do przepędzania myślami: a co, jak już się dowiedzieli? Jak prowadzą przeciwko mnie śledztwo? Co jeśli znaleźli jakiś dowód? Co, jeśli wiedzą o Perrym?
    On chyba też pochłaniany zostaje przez te myśli od środka; kęs po dużym kęsie, co Orpheus zauważa dopiero po osuszeniu spojrzenia — Pericles wygląda o k r o p n i e. — Cześć — wita się wraz z narastającymi wyrzutami sumienia, zaplatającymi ciasny węzeł na jego żołądku. — Kiepsko wyglądasz. Bierzesz leki? — pyta przez ściśnięte gardło, wiedząc, że poza tym jednym nie ma prawa już do niczego.
    barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
    24 yo — 182 cm
    Awatar użytkownika
    about
    Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
    Saunders.
    Tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko. Na imię też dałbym ci inaczej, niż zrobiła to Sarah (we wspomnieniach Perry pozwalał sobie zastępować słowo dziwka imieniem matki), chociaż to był pewien pomysł Bertranda (B e r t r a n d — zamiast ta ciota); Oswald albo Victor, po moim ojcu. Gdyby tylko ta suka Sarah odważyła się mi powiedzieć, że będę mieć bachora. Spotkania Periclesa z ojcem nie należały do regularnych, tym bardziej w minionym czasie. Raymond czasem do niego p i s a ł, ale Perry jakoś przed rokiem przestał szukać z nim kontaktu; było to, naturalnie, konsekwencją przyjaźni, jaką zawarł z Orpheusem.
    Nie rozmawiali o nim nigdy. To znaczy — o jego ojcu. Pericles nie lubił tych dysput; przestań go odwiedzać, mawiali wszyscy; jego życie i tak jest już skończone. Tak, jakby Perry przypadkiem mógłby się od niego czymś zarazić (i może teraz faktycznie okazywało się, że ojciec zainfekował go losem utkanych z tych samych, wadliwych nici). Ale gdy pojawił się Orpheus, powtarzane mu od lat hasła nareszcie zaczęły do niego docierać. Nienawidził Arthura. Nienawidził Ray’a. Wolał myśleć, że Bertrand był jego ojcem i że wobec tego uniknie podstępnie wszystego mu pod skórę losu.
    Tylko dlatego pozwolił, by obce dłonie zaczepiły na jego ciele czarny nadajnik, który ostatecznie skryty został pod połacią spranej, rozciągniętej niebieskiej bluzy. Policjanci trzykrotnie powtórzyli mu, jak wiele informacji potrzebują; Perry zdziwił się jednak, że nawet będąc pewnymi sukcesu, wiedzą wciąż niewiele.
    Albo ty, albo on.
    Zastanawiał się, jak daleko od domu zaparkowali samochód. I czy gdyby zaproponował Orpheusowi spacer, utrzymywaliby sygnał podsłuchu; jak wiele potrzeba, by zachować stabilną częstotliwość? Nie zapytał. Kiwał tylko głową, posłusznie stosując się do zaleceń. Tych kilka wizyt złożonych Ray’owi w więzieniu uświadomiło mu, że nie poradziłby sobie w takim miejscu; ojciec zresztą przy każdej okazji wypominał mu, że dla takich, jak on, nie ma miejsca w tym świecie. Musisz więcej jeść. Ćwiczyć. Bierz jakieś prochy, żeby ta psychoza ci zeszła. Na chuj ci studia, pracę porządną sobie załatw, znajdź kobietę, jakiś interesik na boku, pieniądze są ci potrzebne, a jak cię psy od czasu do czasu za coś zgarną, to nic.
    Ale przecież nie przeżyłby jednego dnia w więzieniu.

    Odgłos kroków, a zaraz po nich zapowiedź nadejścia brzmiąca jak kołatanie serca; do ostatniej chwili miał nadzieję, że Orpheus nie przyjdzie.
    Sam, od niemal dwóch godzin, siedział w salonie, przy jednym z pudeł; niewiele rzeczy pozostało mu stąd do zabrania, a do niedawna planował zwyczajne porzucenie ich przy jednym z osiedlowych śmietników. Teraz zaś udawał, że chowanie do kartonu ostatnich pozostałości z rzeczy, które do niedawna stanowiły dla niego d o m, jest najważniejszą z rzeczy, której musiał poświęcić całego siebie. — Cześć — odpowiadając z typowym dla siebie jadem, upomniał rozgniewane myśli: musiał być dla niego miły. Musiał, bo inaczej Orpheus niczego nie powie. Musiał, bo więzienie nie było dla niego. — Zawsze tak wyglądałem — odparł więc, wzruszywszy ramionami; nie było to prawdą, bo w minionym czasie ubyło mi kilka kilogramów, ale był już do tego przyzwyczajony. Skupiony na wrzucaniu do pudła jakichś bibelotów, podniósł na Orpheusa wzrok dopiero wtedy, gdy posrebrzany świecznik z hukiem spadł na coś szklanego. — Ty też wyglądasz źle — wymamrotał, przekręcając głowę lekko do boku. Nadajnik z podsłuchem parzył jego ciało. — Dziwnie tu wygląda, nie? Jest tak pusto — przebiegł wzrokiem po nagich ścianach, pustych podłogach. Już nigdy tu nie wróci. I to nie z powodu sprzedaży domu; wystarczyło jedno spojrzenie posłane Orpheusowi, by narosła w nim niepewność.
    Bo może Perciles Campell nie miał sobie poradzić w więzieniu, ale Victor Saunders owszem?
    Mimo to, powoli artykułując każde słowo, głosem zniżonym do szeptu powiedział:
    Musimy porozmawiać, Orpheus.
    inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
    30 yo — 188 cm
    Awatar użytkownika
    about
    Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
    Cząstki czerwcowego deszczu zsuwają się po szorstkości jego włosów, gładkościach skóry i miękkości materiału na ziemię. Na desce przy drzwiach; tej, która skrzypi zawsze, kiedy chce się przejść po niej niezauważonym, formuje się maleńka kałuża. — Nie kłam. Ja nigdy nie wyglądam źle — rzuca poprzez blady uśmiech, w którym na próżno można szukać swobody i rozbawienia — ot zwykły, niedbały i zimowy grymas. Spodziewa się głuchej ciszy; być może spostrzegawczego komentarza, będącego ostrzeżeniem pod tytułem “drugi raz nie dam nabrać się na tę twoją kłamliwą życzliwość”, ale zamiast tego dociera go dziwne, jakby nierzeczywiste pytanie — jakby Pericles czytał na głos kwestię zapisaną dla kogoś obcego w scenariuszu. Orpheus mruży więc oczy, marszczy czoło i zamiast rozejrzeć się po pomieszczeniu (by potwierdzić, albo chociaż zaprzeczyć obserwacji bruneta), wpatruje się cały czas w skuloną nad niewielkim kartonem sylwetkę. — Ktoś już złożył ofertę? — w tych słowach przede wszystkim rozbrzmiewa nieobecność. Choć Wrottesley myślami wciąż pozostaje w tym budynku, tak pogoda za oknem i pora dnia niezupełnie się zgadzają; jest jakby środek dusznego, australisjkiego lata. — Miałeś nad ustami różową plamkę — wyznaje nagle, bezwiednie przykładając koniuszek palca do wspomnianego punktu na twarzy — z tą różnicą, że na swojej twarzy. — Nie wiem co to było, truskawka? W każdym razie, bałem się ci powiedzieć, bo tak mnie wtedy nie lubiłeś. Wiesz, tego pierwszego dnia — stawia jeden, wątły krok do przodu i wzdycha. A potem bardzo powoli przesuwa dłońmi po swojej fizjonomii; bardziej pragnąc ją po prostu ukryć, niż zetrzeć z niej pozostałości deszczu. Ten dudni za oknem, puka w szyby i drzwi, spływa po rurach i przez moment przejmuje całą ciszę; aż w końcu Perry oznajmia, że muszą porozmawiać, więc Orpheus odciąga palce od wilgotnej skóry, zsuwa je z oczu i znów spogląda na bruneta niewyraźnie. Wzrok rozmazał mu się przez ten cały dotyk. — Ktoś nas podsłuchuje? — pyta z delikatnym rozbawieniem, nawiązując do zniżonego tonu głosu, jakim został przed momentem poczęstowany. Nie ma pojęcia, że właśnie trafił w sedno, a ich rozmowie — z zakurzonego, hebanowego vana stojącego przed domem (przecież go mijał, a jednak nie zwrócił uwagi) — przysłuchuje się co najmniej trzech policjantów.
    barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
    24 yo — 182 cm
    Awatar użytkownika
    about
    Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
    Tęsknił za nim. Tak po prostu, bez wyjaśnień i wyrzutów; t ę s k n i ł przez te wszystkie ciągnące się dni i miesiące, a teraz tęsknota ta rozbrzmiewała w jego sercu z niemal bolesnym uniesieniem. Wystarczyło zaledwie kilka sekund rozmowy, by Perry pojął istotę ich dzisiejszego spotkania; tak naprawdę nigdy nie zamierzał wydać Orfeusza w ręce policji — chciał go po prostu zobaczyć, ten jeden, zapewne ostatni raz. Nie zdradziłby go, nie oddał nikomu jego tajemnic. I to wcale nie z powodu złożonej pewnego dnia obietnicy.
    Teraz nie lubię cię chyba jeszcze bardziej — wymamrotał, wzrokiem wodząc po zakurzonych bibelotach rozstawionych w nieładzie na deskach podłogi. Może było to prawdą, może faktycznie go nie lubił — odrzucił w końcu jego chęć pomocy, zostawił tu samego i związał się z jedyną osobą, której Perry (świadom, że Orfeusz nigdy nie będzie jego, zawsze k o g o ś) nie potrafiłby nigdy zaakceptować. — Jakaś rodzina jeszcze się zastanawia, ale musiałem zejść z ceny — wyjaśnił, powracając do wcześniejszego pytania; tego, które chyba lepiej, gdyby nie padło, bo nagle przypieczętowało ten kończący się rozdział jego życia. Bez chatki mieszczącej się blisko portu i bez Orpheusa, który jednak przecież wciąż tu był. Dziwnie spokojny i życzliwy, przecząc ostatniej rozmowie, którą odbyli jakby całe wieki temu.
    Czy powinien wskazać mu kierunek ucieczki? Mógłby tym samym zagwarantować sobie zapewne tylko kilka godzin spokoju; Perry wiedział, że policjanci nie odpuszczą, że mimo braku dowodów będą sięgać ku niemu swymi pazurami. Pośród wyborów znajdował się także ten, który zakończyłby wszystko w tej wątpliwej chwili — przyznałby się do wszystkiego, zmuszając dupków wierzących w sprawiedliwość do natychmiastowego wtargnięcia do chatki.
    Tylko że Perry nie chciał tego tracić. Mimo złości i strachu, mimo bólu wspomnień; bo czy jadł tamtego dnia truskawki? Uśmiechnął się, kiedy ponownie podnosił na Orpheusa wzrok. — Może tylko kilku spoconych, starych dewiantów — zaśmiał się, przeobrażając wyznanie to w niewinny żart. Myśl o skwaszonych, oburzonych minach i niepewności, czy Perry już teraz się poddał, wprowadziła go w dobry nastrój. — Książki. Musimy porozmawiać o książkach — obwieścił więc zaraz z niewinnym uśmiechem, mimo że w mieszkaniu niewiele już pozostało z jego kolekcji. — Kupowaliśmy je razem i nie wiem, które chciałbyś odzyskać. Kroniki abisyńskie? Musisz mi za to zaproponować coś porządnego — wstał w końcu, a wstając zakręciło się mu w głowie; oparł dłonie o kolana i przez chwilę stał w tej idiotycznej pozie, niemal pozwalając sobie na śmiech. Pieprzone psy. Jesteś cały m o k r y niech im słuchawki popękają. Ruszył w końcu, już wyprostowany, w kierunku Orpheusa; uśmiechnął się znów — przepraszająco — i pokręcił wymownie głową. — Mogę ci z tym pomóc — zaproponował promiennie, powstrzymując się przed wyszeptaniem: ucieknijmy, jeszcze mamy szansę.
    inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
    30 yo — 188 cm
    Awatar użytkownika
    about
    Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
    cała sala głosów w głowie przeprasza za jakość :ok:

    Można powiedzieć, że nie ma w tym należytej konsekwencji — w tych przelotnych spojrzeniach, z których wyziera polarny chłód, grymasach pełnych głuchej nienawiści, słowach przepasanych ciasno brakiem zainteresowania. Orpheus zdaje sobie sprawę z braku ów płynności — po prostu nie ma już siły na kłamstwa; ona i tak nigdy nie była szczera. Uśmiech ledwie ruszający szczeliną między jego wargami przyjmuje dość zbolały wyraz: pokonany, bez braku większych nadziei, ale wciąż odsłaniający ten czuły punkt, w który właśnie został ugodzony. — Tsa. Przychodzi ci to bardzo łatwo — zauważa cicho, spokojnie, niby obojętnie. Ale w tym spostrzeżeniu nie ma żadnej obojętności; ukrywa się w nim gorzka pretensja — bo Pericles skreślił go tak szybko, uwierzył mu już po jednym spojrzeniu. Nie domyślił się (może nawet nie próbował), że wszystko to zawierało z pozoru niewidoczną, osobistą dedykację dla jego bezpieczeństwa — cierpkie słowa świadczące o braku sympatii, wyprowadzka z rozpadającej się chatki wewnątrz australijskiego lasu, wskazanie: nie mów już nigdy o tej zbrodni, w którą wtedy cię uwikłałem. — Nie potrzebuję tych pieniędzy. Możesz się jeszcze rozmyślić — powtarza, choć wie, że zapewnienie to nie odniesie zamierzonego skutku; poza tym brzmi w jego ustach i d i o t y c z n i e — osoby jego typu nie mogą pozwolić sobie przecież na podobną nonszalancję względem zawartości swojego portfela. Oczywiście, że Orpheus potrzebuje tej gotówki — tyle tylko, że bardziej potrzebuje tej nieco cenniejszej świadomości, że Pericles względnie sobie bez niego radzi; bez należącego do niego domu niezupełnie może być o tym przekonany.
    Co? — pyta wyrwany z zawiłości przemyśleń, kiedy docierają do niego słowa o przyglądających im się spoconych, starych dewiantach. Nie rozumie. Dekoracja upleciona z peryklesowego śmiechu przekierowuje jego podejrzenia na niewinny (choć wciąż nieco niepokojący i niewłaściwy) dowcip; więc i Orpheus znów lekko się uśmiecha, równie lekko kiwając głową. Mają porozmawiać o książkach — Orpheus nie wie jeszcze jakich i dlaczego (w końcu zupełnie się na nich nie zna), ale nie ma nic przeciwko; bo Pericles się rozpromienił, jest taki u r o c z y. — Co? — ponawia swoje niezrozumienie, kiedy wyrasta pomiędzy nimi nieistniejące wspomnienie. Z początku czuje się urażony — chce powiedzieć Periclesowi, że najwidoczniej pomylił go z kimś innym i że wobec tego traktuje ich relację bez należytej dbałości; ale wtedy ciało Periclesa więdnie, składając się w pół, a Orpheus bezwiednie wykonuje prężny krok w jego kierunku. Narasta w nim niecierpliwa potrzeba zrobienia czegoś — ukojenia bólu, wydarcia choroby z jego ciała — podobna do tej odczuwanej we wczesnej młodości, kiedy w osłupieniu wpatrywał się w kartkę papieru udekorowaną w tusz układający się w zadania; gorączkowo starał się wpaść na odpowiedź, której przecież nie znał (nigdy się przecież nie uczył); teraz też nie posiada na ów zagwozdkę żadnego klucza. Ale Perciles ma w zwyczaju odtrącać od siebie te obce i niechciane zmartwienia; jak i teraz, swoimi dwuznacznymi spostrzeżeniami. — Zaraz będę jeszcze bardziej — w znaczeniu: bardziej mokry. Nieświadomie zaostrza tę karę dla cudzych uszu, a przy okazji pozwala rozjaśnić się swojej twarzy w świetle nacierających z daleka promieni prowokacyjnego humoru; ten nakazuje mu także nieco brunetowi ułatwić zadanie — wraz z nim zmniejsza dzielącą ich odległość, aż w końcu, za sprawą dłoni wysuniętej ku jego twarzy, niweluje ją całkowicie. — Jak pozwolę zabrać ci wszystkie książki, to polubisz mnie trochę bardziej? — przywłaszcza sobie jego zniżony do szeptu ton głosu, a podkręconym kosmykiem osłaniającego peryklesową skroń kędziorka, owija koniuszek własnego palca. — Pokaż mi, gdzie — szepce nachyliwszy się do jego ucha, plącząc w tym samym czasie drugą z dłoni na hebanowej rękojeści ukrytego za paskiem od spodni noża. Marcos uporczywie nalegał na broń palną — układał mu w prawej ręce model o takich nabojach, które zaznaczyły orfeuszowe podbrzusze obręczą bladoróżowych blizn — ale Orpheus odmówił; nie potrafi posługiwać się pistoletem, poza tym wraz z okręgiem na skórze dostał także pewną palącą awersję do tego typu ochrony. Teraz błędnie czyta każdą zapisaną przez Periclesa wskazówkę — wierzy, że w którymś z pokrytych cieniem i kurzem pokoi, niczym insekt czai się pewien intruz; to dlatego pozwala przekroczyć sobie tę bezpieczną granicę trzymającą go dotychczas od bruneta z daleka i powtarza sobie, że to wyłącznie adrenalina wprawia w nieprzyjemnie szybkie drgania jego serce i brutalnie ściska trzewia.
    barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
    24 yo — 182 cm
    Awatar użytkownika
    about
    Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
    Zdawało się mu, że wypełnia go pustka; może była tam od czasu rozstania z Percym, a może kwitła w nim już od dzieciństwa — liczyło się to, że jej granice poszerzały się niepostrzeżenie, że jej ostre kanty wciskały się w każdy zakamarek jego ciała i powoli przejmowały jego życie. Czasem bał się, że pewnego dnia nie zostanie w nim już nic poza nią.
    Może była w jego ciele też konstelacja Oriona i Rzeka Erydan; może narodził się z Wielką Pustką w sercu i dlatego zdarzyły się te wszystkie złe rzeczy. Śmierć rodziców i zaginięcie Arthura; odejście każdego, na kogo zwrócił uwagę. — Nieprawda — wyszeptał cicho, pewien, że szmer powietrza i tak uniemożliwił Orpheusowi dosłyszenie jego sprzeciwu. Nie miał w sobie dość odwagi, by mu to jednak objaśniać. Tak jak i nie był na tyle egoistyczny, by próbować zatrzymać go przy sobie za wszelką cenę — Orpheus musiał o d e j ś ć i Perry czasem tylko cieszył się, że był w tej kwestii odważniejszy. Że to on jako pierwszy się wycofał.
    Ale w nielubieniu go nie było nic łatwego. Poza tym, prościej było mu akceptować tamtego Orfeusza: tego, który pewnego dnia nieproszony pojawił się w jego domu i tego, który na jednej z imprez wskazał, że nie istnieje nic, co mogłoby ich łączyć. Najbardziej nie znosił, kiedy chłopak dawał mu nadzieję. — Nie chcę kiedyś stąd wyjechać z jakimkolwiek obciążeniem kiedyś, bo może za dziesięć, a może dopiero za dwadzieścia lat. Świadomość jednego kursu, jedynej wyprawy, jaka na niego czekała — tuż za wysokie mury zakładu karnego w Cairns — była mdląca i kwaśna; mimo to Perry wierzył, że jakoś sobie poradzi. I że może od dawna już świat przygotowywał go na taki właśnie los; nie wiedział tylko, co powie Julienowi i Pearl — po raz pierwszy miał nadzieję, że po prostu nie zauważą jego nieobecności i nie będą go szukać. — Poza tym to tylko dom — wzruszył jeszcze ramionami, usiłując przekonać samego siebie, że miejsce to pozbawiono już znaczenia.
    Pozostawało mu tylko się zaśmiać; był pewien, że kiedy Orpheus odkryje prawdziwy powód ich spotkania, nie będzie chciał mieć z nim nic wspólnego. Mogliby wylądować w więzieniu razem — byłoby zabawnie — ale Perry posiadał więcej dowodów obciążających, niż on. I chyba to było najzabawniejsze, choć jednocześnie udekorowane ulgą. — Na to liczyłem — odpowiedział, kiwając lekko głową. Powoli ogarniała go panika; strach przed nieuchronnym. Czy wyprowadzą ich w kajdankach? Czy wsadzą do oddzielnych samochodów? Czy zobaczą się po raz ostatni w miejscu, w którym zobaczyli się po raz pierwszy? Pozostawało mu zacisnąć pięści na tyle mocno, by na wnętrzu dłoni wyrzeźbić krwawe półksiężyce; ból niwelował strach, który był teraz ostatnim, czego potrzebował — nie mógł pozwolić, by w tak ważnej chwili strawiła go choroba. — I może nawet pozwolę ci na różne rzeczy — choć zaśmiał się, chłonąc tę zmniejszoną do minimum odległość, był znów z ł y. Bo tylko udawali, jak zawsze do tej pory; bo nie było w tej bliskości nic realnego, tak jak i nie było prawdy w ich pierwszej randce. — Tutaj — odparł więc zduszonym głosem; wydawało się mu to wszystko proste, szlachetne, odważne. Zastanawiał się nad powiedzeniem czegoś, co skupiłoby uwagę policjantów tylko na nim: mógł zdradzić, gdzie sprzedawał prochy albo wskazać, w którym miejscu zostały resztki towaru, ale nie potrafił wypowiedzieć żadnego z tych słów. Poza tym, Barrington i tak posiadał wystarczająco wiele dowodów; lepiej było pewnie milczeć i mimo wszystko nie przyznawać się do niczego. Przykleił się więc do orfeuszowego ciała, nawet jeśli miał zostać za to wyśmiany bądź boleśnie odrzucony; oparł czoło na jego ramieniu i niepewny, czy dobrze rozumie jego ruchy, sięgnął dłonią po jego rękę. Tę, która schowała się za plecami. — Tutaj dotknij — powiedział, zmuszając go, by wsunął swoje palce pod jego bluzę. By faktycznie dotknął — czarne pudełeczko, kilka kabli, nieprzyjemną taśmę. — To strzał w ciemno, niczego nie mają — wyszeptał tak cicho, jak tylko potrafił; stojąc na placach, muskając ustami jego ucho. Wiedział jednak, że nawet jeśli policjanci tej jednej rzeczy nie wyłapią, po kilku minutach wzajemnego skonfundowania przemieniającego się w złość, wtargną do tego przeklętego miejsca.
    inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
    30 yo — 188 cm
    Awatar użytkownika
    about
    Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
    Chce, żeby — ta jaskrawa, wszczepiająca się w każdy nerw, każde ścięgno i każde naczynie krwionośne, przesłaniająca widoczność — adrenalina w końcu opadła. Wówczas mógłby docenić ten moment tak prawdziwie; czerpać przyjemność z dotyków, na które wcześniej mu nie pozwolono (i na które sam sobie pozwolić nie zamierzał) i chłonąć ciepło tej bliskości, której także nigdy nie doświadczyli (nie takiej, nie w ten sposób), ale zamiast tego żyje w nim paląca gotowość na ochronę nie tylko swojego, ale przede wszystkim cudzego życia, bo choć nie wie, co dzieje się d o k ł a d n i e, tak wie, że coś na pewno.
    Wszystkie te zuchwałe zderzenia się ich skóry są przede wszystkim nasączone niepokojem; Orpheusa, ale Periclesa również — może dwudziestodwulatka nawet bardziej, choć posiada przywilej świadomości tego, co na niego czeka (i może to właśnie jest gorsze od orfeuszowej niewiedzy). Kiedy więc chłopak napiera na jego sylwetkę tak intensywnie, doraźnie i wygłodniale, że Wrottesley jest w stanie odtworzyć w wyobraźni każdy peryklesowy mięsień, każdą wypukłość i wklęsłość ciała dotykającego teraz jego ubrań i skóry, jego serce przyspiesza tylko nieznacznie mocniej. A kiedy brunet sięga po jego dłoń; tę obejmującą teraz rękojeść noża, Orpheus wyswobadza ją spolegliwie z wcześniejszych węzłów i pozwala, zamiast tego, wplątać się teraz pod Campbella bluzę. — Perry — wzdycha bezgłośnie ledwie sekundę przed tym, jak jego palce napotykają na pnącza złowróżbnych kabli i maleńkiego urządzenia przesyłającego dźwięk kilkadziesiąt metrów dalej. Ten dotyk go p a r z y — dlatego pośpiesznie wyrywa swą dłoń spod miękkości peryklesowego okrycia skóry, a potem tak samo wyrywa mu swoją sylwetkę. — Perry… — chrypie teraz zdławionym, wysuszonym od nagłego braku głosu w gardle tonem, brutalnie rzucając swoim spanikowanym wzrokiem na wszystkie strony: szyby, drzwi, korytarz prowadzący do swojego dawnego pokoju, który wyprowadziłby go oknem na tyły ogrodu. W głowie dźwięczy mu głuche: to strzał w ciemno, przeplatane z: niczego nie mają i dociera do niego, że trud, jaki włożył w ostatnich miesiącach na trzymanie się od Periclesa z daleka, właśnie okazał się marnie bezwartościowy — teraz wydaje mu się, że paradoksalnie pomogłoby im bardziej kurczowe trzymanie się swojej obecności. I klnie już tylko siarczyście w próżnię, która za kilka minut zapełnić ma się policyjnymi sylwetkami, i dopiero teraz — nie po dławiących wieściach o śmierci Scotta, nie po jego łzawym pogrzebie, nie po dopuszczeniu się brutalnego morderstwa — teraz; czekając, aż kruche nadgarstki Periclesa udekorowane zostaną chłodem metalowych obręczy, czuje, jak świat po raz pierwszy mu się wymyka.
    barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
    24 yo — 182 cm
    Awatar użytkownika
    about
    Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
    Jego palce były zimne; sięgając ku skrzynce zaczepiły kilka milimetrów peryklesowej skóry. A może nie chodziło o z i m n o, chłód, ziąb, a o sam dotyk. O muskające ciało opuszki, niezbyt delikatnie i niezbyt czule. I mimo to z tak wielką desperacją przez niego przyjęte.
    Perry wiedział, jak ulotna jest ta chwila. Tak jak i wiedział, że nienawiść nabierze wkrótce nowego znaczenia; że dopiero teraz przyjdzie mu przekonać się, czym jest jej prawdziwa, surowa forma. Przymknął więc oczy, gdy orfeuszowa dłoń cofnęła się z niemal destrukcyjną siłą; musiał skryć się pod kurtyną powiek, bo nie zniósłby wyrazu rozczarowania zatruwającego jego twarz. — Wiem — wymamrotał tylko, w chwilę po tym, gdy został odepchnięty. Wiem, jako przyznanie, że rozumie: dlaczego ich znajomość zostanie zakończona, dlaczego Orpheusowi nie będzie nawet żal tych kilku pozornych dobrych wspomnień. Pericles go w końcu zwiódł, w sposób niedozwolony — naraził go na niebezpieczeństwo, niemal łamiąc złożoną obietnicę. Tylko że przecież nie chciał; został do tego z m u s z o n y. Mógłby nad tym zapłakać; gardłowo, bez cenzury i delikatności — na głos, ociężale i z całym tym bólem. Zamiast tego jednak wcisnął na usta blady uśmiech i to z nim powrócił na dawne miejsce — tak, jakby w istocie od samego początku ich historia sprowadzona miała zostać do zawartości kruchego kartonu z resztkami pamiętającymi ich, przez chwilę wspólne, życie. Przez chwilę po prostu na Orfeusza patrzył, wmuszając w siebie odwagę; wiedział, że choć jedna łza mogłaby zostać uznana za wymuszenie litości. Wmawiał więc sobie, że to nic takiego i że potrwa maksymalnie kilka godzin. Że nie spotka go nic złego, że Orpheus zdołał się na podobny scenariusz przygotować i że może jednak uda się im kiedyś jeszcze spotkać. Im dłużej czekali, tym ciężej jednak było mu panować nad prawdziwymi uczuciami; sięgnął więc pod bluzę, pociągnął za kable, taśmę i nieznane mu guziki, a potem wydarł z siebie zdradzieckie urządzenie. Wyłączył je. A to oznaczało, że policjanci byli już w drodze. — Tylko nie rób niczego głupiego — poprosił ze względnym spokojem. Głupiego, a więc niweczącego to całe jego poświęcenie, które pozostawało niewyjaśnione. Skoro miał trafić do więzienia, musiał wiedzieć, że Orpheus uniknie podobnego losu; pragnął wierzyć, że jedyne poświęcenie, na które kiedykolwiek się zdecydował, będzie miało z n a c z e n i e.
    inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
    30 yo — 188 cm
    Awatar użytkownika
    about
    Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
    Odsłuchuje w myślach słów Benjamina jak na zapętlonym odtwarzaczu — melodia nie łaskocze jego uszu delikatnymi nutami, a jest ostra, wyrażona tylko w szorstkich słowach, pozbawionych muzyki.
    N i k o m u nie możesz powiedzieć, bo n i k o mu nie możesz ufać, Orpheus, nie tak naprawdę.
    A jednak powiedział Periclesowi, zaufał Periclesowi — teraz chyba wciąż ufa, wpatrując się w jego ogromne, przejęte strachem oczy, które z wiosenno limonkowej zieleni przeobraziły się w zimowo chłodny malachit. A może to Orpheus począł w końcu dostrzegać je inaczej; tak prawdziwie, bez zmiękczającego filtru swojej sympatii i naiwnych nadziei. Nowa rzeczywistość o odmiennych barwach nie koloruje jednak jego serca rubinową nienawiścią; Wrottesley wierzy, że Campbell podjął rozsądną decyzję i ani przez moment nie zamierza jej podważać — przecież to właśnie w jego ręce złożył kilka miesięcy temu wybór, czy orpheusowe nadgarstki powinny spiąć więzienne, stalowe kajdanki. Najwidoczniej teraz doszedł do wniosku, że i owszem, powinny.
    Benjamin dodał jeszcze: n i g d y się nie przyznawaj, słyszysz? Nie, póki tego ze mną nie skonsultujesz; musisz być cicho.
    Ale Orpheus nie potrafi być cicho. Układa w myślach litery, łączy je w słowa mające zapisać się jako jego ostateczna spowiedź, ale Perry sięga ku nim swoimi dłońmi i rozrzuca mu je na wszystkie strony, bezpowrotnie je gubiąc — zdziera z siebie policyjny podsłuch i rzuca nim o ziemię. Orpheus spogląda na kulące się kable, wijące się jeszcze przez moment jak węże, którym odcięto właśnie głowę, a potem próbuje mimo wszystko. — Zabiłem Richarda Walkera — cyzeluje z nienaganną dykcją, czując się jak członek cudacznego ruchu społecznego, wykrzykującego reklamowe hasła mające przyciągnąć uwagę jak największej liczby osób.
    To nieczyste i nieszczere zagranie — Orpheus wie, że nie powtórzy tego po raz drugi. Zdaje się jednak na los; jeśli jakimś cudem pochwycą zapisaną w słowach zbrodnię, wyjawi im całą prawdę. Jeśli jednak go nie usłyszeli — podąży wskazówkami Benjamina i będzie milczeć.
    barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
    24 yo — 182 cm
    Awatar użytkownika
    about
    Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
    Kłamstwa przywarły do nich jak pecyny błota po ulewnym, szarym dniu; ciężko było oddzielić od siebie ich znaczenie, nazwać niektóre poświęceniem, a inne troską. Pericles czasem nie rozumiał, jak mógł uwierzyć w tamte słowa, rzucone gniewnie i z idealnie skrojoną precyzją; czasem zaś nie pojmował, dlaczego nadal, po tak długim czasie, usiłował to wszystko sobie wyjaśnić, wybielić, zamiast po prostu zaakceptować. Więc nie wiedział. Siedząc na brudnej, pokrytej kurzem i piaskiem podłodze, wpatrując się w tę nieprzeniknioną, orfeuszową twarz.
    Czy jednak go lubił.
    Czy nienawidził.
    Pojebało cię? — zapytał drżącym, nerwowym głosem, w chwilę po tym, jak omiótł spojrzeniem wszystkie kable, okna, drzwi i ściany. Nie wiedział, nie rozumiał; wpatrywał się tymi swoimi zaszklonymi oczyma w Orpheusa i usiłował pojąć, dowiedzieć się, bądź choćby przewidzieć, dokąd może ich to wszystko doprowadzić. Czemu służyłyby te długie i zimne miesiące obojętności i ciszy, wśród których obaj skrywali prawdę na temat jednego skradzionego życia, jeśli Orpheus nagle miał się do wszystkiego przyznać? Perry zerwał się z miejsca zbyt prędko; nagły ból głowy niemal posłał go znów na ziemię, ale nim jego ciało odpowiedziało na tę chwilę słabości, zdążył zawiesić ramiona na orfeuszowej szyi. — Niczego im nie mów, Orphy, błagam, nie mów im, niczego nie mów, nie powtarzaj tego, nie mów, błagam — szeptał, wtulając się w jego ciało. Może wszystko wydarzyło się z jego winy; może znów chodziło o to przekleństwo, wraz z którym się urodził. Może zawinił także na samym początku, odwracając się od sympatii, wraz z którą Orpheus pojawił się w tym, będącym już tylko zgnilizną, domu; mieliby więcej czasu i więcej możliwości. I może nikt nigdy nie musiałby umrzeć. O c h tylko nie płacz, nie mazgaj się, nie tutaj, nie przy nim, powtarzał ledwo pracujący rozsądek; może potem, kiedy już będziesz w pustej zimnej celi. Tak, to brzmiało lepiej; miał tam w końcu spędzić kilka najbliższych lat.
    Od orfeuszowego ciała oderwał się w tej samej chwili, w której ktoś szarpnął za klamkę; wieczorny zgiełk wdarł się do środka wraz z ostrymi słowami i niezadowoleniem wymalowanym na twarzach kilku mężczyzn. Perry nie mógł patrzeć, tak jak i nie mógł być obecny; odwrócił więc wzrok i starał się myśleć o czymkolwiek innym: pisanej książce (stal na nadgarstkach była zimna i nieprzyjemna), umówionym spotkaniu z Julienem (szarpnięcie ciała, chociaż przecież nie stawiał oporu — nie zamierzał), zajęciach, na których mieli omawiać w końcu Orwella (wygięte do tyłu ramiona przeszywał równomierny ból). Nie patrzył ani na policjantów, ani na dom, ani na Orpheusa.
    Wpatrywał się dopiero potem w rozbudzane, uliczne światła, przygotowujące się na kolejną noc. I myślał o tym, że Lorne Bay bywa piękne tylko po zmroku.

    koniec :drama:
    ODPOWIEDZ