: 11 paź 2023, 23:04
Rozsądku nie przyćmiewał tak naprawdę strach przed utratą kariery; Monty nie pamiętał nawet jak to jest błyszczeć, ani jak smakuje sława — zdawało się mu jedynie, że skoro wychował się w świecie blichtru, musi tam pozostać. Tak, jakby projektowanie innego życia było już, w pewnym wieku, niemożliwe.
Montague po prostu się bał. Echa tych wszystkich dni, które zwieńczone były spazmatycznym bólem, dławiącą gorączką i okrzykami bólu; bał się znów piekła, z którego granic nieświadomie wypływał na powierzchnię tylko czasem, na krótką, lecz wystarczająco długą chwilę, by cierpienie wykrzywiało jego ciało w agonalnym przebłysku. Nie potrafił więc zgodzić się na lekarską pomoc, jak i powrót do szpitalnych krain; bał się swojej kruchej śmiertelności, bał się trwałego kalectwa i niemijającego bólu — chyba nawet bardziej niż śmierci.
— Nie — wydarł więc spomiędzy spierzchniętych warg, wyraźnie oddany przerażeniu. Nie chciał, nie mógł; nie zamierzał zgadzać się na tak daleką podróż, ani na to, by lekarza wezwano do tej drewnianej, zbyt potężnej chatki. — Nikomu o tym nie mówmy, Alty — zupełnie tak, jakby podobne obietnice składali sobie już nie raz, jakby łączyła ich cała masa podobnych tajemnic. W nieśmiałości Montague, oraz gdzieś pomiędzy targającym nim wstydem, skrywało się ciche i niewyraźne jeszcze życzenie: nadzieja, że ta ich nagła bliskość nigdy już nie zniknie. Że odtąd będzie między nimi tak, jak zdążył to sobie wymarzyć; że porzucą w przeszłości tę zimną niechęć Alty’ego i nigdy już do niej nie powrócą. Bo przecież było to takie naturalne i przyjemne, ta cała bliskość, troska i wsparcie; to przedziwne uczucie, że ich ciała zostały stworzone przez kogoś tak, by do siebie wzajemnie pasować.
Skinąwszy głową przez chwilę wpatrywał się w nitki pozwijane starannie w kształt swetra, jego swetra (tego, który mógł nazywać już ulubionym), który okalał baltazarowe ciało. Ufał mu; może nawet bardziej, niż tych wszystkim doradcom, lekarzom i terapeutom. Wstyd był wciąż ogniem, ale przynajmniej już nie parzył go tak dotkliwie.
Zamykając oczy, wciąż mocno uczepiony Alty’ego, spróbował. Zgiąć nogę, odzyskać nad nią władzę. Spazm bólu przebiegł przez jego ciało, a on mimowolnie zakrztusił się jego siłą; niemal błagał o to, by już więcej tych prób nie było, a przynajmniej nie przez najbliższych kilkanaście minut. Ale Alty by go przecież opuścił, odnalazłby kogoś na swoje miejsce i wezwał lekarza. Z drżeniem więc zmusił się do kolejnego ruchu i powoli, z pomocą chłopaka, udało się mu wstać. I jakże to było niezręcznie przyjemne! Otworzyć wreszcie oczy i odkryć, że policzki chłopaka są udekorowane tą samą, wstydliwą czerwienią; że ich równie onieśmielone twarze znajdują się tak blisko siebie, oddychając głośno z tą samą utratą sił. Że, wskutek tych wszystkich dziwnych konstrukcji, których słuszność przed momentem była niepodważalna, wzajemnie skryli się w swoich ramionach — bo przez ten cały czas Monty odmawiał opuszczenia dłoni z tego swojego, ale teraz już baltazarowego swetra.
Myślał o tym, jak łatwo byłoby go zmusić do oparcia się o ścianę kabiny; i jak przyjemnie byłoby zawędrować choćby jedną dłonią pod krawędzie mokrych ubrań, a potem… Och, Monty wiedział, że Alty nie podziela tych uczuć. Nie do końca je w dodatku rozumiał, nieco się ich bojąc; bo nie wiedział, i nie pamiętał, czy kiedykolwiek był z innym mężczyzną. Czy mu na to pozwolono. I czy raczej nie żył, jak dotąd, posłuszny zepsutej woli świata, w której tylko pozował na idealnego; może nigdy nie odważył się nikomu wyznać, że nie podobają się mu wyłącznie kobiety.
Montague po prostu się bał. Echa tych wszystkich dni, które zwieńczone były spazmatycznym bólem, dławiącą gorączką i okrzykami bólu; bał się znów piekła, z którego granic nieświadomie wypływał na powierzchnię tylko czasem, na krótką, lecz wystarczająco długą chwilę, by cierpienie wykrzywiało jego ciało w agonalnym przebłysku. Nie potrafił więc zgodzić się na lekarską pomoc, jak i powrót do szpitalnych krain; bał się swojej kruchej śmiertelności, bał się trwałego kalectwa i niemijającego bólu — chyba nawet bardziej niż śmierci.
— Nie — wydarł więc spomiędzy spierzchniętych warg, wyraźnie oddany przerażeniu. Nie chciał, nie mógł; nie zamierzał zgadzać się na tak daleką podróż, ani na to, by lekarza wezwano do tej drewnianej, zbyt potężnej chatki. — Nikomu o tym nie mówmy, Alty — zupełnie tak, jakby podobne obietnice składali sobie już nie raz, jakby łączyła ich cała masa podobnych tajemnic. W nieśmiałości Montague, oraz gdzieś pomiędzy targającym nim wstydem, skrywało się ciche i niewyraźne jeszcze życzenie: nadzieja, że ta ich nagła bliskość nigdy już nie zniknie. Że odtąd będzie między nimi tak, jak zdążył to sobie wymarzyć; że porzucą w przeszłości tę zimną niechęć Alty’ego i nigdy już do niej nie powrócą. Bo przecież było to takie naturalne i przyjemne, ta cała bliskość, troska i wsparcie; to przedziwne uczucie, że ich ciała zostały stworzone przez kogoś tak, by do siebie wzajemnie pasować.
Skinąwszy głową przez chwilę wpatrywał się w nitki pozwijane starannie w kształt swetra, jego swetra (tego, który mógł nazywać już ulubionym), który okalał baltazarowe ciało. Ufał mu; może nawet bardziej, niż tych wszystkim doradcom, lekarzom i terapeutom. Wstyd był wciąż ogniem, ale przynajmniej już nie parzył go tak dotkliwie.
Zamykając oczy, wciąż mocno uczepiony Alty’ego, spróbował. Zgiąć nogę, odzyskać nad nią władzę. Spazm bólu przebiegł przez jego ciało, a on mimowolnie zakrztusił się jego siłą; niemal błagał o to, by już więcej tych prób nie było, a przynajmniej nie przez najbliższych kilkanaście minut. Ale Alty by go przecież opuścił, odnalazłby kogoś na swoje miejsce i wezwał lekarza. Z drżeniem więc zmusił się do kolejnego ruchu i powoli, z pomocą chłopaka, udało się mu wstać. I jakże to było niezręcznie przyjemne! Otworzyć wreszcie oczy i odkryć, że policzki chłopaka są udekorowane tą samą, wstydliwą czerwienią; że ich równie onieśmielone twarze znajdują się tak blisko siebie, oddychając głośno z tą samą utratą sił. Że, wskutek tych wszystkich dziwnych konstrukcji, których słuszność przed momentem była niepodważalna, wzajemnie skryli się w swoich ramionach — bo przez ten cały czas Monty odmawiał opuszczenia dłoni z tego swojego, ale teraz już baltazarowego swetra.
Myślał o tym, jak łatwo byłoby go zmusić do oparcia się o ścianę kabiny; i jak przyjemnie byłoby zawędrować choćby jedną dłonią pod krawędzie mokrych ubrań, a potem… Och, Monty wiedział, że Alty nie podziela tych uczuć. Nie do końca je w dodatku rozumiał, nieco się ich bojąc; bo nie wiedział, i nie pamiętał, czy kiedykolwiek był z innym mężczyzną. Czy mu na to pozwolono. I czy raczej nie żył, jak dotąd, posłuszny zepsutej woli świata, w której tylko pozował na idealnego; może nigdy nie odważył się nikomu wyznać, że nie podobają się mu wyłącznie kobiety.