about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
لا يمكن إيقافه
Elijah Cooper był w błędzie.
[akapit]
To znaczy, jasne, może zmieniły kolor?
Może coś się z nimi stało - na przykład w więzieniu?
O, skorodowały pod wpływem wszystkiego, na co Hawkins musiał się tam napatrzeć; zardzewiały jak tworzywo zbyt długo wystawione na wodną chłostę, z tym tylko, że nie pod wpływem deszczu siekącego od zewnątrz, a od łez wzbierających od środka, i powstrzymywanych za krawędzią powieki na smyczy samokontroli. Rozsądnie, bo przecież płakały tylko największe pizdy i cuwaksy, ledwie pożegnane z wolnością i na tyle naiwne jeszcze, żeby do niej jawnie tęsknić.
Miloud, z prostej, sytuacyjnej niemożności porównania Ala dzisiaj i Ala sprzed pięciu laty (choć domyślać się mógł, że blondyn może nie zawsze był tak oszczędny w słowach, i tak przywiązany do własnego samotnictwa), bynajmniej nie uzurpował sobie prawa do zakładania, że wie, jaki trzydziestoczterolatek był zanim zaczął odsiadkę (a zatem i jak wyglądał, jak się poruszał, filtr jakiej barwy nakładał na świat oglądany spod rąbka kapelusza - czy różowe okulary, czy niezmąconą niczym zieloność tęczówki).
[akapit]
Zielone to mogły być sobie te czterolistne koniczynki, których Lou naobiecywał raz małemu Noah podczas spaceru, a jakich nadal szukał, z zamiarem, by zasuszyć je między stroniczkami notatnika i wysłać kiedyś chłopcu wraz z pocztówką z kolejnych wojaży. Zielone mogły być pękate, bulwiaste hortensje, które Claire planowała podobno zasadzić następnej wiosny tam, gdzie poprzedniej nie udały jej się pelargonie. Zielone mogły być szmaragdy w kolczykach al-attalowej matki: dwie masywne, połyskliwe łzy głębokiej zieleni zamknięte w diamentowych konturach (ostatni raz Lou widział je podczas finalnej rozprawy rozwodowej - w dzień suchy, upalny i przesączony niezrozumiałym dla dwunastolatka poczuciem nieodwracalności). Wreszcie, zielona to mogła być sobie okładka jego egipskiego paszportu - z dumną sylwetką orła stepowego wpisaną złotem kaligrafii w samo centrum obwoluty. I spocone ciała butelek Pure Blonde (o ironio), ustawione na wystawce za ladąThe Downunder, które Miloud leniwie pieścił z rzadka wzrokiem w dywagacji czy sobie jednego nie zamówić.
[akapit]
W tęczówkach Hawkinsa mieszkała przecież miedź. Bliźniacze aureole prawie-złota, ale nadal-brązu, skupione wokół źrenic niczym płomień żrący woltyżerską obręcz podczas cyrkowych pokazów (pamiętanych przez Miloud, chociażby, z dzieciństwa).
Ogień wsiąkający w wulkaniczny krajobraz rogówki.
Lou myślał o nim tym zbyt często.
Zwłaszcza - zupełnie absurdalnie! - po ostatnim: to jest po tym popołudniu, kiedy Al zjawił się w White Rock, zmartwił o jego rekonwalescencję (i, zjadliwie, również o jego buty - faktycznie, efektem młodzieńczej nieuwagi, przemoczone ulewą aż do beznadziejnie nienaprawialnego rozklejenia amortyzującej wkładki), a potem wyrwał mu Elijah z objęć stygnących jeszcze po spędzonym wspólnie poranku. Nie w constansie, ale miarowymi rzutami - przewidywalnymi jak przypływy i odpływy na Lombok. Rano. Wieczorem. Rzadziej w ciągu dnia - gdy Lou zajmował się głównie planowaniem dalszej, ale i zbliżającej się coraz gwałtowniej, podróży.
Nie dzisiaj, jednak. A przynajmniej: nie do niedawna - dotąd, mówiąc dokładniej, aż nie stało się jasnym, iż na McHarena nie ma co liczyć, nawet mimo uprzejmej, chłopięcej propozycji, że Lou mógłby dołączyć do niego i tego jego ślepowrona, na którego cześć brunet nasłuchał się w ostatnich dniach niezliczonych peanów. Lou nie upadł jeszcze na głowę na tyle, by psuć rudzielcowi wymarzoną randkę (nawet, dobrodusznie, za cenę własnej samotności). I nawet, gdyby końca wieczoru doczekać miał solo - z głuchymi stuk-nięciami kul bilardowych mknących zielenią sukna aż ku spotkaniu z krawędzią bandy, i pewnie jeszcze z dwoma, trzema kolejnymi zamówieniami za towarzystwo.
Pomysł, żeby napisać do Hawkinsa, wpadł mu do głowy tak, jak dzikie zwierzę we wnyki. Umysł uczepił się go, i nie chciał już wypuścić.
(Teraz blondyn zjawił się w polu jego widzenia. Pachniał nieprzekonaniem, szarym mydłem i górną krawędzią limitu legalnej prędkości.
I, śmiesznie, wyglądał tak bardzo zwyczajnie.
A przecież Lou myślał, że już nigdy go nie zobaczy.)
- Salut, Alex!
Milou, mimo trzech sumiennie spitych drinków i zwykłego zmęczenia parogodzinnym oczekiwaniem (najpierw na McHarena, z nadzieją na wspólne pijaństwo gasnącą z każdym kolejnym drgnięciem wskazówek na tarczy barowego zegara, potem na Hawkinsa - z jednej strony jak na szpilkach, z drugiej w samoobronnym, ciężkim jak letarg przeświadczeniu, że Al się jednak nie pojawi), zdawał sobie sprawę, że - z powietrzem świszczącym tam, gdzie ”t” spotyka się z ”a”, i naciskiem kładzionym na pierwszą sylabę męskiego imienia - brzmiał jak bardzo wiele różnych rzeczy, ale z pewnością nie jak miejscowy. Nie tyle intruz może - w Cairns, o wiele jednak bardziej niż Lorne nawykłym do obcowania z przyjezdnymi i przejezdnymi, ale z pewnością jak kuriozum.
Nie wstał, ale - ruchem rozmiękczonym tequilą - jednocześnie uniósł się na hokerze, jak i obrócił. Uśmiechnął się -
Po pęknięciu wargi pozostał suchy zygzak strupka. Limo pod okiem wyblakło tak skutecznie, że dało się je wytłumaczyć egzotyczną urodą, nie dając otoczeniu prawa do przypuszczeń, że Arab lubuje się w mordobiciach.
- Saloualex.
Powtórzył - ciszej, intymniej. I przecież to brzmiało jakby jedno słowo. Jakby Lou już w nim był, i nigdzie się nie wybierał - ani dziś, ani za tydzień czy miesiąc. Więcej nawet: jakby zamierzał zostać, może na zawsze. Wyciągnął do niego rękę (chociaż jakaś część Lou chyba chciała - po szczeniacku - pokazać mu raczej język).
- I healed just fine, see? In case you were wondering.
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– What about your wrist? Is it getting better, too?
A potem usiadł obok – prosząc o to samo, czegokolwiek chłopak wcześniej nie zamówił.
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
- Ranch Water, then - Zakomenderowała barmanka - młoda, wysoka, krągła dokładnie tam, gdzie, nawykowo, najchętniej zwykle osiadał wzrok stałych bywalców: mężczyzn zmęczonych pracą, samotnością, wielopokoleniowym obowiązkiem radzenia sobie ze wszystkim w dumną pojedynkę - bardziej do siebie zresztą, niż do któregoś z dwóch klientów, bo w końcu ten, który zamawiał, musiał wiedzieć, co pije, a temu drugiemu chyba nie za bardzo zależało na faktycznej zawartości stawianej przed nim szklanki (jeśli nie na tym zaś, to na czym? nie wyglądał na alkoholika, przynajmniej nie w późniejszym stanie rozkładu, jakiemu to kompletnie obojętne by już było czym się poi, byleby tylko podtrzymać mgłę nietrzeźwości spowijającą obolały umysł; podobał jej się, przy tym, choć to brunet wydawał się milszy).
Milou tymczasem się uśmiechnął; drink cieszył podwójnie - najpierw łaskocząc kąciki warg siłą rozbawienia samą jego nazwą - tak głupio adekwatną do kontekstu, i natury znajomości Francuza z Alem, potem: podniebienie - lekkością rozmusowanych żywo bąbelków, cierpkością limonkowego soku, słodyczą cukru i, wreszcie, ciepłym, szczerym smakiem tequili. Al-Attal nie odmawiał oczywiście i innym alkoholom, zwłaszcza, jeśli płacił za nie nie on sam, a jakiś znajomy o bardziej pękatym portfelu, ale to do destylatu z agawy zawsze żywił najszczerszą, najbardziej niezachwianą sympatię. Wino było łatwe i przyjemne, zwłaszcza białe, i zwłaszcza na randkach; szampan rozluźniał obyczaje i nawet w największych sztywniakach zdawał się budzić frywolność; wódka robotę robiła najszybciej - do tego zwykle w rozsądnej proporcji ceny do skuteczności. Ale to w tequili zdawało się mieszkać najwięcej historii - prostych i nieprzekłamanych, żywych jak krew i idących w pięty niczym historie z morałem (takie, których nie opowiada się dzieciom - ale młodym mężczyznom już owszem), i przy niej też najprościej zdawało się tymi historiami dzielić.
A czy nie po to się teraz właśnie spotykali?
Żeby rozmawiać?
Inna sprawa: owszem, Lou przeszło przez myśl, że może Alex znalazł się tutaj jedynie z poczucia obowiązku (albo, kto wie, może i potrzeby odkupienia win? przemycia sobie sumienia, nadal ciężkiego od konsekwencji, jakie Miloud poniósł w jego imieniu - tak, jak przemywa się rany: wysokoprocentowym trunkiem - spożytym w towarzystwie dwudziestoczterolatka?), albo odgrzanego po odsiadce nawyku ratowania zbłądzonych owieczek.
Ech, Al… Motywacja zawsze była przecież taka sama, prawda? Kogoś przed kimś czymś uchronić. Raz były to niesforne zwierzęta pędzone do zagrody, a raz jakiś chłopiec, którego zagonić trzeba było do sypialni… Zmieniały się tylko rozmiary łóżka - mniejszego w przypadku pięciolatka w przykrótkiej piżamce, własną piersią osłanianego przed kąsaniem nocnej mary, i większego, jeśli dany chłopiec zdążył już wyrosnąć z dziecięcych koszmarów, i wrosnąć w te dorosłe (tylko dusza, jak to się często zdarzało, nie nadążyła za ciałem).
Czy jednak, gdyby Hawkins przybył tu wyłącznie z zamiarem wywabiania Lou z pijaństwa i potencjalnych tarapatów, sadowiłby się obok, inspirując jego własnym zamówieniem? Czy by się w ogóle mył (Chryste; Lou utopił zalążek chichotu w koktajlu) z całego osadu nieodzownego dla fizycznej pracy: potu, pyłu, jakiejś głupiej, drażniącej skórę trzcinki przyklejonej nad karkiem, albo wplątanej we włosy na łydce, jeśliby jego planem było wyłącznie odebranie stąd Lou, i odstawienie tam, gdzie jego miejsce (czyli gdzie? do Coopera, na miłość boską?!). Czy zakładałby koszulę - czystą, i tylko troszeczkę przymiętą - której Lou nigdy na nim nie widział przy pracy?
- You got a place to stay in Cairns? - Al-Attal zagadnął zupełnie niewinnie, wszelki potencjalny podtekst zmywając z języka pierwszym haustem dolewki. Ruchem brody bezwstydnie zapożyczonym od blondyna wskazał szklankę, chrupką warstwą cukru oszronioną równiutko wokół krawędzi - Shouldn’t really be drinking and driving, should ya? - Zaczepił, ale zaraz potem spuścił wzrok jak uczniak, który wie, że prosi się o uwagę w dzienniczku, albo wręcz o razy - linijką po łapach, albo dyscyplinką po tyłku, upokarzająco odartym tak z dumy, jak i materiału ubrań, i wystawionym prosto na pastwę spojrzeń całej klasy. Łypnął też w kierunku czarnej, uciskowej opaski otaczającej jego własny przegub - dwanaście dolarów w drogerii; ponoć odporna na działanie wody, nawet morskiej.
- Yeah, much better - Potaknął, bezwiednie poruszając sterczącymi spod elastycznego bandaża palcami - I really made sure not to use it too often.
Być może tym, co z Lou robiło Lou, było nic innego, jak ta jego źrebięca zuchwałość. Błysk w oku, którego nikomu jeszcze nie udało się ugasić (ognik bardziej niż płomień - i nie, jak u Ala, rozlany wokół źrenicy, ale raczej tlący się w samym jej centrum).
Palcem wskazującym dłoni niespętanej pseudo-medyczną interwencją, przyjemnie chłodnym po niedawnym powitaniu z pełnym alkoholu i kruszonego lodu tumblerem, potarł kącik oka. Przypatrzył się Alowi z ukosa. Zauważył dwa niedogolone włoski na skraju żuchwy, i pojedynczy kryształek cukru przycupnięty ponad górną wargą. Pomyślał -
Pociągnął nosem.
- So, Al - Ktoś za ich plecami trafił bilę krawędzią feruli, i zaniósł się lamentem nad zasłużonym, ale dramatycznym faulem - Little Noah. - Nie tyle sprecyzował, bo przecież obydwaj wiedzieli doskonale, czyim samopoczuciem na farmie Hawkinsów Lou zawsze interesował, i przejmował się najbardziej, co zwyczajnie rozsmakował się w czułym brzmieniu tego zlepka słów, śmiesznie nieadekwatnych względem pięciolatka, który wzrostem dorównywał dzieciom starszym, i silniejszym od siebie - How is he doing?
Alexander Hawkins
[akapit]
A czy nie po to się teraz właśnie spotykali?
Żeby rozmawiać?
[akapit]
Ech, Al… Motywacja zawsze była przecież taka sama, prawda? Kogoś przed kimś czymś uchronić. Raz były to niesforne zwierzęta pędzone do zagrody, a raz jakiś chłopiec, którego zagonić trzeba było do sypialni… Zmieniały się tylko rozmiary łóżka - mniejszego w przypadku pięciolatka w przykrótkiej piżamce, własną piersią osłanianego przed kąsaniem nocnej mary, i większego, jeśli dany chłopiec zdążył już wyrosnąć z dziecięcych koszmarów, i wrosnąć w te dorosłe (tylko dusza, jak to się często zdarzało, nie nadążyła za ciałem).
Czy jednak, gdyby Hawkins przybył tu wyłącznie z zamiarem wywabiania Lou z pijaństwa i potencjalnych tarapatów, sadowiłby się obok, inspirując jego własnym zamówieniem? Czy by się w ogóle mył (Chryste; Lou utopił zalążek chichotu w koktajlu) z całego osadu nieodzownego dla fizycznej pracy: potu, pyłu, jakiejś głupiej, drażniącej skórę trzcinki przyklejonej nad karkiem, albo wplątanej we włosy na łydce, jeśliby jego planem było wyłącznie odebranie stąd Lou, i odstawienie tam, gdzie jego miejsce (czyli gdzie? do Coopera, na miłość boską?!). Czy zakładałby koszulę - czystą, i tylko troszeczkę przymiętą - której Lou nigdy na nim nie widział przy pracy?
- You got a place to stay in Cairns? - Al-Attal zagadnął zupełnie niewinnie, wszelki potencjalny podtekst zmywając z języka pierwszym haustem dolewki. Ruchem brody bezwstydnie zapożyczonym od blondyna wskazał szklankę, chrupką warstwą cukru oszronioną równiutko wokół krawędzi - Shouldn’t really be drinking and driving, should ya? - Zaczepił, ale zaraz potem spuścił wzrok jak uczniak, który wie, że prosi się o uwagę w dzienniczku, albo wręcz o razy - linijką po łapach, albo dyscyplinką po tyłku, upokarzająco odartym tak z dumy, jak i materiału ubrań, i wystawionym prosto na pastwę spojrzeń całej klasy. Łypnął też w kierunku czarnej, uciskowej opaski otaczającej jego własny przegub - dwanaście dolarów w drogerii; ponoć odporna na działanie wody, nawet morskiej.
- Yeah, much better - Potaknął, bezwiednie poruszając sterczącymi spod elastycznego bandaża palcami - I really made sure not to use it too often.
Być może tym, co z Lou robiło Lou, było nic innego, jak ta jego źrebięca zuchwałość. Błysk w oku, którego nikomu jeszcze nie udało się ugasić (ognik bardziej niż płomień - i nie, jak u Ala, rozlany wokół źrenicy, ale raczej tlący się w samym jej centrum).
Palcem wskazującym dłoni niespętanej pseudo-medyczną interwencją, przyjemnie chłodnym po niedawnym powitaniu z pełnym alkoholu i kruszonego lodu tumblerem, potarł kącik oka. Przypatrzył się Alowi z ukosa. Zauważył dwa niedogolone włoski na skraju żuchwy, i pojedynczy kryształek cukru przycupnięty ponad górną wargą. Pomyślał -
Pociągnął nosem.
- So, Al - Ktoś za ich plecami trafił bilę krawędzią feruli, i zaniósł się lamentem nad zasłużonym, ale dramatycznym faulem - Little Noah. - Nie tyle sprecyzował, bo przecież obydwaj wiedzieli doskonale, czyim samopoczuciem na farmie Hawkinsów Lou zawsze interesował, i przejmował się najbardziej, co zwyczajnie rozsmakował się w czułym brzmieniu tego zlepka słów, śmiesznie nieadekwatnych względem pięciolatka, który wzrostem dorównywał dzieciom starszym, i silniejszym od siebie - How is he doing?
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
Cóż, jeśli tak – może to i lepiej. Sam wolałby chyba zaprzepaść, niż nazajutrz wdawać się w szczegóły z dzisiejszego wieczoru. Przed kimkolwiek.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– In fact, I do. – Zerknął na niego i wzruszył ramionami, nie siląc się na bardziej obszerną odpowiedź. Potem poczęstował się nie tyle trunkiem, co wyborem Al-Attala – z niedowierzającym cieniem bardzo zdawkowego uśmiechu przyczajonym w kąciku ust. Pokiwał głową na rękę chłopaka, trzymaną przed chwilą we własnej dłoni. – Yeah, I'm happy you did so. – Przytaknął, spojrzenie przenosząc z nadgarstka, wreszcie – na śniadą, dwudziestoczteroletnią twarz. – I asked Elijah about you. Though it was some time ago now. – Cmoknął. Kolejny łyk. Pokiwał głową na wspomnienie Noah; Chryste, mógł się tego spodziewać, ale najwidoczniej i tak łudził się, że temat obejdzie ich bokiem.
– Well, still missing you, obviously. But he'll get over it eventually. I hope. – Uniósł brew.
Stojąca za kontuarem dziewczyna, owszem, była ładna, ale Hawkins nie przyszedł tu dla niej; a już na pewno nie po to, żeby na skupionej twarzy zawiesić spojrzenie dłużej, niż było to konieczne.
– So- you guys ain't from around here, are you? – zagaiła, być może w wyniku przypadkowo zaplątanych linii wzroku. – Oh, you know what I mean. From here, from Cairns. – Rozejrzała się po lokalu – przysłoniętym cieniem, z pojedynczą wysepką stołu bilardowego i snopowatym kształtem zawieszonego ponad nim, bladego światła. – Are you gonna hang around a bit?
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Anomalią zatem, tak? Tym właśnie były -
Te rozmigotane, świetlne kształty - widoczne po zmroku dlatego, że swoim żywym błyskiem odróżniały się od brunatnego tła na jakim powstały; z płótna nocy jakby wycięte z godną skalpelu precyzją. Dla otoczenia frustrujące nie tylko samą swoją obecnością, ale też - a może przede wszystkim - niewytłumaczalną naturą, i nieuchwytnym charakterem. Byli tacy, którzy próbowali strzelać do nich z broni palnej. Albo inni - o jakich Al-Attal zawsze słuchał z najszczerszym rozbawieniem - co wierzyli, że ruchliwe światła pochwycą na lasso.
Miloud dowiedział się o Min Min Lights jeszcze przed przekroczeniem granicy Queensland, w procesie przygotowawczym wertując jakiś przewodnik i słowniczek w jednym - pękate, wysłużone A-sześć o powycieranych rożkach i wymiętej okładce, na ulicznym stoisku z tanią prasą i książkami kupione za dolara dwadzieścia. Czytał z zaciekawieniem, ale bez większego zaskoczenia - zwłaszcza, gdy wzrok padł na akapit tłumaczący zjawisko mechanizmem refrakcji i zderzenia temperatur, o którym Lou nie tylko słyszał, ale jakiego doświadczał w życiu wielokrotnie, jeszcze za dziecięcych czasów odwiedzając z ojcem pustynne tereny, ale również i później, podczas podróży doroślejszych i samotnych. Podobne miraże - jakkolwiek w pierwszej chwili osypujące ramiona dreszczem i ciarkami lęku, fascynacji i niezrozumienia - w nauce dawno już rozłożono na czynniki pierwsze i opisano, ubierając w żargon, i wyjaśniając biofizycznymi prawidłami rządzącymi światem.
Tym, co Al-Attala interesowało znacznie bardziej niż fakt, czy zbłądzone ogniki były produktem fatamorgany, czy raczej bioluminescencji, była ludzka potrzeba, by usidlić je, i zbadać. Desperacka żądza zrozumienia wszystkiego, co było inne, dziwne, a więc tą swoją innością i dziwnością budzić musiało strach. Czasami gniew.
Kultura Alexandra nie była jedyną, która to robiła. Ba, jak okiem sięgnąć - każde plemię, każdy lud, każde skupisko dusz związanych z sobą podobieństwem genów i geografią - miało przecież swoje legendy i swoje próby wytłumaczenia sobie niepojętości świata. W jego własnych rejonach mówiło się na przykład, że to, co tutaj znano jako Min Min, to światła Gedriya, corocznie nawiedzające Beduinów w dwudziestą piątą noc Ramadanu.
Problem leżał tylko w fakcie, że nikt jakoś nigdy nie zapytał świateł.
Mówiono zawsze o nich (że były dziwne, straszne, obce, nie stąd), ale nie do nich, a może wystarczyło spytać skąd przyszły, i czego chcą? Przestrzegano, że nie wolno iść za nimi, bo wtedy wędrowcę czeka nieuchronna zguba (ta, na jaką może liczył i sam Hawkins - w nadziei, że wówczas nie musiałby przynajmniej z nikogo niczego się tłumaczyć) - ale co, gdyby pójść z nimi, uznawszy je za równe sobie?
Przypuszczał, że może się narażać, ale nie byłby sobą gdyby tak po prostu kupił w ciemno cudzą opinię, najpierw nie próbując wyrobić sobie własnej. Może dlatego zresztą wylądował w przyczepie w White Rock - odpędzany od tego pomysłu alexandrowymi przestrogami. Pomyślał, że sam sprawdzi? - But you're not entirely wrong either.
Tak samo, jak Alex nie stawił się tutaj dla kręcącej się nieopodal barmanki, Lou nie wywoływał ku sobie Alexa aby rozmawiać o Cooperze. Nie dało się jednak ukryć, że to z młodszym z blondynów spędził ostatnio więcej czasu, niż z kimkolwiek innym podczas kilkunastu ostatnich miesięcy podróży - wyrabiając sobie u jego boku nie tylko specyficzny, dzielony na dwóch rytm (gdy tylko się dało, wstawał z łóżka wcześniej, niż Eli zdążyłby otworzyć oczy; zostawiał mu kolację; nie czekał, aż tancerz wróci z Shadow, ale też nie odmawiał, jeśli ich drogi akurat zbiegły się jakoś na mapie dnia - zwykle w pościeli, albo na podłodze przyczepy), ale i określoną opinię na temat trzydziestodwulatka. Tak długo, jak sam Lou mógł być samotny niczym fatamorganiczne błyski, Cooper był raczej samotny jak coś, co dawno już zgasło - a jeśli kiedykolwiek błyszczało (na scenie, chociażby?), to wyłącznie światłem odbitym.
Nie lubił o tym myśleć, bo kiedy to robił, trochę pękało mu serce.
Uśmiechnął się, nabierając nagle ochoty żeby poślinić palec, i jego opuszką wygładzić tę hawkinsową brew, nastroszoną wzmianką o siostrzeńcu. Żeby zająć czymś ręce, sięgnął po sterczący ze szklanki plasterek limonki.
- He will - Nie był pewien, czy zapewnia bardziej siebie, czy blondyna - Everyone does after a while.
Dziewczyna nazywała się "Katie", od Kathryn, nie od Katherine, ale nie mogli o tym przecież wiedzieć, bo The Downunder nie było miejscem w jakim ktokolwiek przejmowałby się przypinaniem do ubrań pracowniczych identyfikatorów. Stali bywalcy i tak znali ją z imienia.
Była rok starsza od Lou, i dokładnie dwadzieścia centymetrów niższa od Alexa. Lubiła swoją pracę - prawie tak bardzo, jak bardzo lubiła uszczuplający się z miesiąca na miesiąc kredyt studencki, do spłacenia przed końcem dwa tysiące dwudziestego piątego. Nie lubiła natomiast się napraszać, ale nie lubiła też milczeć - w końcu nic tak skutecznie nie zabijało czasu dzielącego ją od końca zmiany jak pogawędki prowadzone znad polerowanej mikrofibrą szklanki, albo dozownika z piwem.
- I'm not - Milou' przytrzymał się pytania w ramach pomocnej dystrakcji, utrzymującej go poza obszarem zbyt poważnej, ponurej tematyki rozmów - My friend here is a bit more of a local, though - Nie widział nic złego w uchyleniu Katie rąbka alowej historii. O powrocie po pięciu latach jednak, mimo pierwszego instynktu, nie wspomniał.
Zapatrzył się w zawartość jego szklanki (z przerwą na: - Do you want another one?), potem podążył wzrokiem za spojrzeniem barmanki, od nisko zawieszonych lamp, aż po stół bilardowy - A bit - Uśmiechnął się, nie specyfikując, czy mówi o lokalu, o Cairns, czy generalnie, o tym zakątku Australii - Definitely for long enough to play a round - Jego "play a round" brzmiało jak "play around", z czego zdawał sobie sprawę, i czego nie skorygował. Nie wiedział jakim cudem ma wygrać rundę z ręką nadal w bandażowym usztywnieniu, ale po czwartej kolejce tequili starczało mu odwagi by przypuszczać, że jest to wykonalne. Zwrócił się do Ala: - What do you think? - A potem do dziewczyny: - And you? 'Ever play with guests after you're done with your shift?
Alexander Hawkins
Te rozmigotane, świetlne kształty - widoczne po zmroku dlatego, że swoim żywym błyskiem odróżniały się od brunatnego tła na jakim powstały; z płótna nocy jakby wycięte z godną skalpelu precyzją. Dla otoczenia frustrujące nie tylko samą swoją obecnością, ale też - a może przede wszystkim - niewytłumaczalną naturą, i nieuchwytnym charakterem. Byli tacy, którzy próbowali strzelać do nich z broni palnej. Albo inni - o jakich Al-Attal zawsze słuchał z najszczerszym rozbawieniem - co wierzyli, że ruchliwe światła pochwycą na lasso.
[akapit]
Tym, co Al-Attala interesowało znacznie bardziej niż fakt, czy zbłądzone ogniki były produktem fatamorgany, czy raczej bioluminescencji, była ludzka potrzeba, by usidlić je, i zbadać. Desperacka żądza zrozumienia wszystkiego, co było inne, dziwne, a więc tą swoją innością i dziwnością budzić musiało strach. Czasami gniew.
Kultura Alexandra nie była jedyną, która to robiła. Ba, jak okiem sięgnąć - każde plemię, każdy lud, każde skupisko dusz związanych z sobą podobieństwem genów i geografią - miało przecież swoje legendy i swoje próby wytłumaczenia sobie niepojętości świata. W jego własnych rejonach mówiło się na przykład, że to, co tutaj znano jako Min Min, to światła Gedriya, corocznie nawiedzające Beduinów w dwudziestą piątą noc Ramadanu.
Problem leżał tylko w fakcie, że nikt jakoś nigdy nie zapytał świateł.
Mówiono zawsze o nich (że były dziwne, straszne, obce, nie stąd), ale nie do nich, a może wystarczyło spytać skąd przyszły, i czego chcą? Przestrzegano, że nie wolno iść za nimi, bo wtedy wędrowcę czeka nieuchronna zguba (ta, na jaką może liczył i sam Hawkins - w nadziei, że wówczas nie musiałby przynajmniej z nikogo niczego się tłumaczyć) - ale co, gdyby pójść z nimi, uznawszy je za równe sobie?
- Mało kto wszak docierał do tej części legendy, która traktowała o samotności tych pustynnych duchów.
Przypuszczał, że może się narażać, ale nie byłby sobą gdyby tak po prostu kupił w ciemno cudzą opinię, najpierw nie próbując wyrobić sobie własnej. Może dlatego zresztą wylądował w przyczepie w White Rock - odpędzany od tego pomysłu alexandrowymi przestrogami. Pomyślał, że sam sprawdzi? - But you're not entirely wrong either.
Tak samo, jak Alex nie stawił się tutaj dla kręcącej się nieopodal barmanki, Lou nie wywoływał ku sobie Alexa aby rozmawiać o Cooperze. Nie dało się jednak ukryć, że to z młodszym z blondynów spędził ostatnio więcej czasu, niż z kimkolwiek innym podczas kilkunastu ostatnich miesięcy podróży - wyrabiając sobie u jego boku nie tylko specyficzny, dzielony na dwóch rytm (gdy tylko się dało, wstawał z łóżka wcześniej, niż Eli zdążyłby otworzyć oczy; zostawiał mu kolację; nie czekał, aż tancerz wróci z Shadow, ale też nie odmawiał, jeśli ich drogi akurat zbiegły się jakoś na mapie dnia - zwykle w pościeli, albo na podłodze przyczepy), ale i określoną opinię na temat trzydziestodwulatka. Tak długo, jak sam Lou mógł być samotny niczym fatamorganiczne błyski, Cooper był raczej samotny jak coś, co dawno już zgasło - a jeśli kiedykolwiek błyszczało (na scenie, chociażby?), to wyłącznie światłem odbitym.
Nie lubił o tym myśleć, bo kiedy to robił, trochę pękało mu serce.
Uśmiechnął się, nabierając nagle ochoty żeby poślinić palec, i jego opuszką wygładzić tę hawkinsową brew, nastroszoną wzmianką o siostrzeńcu. Żeby zająć czymś ręce, sięgnął po sterczący ze szklanki plasterek limonki.
- He will - Nie był pewien, czy zapewnia bardziej siebie, czy blondyna - Everyone does after a while.
Dziewczyna nazywała się "Katie", od Kathryn, nie od Katherine, ale nie mogli o tym przecież wiedzieć, bo The Downunder nie było miejscem w jakim ktokolwiek przejmowałby się przypinaniem do ubrań pracowniczych identyfikatorów. Stali bywalcy i tak znali ją z imienia.
Była rok starsza od Lou, i dokładnie dwadzieścia centymetrów niższa od Alexa. Lubiła swoją pracę - prawie tak bardzo, jak bardzo lubiła uszczuplający się z miesiąca na miesiąc kredyt studencki, do spłacenia przed końcem dwa tysiące dwudziestego piątego. Nie lubiła natomiast się napraszać, ale nie lubiła też milczeć - w końcu nic tak skutecznie nie zabijało czasu dzielącego ją od końca zmiany jak pogawędki prowadzone znad polerowanej mikrofibrą szklanki, albo dozownika z piwem.
- I'm not - Milou' przytrzymał się pytania w ramach pomocnej dystrakcji, utrzymującej go poza obszarem zbyt poważnej, ponurej tematyki rozmów - My friend here is a bit more of a local, though - Nie widział nic złego w uchyleniu Katie rąbka alowej historii. O powrocie po pięciu latach jednak, mimo pierwszego instynktu, nie wspomniał.
Zapatrzył się w zawartość jego szklanki (z przerwą na: - Do you want another one?), potem podążył wzrokiem za spojrzeniem barmanki, od nisko zawieszonych lamp, aż po stół bilardowy - A bit - Uśmiechnął się, nie specyfikując, czy mówi o lokalu, o Cairns, czy generalnie, o tym zakątku Australii - Definitely for long enough to play a round - Jego "play a round" brzmiało jak "play around", z czego zdawał sobie sprawę, i czego nie skorygował. Nie wiedział jakim cudem ma wygrać rundę z ręką nadal w bandażowym usztywnieniu, ale po czwartej kolejce tequili starczało mu odwagi by przypuszczać, że jest to wykonalne. Zwrócił się do Ala: - What do you think? - A potem do dziewczyny: - And you? 'Ever play with guests after you're done with your shift?
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
[akapit]
Z tego samego powodu Alex od pytań wolał odpowiedzi. Bo odpowiedzi były bezpieczne – i, zwykle, dążyły do tego, żeby być racjonalnymi.
[akapit]
[akapit]
Hawkins uznał, że mimo wszystko, lepiej trzymać się bliżej ziemi. I przyziemności.
[akapit]
Prychnął.
– Well, maybe it turns out you know him better than I do. – Nie zdążył nawet porządnie zamknąć tematu; ale gdyby mógł – i gdyby nie dręczyły go ostatki poczucia winy za kontuzjowaną rękę chłopaka – pewnie zrobiłby to tak, żeby przyskrzynić mu palce. Póki co jednak wystarczyło mu się naburmuszyć – tym zaciętym spojrzeniem niby rozbijając się po spirytualiach ustawionych rzędami pod ścianą, ale w rzeczywistości wyglądając przez nie o wiele dalej, zaplątany we własne myśli.
[akapit]
[akapit]
– Oh- I see! – Katie przeskoczyła źrenicami z jednej twarzy na drugą; na tej Araba zatrzymała się nieco dłużej – w poszukiwaniu jego pochodzenia, na szkic z rysów młodej, męskiej twarzy próbując nałożyć kontur akcentu. Poległa, oczywiście, ale bez żalu – żywo zainteresowana, ale nie na tyle nachalna, by uznać, że o takie niuanse wypada pytać.
[akapit]
– What’s the matter with your friend, huh? Is he always sooo... – Zmrużyła oczy. – … taciturn?
[akapit]
Albo, gdyby coś poszło nie tak – jak prędko wróciłby, z tą swoją kartoteką, za kratki.
– I- – Chryste – nie chodziło o to, że czuł się, jakby tu nie pasował; chodziło o to, że czuł się, jakby nigdy stamtąd nie wyszedł. – I’m really not in the mood to chat.
– Oh, come on, what are you boys in the mood for, then? – Zaśmiała się, kręcąc głową.
[akapit]
[akapit]
– Only if I feel like it. – Albo podjąć decyzję: przeniósłszy ciężar z jednej nogi na drugą, krótkim ruchem wypchnęła biodro w bok; razem z nim – dolną wargę, wywiniętą w króciutkim symptomie zamyślenia (trochę jak choroba podłapana przez spontaniczny styl bycia dziewczyny). – But... maybe I do, tonight. – Skubnęła zębami spód ust. – Yeah, maybe I do feel like it.
[akapit]
– Alrighto. So, are we going or what? – Zsunął się z krzesła. – I want to see how you gonna manage with that fucked up wrist of yours.
Przygarnął sobie jeszcze butelkę piwa – może na dalsze znieczulenie albo ze zwykłego przyzwyczajenia, że w barze nie wypadało bawić się o suchym pysku; albo żeby ostudzić spód dłoni przed momentem sunący po tym zupełnie bezbronnym, nagim skrawku wygrzanej opalenizną skóry Milou’.
Katie zagaiła jeszcze Al-Attala o rękę (what happened?) – i powiedziała, że zamykają o trzeciej; odpowiedzi chłopaka już nie usłyszał.
[akapit]
– M-hm… Did you tell her all about your heroic fight with Benny?
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Och? Raz już przecież słyszał to pytanie, i gdyby miał choć cień nadziei, że brunetka zrozumie odpowiedź (tak, być może, jak łudził się niedawno, że chwyci ją na przykład Elijah), odparłby szczerze:
Hawkins happened, oczywiście.
Tak, jak Lou wierzył głęboko, że niektóre rzeczy zdarzają się zupełnie bez przyczyny, i, że przypadki chodzą po ludziach, zwykle w sposób równie niedorzeczny, jak i mimo najszczerszych chęci niewytłumaczalny ani działaniem jakiejś siły wyższej, ani naukowymi prawidłami, tak też zadeklarować byłby w stanie, i tego przekonania potem bronić własną piersią (trzy centymetry wyżej lewego sutka naznaczoną teraz miękką cętką wapiennej bieli), że ludzie się czasem sobie zdarzają. Przytrafiają sobie, w wyniku szczęśliwych zbiegów nawet bardzo niedorzecznych okoliczności, owszem...
Ale także dzieją (się sobie; czasem nawzajem, innym razem - w bolesnej nierównowadze nieodwzajemnienia). Jak krzywda.
Tylko, że Katie - z uśmiechem o uroku równie zdradliwym, co ten popołudniowego słońca (tak ciepłego i łagodnego z pozoru, że trudno uwierzyć, iż i nim można porządnie się sparzyć), nie wyglądała nawet nie tyle na kogoś, co sensu jego słów nie potrafiłby pojąć (Lou nie lubił oceniać książek po okładkach - a dziewczyna miała, mimo zmęczenia, bystre oczy, i ruchy o żwawości typowej osobom, które zazwyczaj myślą szybko i zwinnie, niektóre rzeczy łapiąc w locie, a inne - mimowolnie, właśnie tak, jak łapie się infekcje), co raczej nie byłby skłonny pożytkować na ten cel szczególnej energii, zwłaszcza, że ewidentnie miała do roboty lepsze rzeczy. Polerowanie szklanek, chociażby, albo uzupełnianie ich rozgrzewającym mięśnie, i rozluźniającym obyczaje, płynnym, dymnym w smaku złotem mocnej agawówki; nawijanie na palec kosmyka włosów - w naturalnym, zdrowym odcieniu ciemnego brązu - który wymsknął się z kucyka za dobrze ułożony mogącego uchodzić (jak i, zresztą, właścicielka), może jakieś trzy godziny temu; zadawanie pytań, z jakich jedna połowa była dla Milou' nieistotna, a druga - niezrozumiała. Jego odpowiedzi - we wcześniejszej rozmowie z Kathryn - Al nie usłyszał pewnie i dlatego, że Lou zaserwował ją brunetce z poufale małej odległości - pod pretekstem przechylenia się nad blatem po podawaną mu przez dziewczynę repetę alkoholu (za darmo, z pojedynczym, porozumiewawczym migotem utuszowanej na śliwkowo rzęsy). Powiedział jej, że to nic takiego. Wypadek przy pracy. A także, że nie, z jego przyjacielem nie ma żadnych problemów. To wrodzone. Nie jak wada, ale jak cecha; nic, czym wartałoby się zbytnio przejmować.
Wychylił kolejkę.
- You should join us, then! - what's your name?
"Katie", powiedziała Katie.
"I'm Lou", odparł Lou. "And that's... -"
Pod dotykiem trzydziestoczterolatka jednocześnie spiął się, jak i rozluźnił. Coś się w nim rozpulsowało. Coś innego - nabrało czujności. Coś jeszcze chciało gonić za nim, gdy Al tylko zabrał rękę, wyprostował się, i wstał. Lou jednak nie drgnął; wzrokiem odprowadził blondyna po przekątnej lokalu, aż za stół. Prawie dwa metry wzrostu. Jeans zawieszony na biodrach nisko, ale - szkoda? - poniżej punktu, w którym kończył się skraj jego koszuli. Tylna kieszeń wzdęta lekko konturem portfela, albo telefonu;
"...a challenge".
- You were there, Al - Miloud spoważniał nagle, z palcami nadal oplecionymi wokół lakierowanego, jesionowego walczyka. Kiedy odparł ten niewinny-niby atak (podwójnie: słowem, i gestem), Hawkins musiał poczuć jego ruch we własnej dłoni, i w barku - You know it wasn't heroic - Odpuścił, i się wycofał - z wpisanego w kąt pomieszczenia stojaka wybrawszy własny kij, trzymany teraz w dłoni uroczo, krzywo, nieporadnie - Only necessary.
Był pewien własnej przegranej, i godził się z tą pewnością jakoś bez większej rozpaczy. Nie tylko operować mógł w zasadzie wyłącznie jedną ręką, ale także nigdy, w bandażu czy bez, nie był za dobry w snookera. Dmuchnął w kosmyk włosów wpadających mu w lewe oko.
- Anyway. What's the prize?! - Zapytał najpierw Ala, ale zanim blondyn mógłby podjąć decyzję i podzielić się z nim jej treścią, odwrócił się w stronę kontuaru - Katie, love! What do you think should be the prize, huh?
Alexander Hawkins
Hawkins happened, oczywiście.
Tak, jak Lou wierzył głęboko, że niektóre rzeczy zdarzają się zupełnie bez przyczyny, i, że przypadki chodzą po ludziach, zwykle w sposób równie niedorzeczny, jak i mimo najszczerszych chęci niewytłumaczalny ani działaniem jakiejś siły wyższej, ani naukowymi prawidłami, tak też zadeklarować byłby w stanie, i tego przekonania potem bronić własną piersią (trzy centymetry wyżej lewego sutka naznaczoną teraz miękką cętką wapiennej bieli), że ludzie się czasem sobie zdarzają. Przytrafiają sobie, w wyniku szczęśliwych zbiegów nawet bardzo niedorzecznych okoliczności, owszem...
Ale także dzieją (się sobie; czasem nawzajem, innym razem - w bolesnej nierównowadze nieodwzajemnienia). Jak krzywda.
[akapit]
- - ...taciturn?
- I don't know what that means! - Odpowiedział Katie ze śmiechem parędziesiąt sekund wcześniej, nadal jeszcze usadowiony obok Ala, z dłońmi na blacie - jedną osadzoną o barowe lastryko nieco ciężej, pewniej niż druga, nadal traktowana przez ciało z podświadomą ostrożnością, ot, niczym zwichnięte skrzydło), i wzrokiem utkwionym w dziewczynie. Na chwilę, nim spłynął z knajpianego taboretu: suwem ciała miękkim, godnym surrealistycznych szkiców, albo topniejących lodów Sunny Boy, a jakże, z kartonowego rożka opakowania cieknących rynienką powstałą między wskaźnikiem i kciukiem, aż do kostki nadgarstka; i - prowadzony siłą niewytłumaczalnego przyciągania znalazł się ponownie w zasięgu Hawkinsa - trzymany, może rozsądnie, jak na psa przybłędę przystało, na odległość kija.
- Im dłużej na niego patrzyła, tym bardziej Lou widział się Kathryn jako enigma - frustrująco-fascynująca tym silniej, im bardziej próbowała (i ponosiła w tych próbach jedno fiasko za drugim) rozszyfrować go nie tylko pod kątem akcentu i fizjonomii, ale i charakteru. Nie wyglądał na głupiego - nawet po kilku kolejkach, i z ewidentnym zamiarem na następne, ale konfundował ją prędkością, z jaką przyznawał się do własnej niewiedzy. Katie nie znała się za bardzo na takiej taktyce - tutaj, w małomiasteczkowości Cairns, każdy, a już zwłaszcza każdy mężczyzna, próbował uchodzić za większego i sprytniejszego, niż w rzeczywistości - jak mało imponujące ptactwo z maniackim uporem stroszące dumnie piórka. Chłopak jednak sprawiał wrażenie, jakby nie czuł się w obowiązku by cokolwiek, komukolwiek, udowadniać.
- - I won't! - Roześmiał się, dłonią przytrzymując bil, już w lekkim oddaleniu od swojego torsu, ale nadal w niedalekim jego sąsiedztwie. Zerknął na Ala. Sam, z wiadomych przyczyn, nie za bardzo miałby jak żonglować i butelką, i kijem, zachowując przy tym jeszcze równowagę w wędrówkach wokół stołu; musiał jednak przyznać, że blondynowi jest w całym tym bilardowo-knajpianym anturażu wybitnie do twarzy. Gdyby przymrużył oko, może nawet byłby w stanie wyobrazić go sobie w czasach sprzed; rozprężonego, skoncentrowanego tylko na prostocie barowej zabawy z ufnością człowieka, który co oddech nie oglądał się przez ramię. Pociągnął nosem; windując obydwa kąciki warg ku górze, przeciwstawił się rozmytemu poczuciu ogarniającego go nagle smutku - What made you think that I'd play to win in the first place?
[akapit]
Wychylił kolejkę.
- You should join us, then! - what's your name?
"Katie", powiedziała Katie.
"I'm Lou", odparł Lou. "And that's... -"
Pod dotykiem trzydziestoczterolatka jednocześnie spiął się, jak i rozluźnił. Coś się w nim rozpulsowało. Coś innego - nabrało czujności. Coś jeszcze chciało gonić za nim, gdy Al tylko zabrał rękę, wyprostował się, i wstał. Lou jednak nie drgnął; wzrokiem odprowadził blondyna po przekątnej lokalu, aż za stół. Prawie dwa metry wzrostu. Jeans zawieszony na biodrach nisko, ale - szkoda? - poniżej punktu, w którym kończył się skraj jego koszuli. Tylna kieszeń wzdęta lekko konturem portfela, albo telefonu;
- zmarszczył brwi, przełknął ślinę, skrzyżował i rozkrzyżował nogi w kostkach;
"...a challenge".
- You were there, Al - Miloud spoważniał nagle, z palcami nadal oplecionymi wokół lakierowanego, jesionowego walczyka. Kiedy odparł ten niewinny-niby atak (podwójnie: słowem, i gestem), Hawkins musiał poczuć jego ruch we własnej dłoni, i w barku - You know it wasn't heroic - Odpuścił, i się wycofał - z wpisanego w kąt pomieszczenia stojaka wybrawszy własny kij, trzymany teraz w dłoni uroczo, krzywo, nieporadnie - Only necessary.
[akapit]
- Anyway. What's the prize?! - Zapytał najpierw Ala, ale zanim blondyn mógłby podjąć decyzję i podzielić się z nim jej treścią, odwrócił się w stronę kontuaru - Katie, love! What do you think should be the prize, huh?
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
Jeśli nie – Arab mógł potraktować to jak miłą (albo niemiłą) niespodziankę.
[akapit]
[akapit]
– Well, I wouldn’t know about that. – Pociągnął nosem w tej udawanej szarpaninie, w której na każdy ruch kładł ostrożną poprawkę, byle nie uszkodzić chłopakowi niezaleczonej ręki. – I was kinda busy getting my ass beat. – Miał taką myśl, żeby jeszcze chwilę poprzekomarzać się z chłopakiem – popłynąć na fali wcześniejszej ironii, wytknąć mu, że jasne, przecież nie mówił poważnie, ale potem, przewędrowawszy spojrzeniem przez most między nimi poprowadzony wzdłuż kijka do gry, przystanął na śniadej twarzy – na fizis delikatnie przyćmionym powagą albo smutkiem – i nawet jeśli nie zrobiło mu się ani żal, ani wstyd, to sam zaraził się tym przelotnym osłabieniem, któremu przeciwdziałać mógł tylko doraźnie – jakimś mrugnięciem, niby oczko puszczone do chłopaka albo jakiś listek laurowy z prawowitego wieńca, w imię nagrody pocieszenia, wplątany dzieciakowi Al-Attalowi w czerń czupryny.
[akapit]
– Huh, the prize?!
[akapit]
– Let me think- No, no, wait- I got this- It’s always either money or paying for the next round, so, well, technically it’s still about the money, or, uh-
– The… what? – Ściągnął brwi. – The prize? – powtórzył, jednocześnie wchodząc dziewczynie w ciąg prawie-wysłowionych myśli. – Lou, you don’t stand a chance. Besides, didn’t you just say you weren’t going to play to win?
Przecież w takim stanie jakakolwiek rywalizacja z chłopakiem była spacerkiem, pestką i, tematycznie – małym piwem.
– It’s like making a wish. – Zawahał się, ale zrobił krok. Sam już nie wiedział, kiedy znalazł się trochę za blisko chłopaka, a jednak – ku własnemu zaskoczeniu – nadal niewystarczająco, żeby powstrzymały go przed tym pożegnane wraz z ostatnim łykiem tequili opory. Zamiast tego, pochylił się nad wąską przestrzenią pomiędzy uchem chłopaka, a skronią. – Is that what it is? A wish?
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Tylko, że dla Al-Attala wcale nie rozchodziło się o męskość samą w sobie, i to, jakie wiążą się z nią prawa, czy ograniczenia. Wychował się, faktycznie, może i z dwoma braćmi (i ojcem, na domiar wszystkiego, oraz dziadkiem, i zgrają wujków i kuzynów - o ciemnych oczach i temperamencie w zachodnich kulturach uchodzącym za porywczy, w ich własnej zaś - wpisującym się we wszelkie, pożądane standardy), którym przyglądać się mógł, i od których uczyć, także, o tym co to znaczy być, albo nie być najpierw chłopcem, a potem facetem, ale nie brakowało wokół niego i pierwiastka żeńskiego, w chłopięce skronie wcieranego matczyną dłonią, a w uszy - szeptanego głosem strofującej go łagodnie, choć bez szansy na dyskusje babki. Poza tym, Miloud nie miał nawet dwudziestu pięciu lat. W Egipcie więc, czy też nie - nadal wychował się z pokoleniem, jakie chętniej, i pewniej od swoich poprzedników, lubiło naginać, albo po prostu zmieniać, ustalające kiedyś porządek świata normy. Było mu więc trochę wszystko jedno, czy ktoś by go teraz uznał (autochtońska zbieranina pozostałych, obecnych teraz w The Downunder gości nie wyglądała na szczególnie zainteresowaną ani tym, co rozgrywa się na dwu i pół-metrowym stole, ani między dwojgiem okrążających go graczy, ale jak Lou miał być pewien, że nurt ten się nagle nie odmieni, i ktoś nie zapragnie mu czegoś wytknąć - a gama możliwości była szeroka: od domniemanego pedalstwa, przez kolor skóry, aż do zakładanego odgórnie innowierstwa!?) za zniewieściałego...
Od samego początku problem leżał w założeniu bliskości.
Nie samej w sobie, może - bo sama w sobie, zwłaszcza w krótkich, spontanicznych zrywach (ciele trącym o ciało mniej lub bardziej platonicznie - gdy barki spotykały się na ułamek chwili przy pracy fizycznej, albo gdy biodra parły na siebie w symultanicznym wyścigu po rozkosz), bliskość przecież potrafiła być prosta i przyjemna.
Chodziło o to, co ta ma tendencję robić z ludźmi - niepostrzeżenie wiążąc ich ze sobą splotem nawyków i przyzwyczajeń, drobnych rytuałów wyznaczających rytm codzienności, gestów, wyrażeń i osobliwości, zarezerwowanych dla tylko jednej, zdawać by się mogło, osoby na całym świecie, za którymi potem zaczynało się tęsknić - gdy znikną z pola widzenia (na pięć lat, na przykład, czy więcej - oddzielone bezkresnym indygo paru oceanów, albo metalicznym szpalerem przyrdzewiałych krat).
- Alrighto.
Boże, tak trudno było mu nie myśleć teraz o Elijah (choć z każdym kolejnym hauścikiem tequili wspomnienie blondyna rozmywało się w umyśle Araba niczym akwarelka, przez nieuważnego artystę zostawiona w ulewne popołudnie na parapecie, albo na ganku - w zasięgu, w każdym razie, bezlitośnie siekącego deszczu). I o tym, jak - nomen omen - bliscy stali się sobie w ciągu kilku ostatnich dni, trochę bardziej wynikającym z okoliczności przymusem, niż za sprawą świadomie podjętej decyzji.
Przed samym sobą nie chciał się przyznać, że będzie mu go brakowało. Kretyńskiej, kaktusowej galaretki rozsmarowanej na tanim chlebie, popkulturowego transwestyty łypiącego statycznym, hipnotyzującym wzrokiem z plakatu przytwierdzonego do ściany przyczepy, nawet tego pierdolonego, zasnutego mgłą bieli lusterka, które niedawno dopiero zniknęło ze stojącej przy łóżku szafki. Jednym słowem: wszystkiego, co składało się na Coopera w całej jego rozbrajająco-rozwścieczającej osobie.
Im częściej budził się przy tancerzu, tym bardziej bał się rosnącego przywiązania, jakie do niego żywił. I tym bardziej czuł, że pora na niego.
Ale to? Niezależnie, jak dzisiejszy wieczór - spędzony w towarzystwie kogoś, kogo niedawno miał za wroga, a teraz co najwyżej za bilardowego przeciwnika - miał się skończyć, to nie było przecież nic zobowiązującego. Nikt nie zamierzał zostawać nigdzie na noc.
- What!? - Spojrzał na Hawkinsa tak, jakby blondyn mówił do niego w nigdy jeszcze nieliźniętym przez chłopaka dialekcie. Zrobił wielkie oczy, a potem nimi przewrócił; i roześmiał się znowu, choć ciszej - śmiechem, który wytyka rozmówcy niedorzeczność zadanego przezeń pytania - Ever heard of consolation prizes, smartass?
Był młody, to prawda, i zdaniem niektórych także trochę postrzelony, ale mimo wszystko nie głupi, albo kompletnie wyjęty z relacji z otaczającą go rzeczywistością. Nawet alkohol nie był w stanie przyćmić mu spojrzenia na tyle, by Lou nie dostrzegł paru istotnych oczywistości. Hawkins był wyższy i z definicji silniejszy. Miał dwie sprawne ręce, i mniej procentów w żyłach, w twarzy zaś zaciętość zdradzającą, że jest jedną z tych osób, które zwykle grają, aby wygrać. Poza tym wyglądał, jakby wiedział co robi. W przeciwieństwie do bruneta, do stołu podchodzącego z radosną, bezwstydną spontanicznością kompletnego żółtodzioba.
Była więc tylko jedna droga, która mogła poprowadzić go do triumfu.
- Come on! - Oblizał wargi: cukier, żar, kwasotę i gorycz limonki - Let's change things up a bit... - Ugryzł się w język, nim do ostatniego słowa dostawiłby nazwisko mężczyzny. Hawkins - w tym świetle istotnie o wiele bardziej, niż jakiś tam Alexander. Pomyślał jednak, że może - przy całej tej swojej ostrożności - Alex wolałby nie podpisywać się pod dzisiejszym wieczorem niczym więcej, niż co najwyżej inicjałem - Winners are losers, losers are winners... - Westchnął tak, jakby dzielił się z rywalem jakąś wielką mądrością, albo przynajmniej tekstem piosenki godnym Leonarda Cohena - Whoever loses, chooses!
Zaczął.
Żałośnie nieporadnym ruchem ręki natychmiast rozpulsowanej wspomnieniem bólu, wyrywającym jednocześnie z jego przepony niski, zduszony chichot. Bile rozpierzchły się po stole słabo, nieśmiało. Chryste!, w takim układzie naprawdę miał wygraną w kieszeni - i to szybciej, niż by tego pragnął.
- Or... uh? - Zagadywał już do dziewczyny, nieuważnie zapatrzony w jej kierunku, gdy prawie potknął się o Hawkinsa. Zapomniał o oddechu, przypomniał sobie natomiast o zapachu mężczyzny, teraz wzmocnionym tylko powidokiem alkoholu i zapowiedzią potu. Drgnął mu lewy kącik ust, i brew - muśnięta męskim oddechem. Spojrzał na niego - głowę musiał nie tyle zadzierać, co przekrzywić, obejmując wzrokiem kontur hawkinsowych rysów. Tak samo przystojnych, ale jakby surowszych niż te, które zapamiętał.
- Maybe - Usłyszał chrypliwość własnej odpowiedzi. Potem zorientował się, że kij trzyma pod pachą, a zdrową dłonią pnie się wzdłuż osypanej guzikami listewki przy męskiej koszuli. Jakby chciał się przytrzymać - w razie, gdyby, podchmielony lekko, miał stracić równowagę (albo głowę) - Al? - Znaleźli się tak blisko, że tę część odpowiedzi zachować mógł wyłącznie dla trzydziestoczterolatka - Anything. It can be anything.
Klepnął go w pierś; odsunął się, i pozwolił Alowi odegrać swoją kolejkę.
Może sprawiło to jakieś łączące ich, niewysłowione charakterologiczne podobieństwo, albo po prostu więź naprędce zadzierzgnięta na podstawie rówieśnictwa, ale wystarczyło jedno jego, zamącone porozumiewawczością spojrzenie, i jeden niby-błagalny uśmiech posłany dziewczynie znad żałośnie podkulonej łapy ręki, żeby Katie pokręciła głową, i wyszła zza kontuaru.
Było późno, i - rzecz jasna - coraz później z każdą kolejną rundą. O tej porze jej praca sprowadzała się głównie do serwowania gościom ostatnich zamówień, i odprowadzania na zaplecze pustych butelek, kieliszków i kufli; dołączenie do gry nie było zatem żadnym afrontem, ani zamachem na własny profesjonalizm.
- Poor thing - Uśmiechnęła się do Lou w ten ładny, zaraźliwy sposób, którym zjednywała sobie sympatię tubylców, i skutecznie uszczuplała zawartość ich portfeli - You'd need some help, wouldn't you?
Przy kolejnym zagraniu, i ciosie zadanym metaforycznie poniżej pasa, ale w praktyce zupełnie przyzwoicie, kijem operującym na poziomie stołu, Lou rzeczywiście mógł już liczyć na dziewczęce wsparcie. Katie przejęła kij, przerzuciła włosy na jedno ramię, wypchnęła biodro i, w skupieniu, zagryzła dolną wargę, centrując wzrok na białej bili. On dostawił stopę do jej stopy, biodrem otoczył jej biodro; wciągnął w nozdrza zapach dziewczęcej skóry i woń szamponu: mandarynkę, paczulę, wanilię. Roześmiał się, zdrową dłoń oddając jej do dyspozycji, ale niesprawną trzymając z daleka od stołu. Gdy dziewczyna sprawnie wtrąciła kulę do łuzy, obydwoje zanieśli się triumfalnym śmiechem, i zbili sobie trochę krzywą, rozeuforyzowaną piątkę.
Ale zanim Katie wykonała swój ruch, Lou wstrzymał oddech i zupełnie zapomniał o jej obecności. Zamiast tego, w polu widzenia miał nagle wyłącznie Alexandra - zerkając na niego zuchwale ponad kobiecym ramieniem. Na wysokości uda czuł jędrny rys pośladka brunetki; na sobie - spojrzenie blondyna. Dziwne. Baczne.
- I'm new to this game! - Wypuścił Katie ze swojego zasięgu, niewinnie wstrząsając ramionami. Nie mógł rozszyfrować, czy Al gniewa się o jego mały wybieg czy o coś zupełnie innego - Would you consider this cheating!?
Alexander Hawkins
[akapit]
Nie samej w sobie, może - bo sama w sobie, zwłaszcza w krótkich, spontanicznych zrywach (ciele trącym o ciało mniej lub bardziej platonicznie - gdy barki spotykały się na ułamek chwili przy pracy fizycznej, albo gdy biodra parły na siebie w symultanicznym wyścigu po rozkosz), bliskość przecież potrafiła być prosta i przyjemna.
Chodziło o to, co ta ma tendencję robić z ludźmi - niepostrzeżenie wiążąc ich ze sobą splotem nawyków i przyzwyczajeń, drobnych rytuałów wyznaczających rytm codzienności, gestów, wyrażeń i osobliwości, zarezerwowanych dla tylko jednej, zdawać by się mogło, osoby na całym świecie, za którymi potem zaczynało się tęsknić - gdy znikną z pola widzenia (na pięć lat, na przykład, czy więcej - oddzielone bezkresnym indygo paru oceanów, albo metalicznym szpalerem przyrdzewiałych krat).
[akapit]
Boże, tak trudno było mu nie myśleć teraz o Elijah (choć z każdym kolejnym hauścikiem tequili wspomnienie blondyna rozmywało się w umyśle Araba niczym akwarelka, przez nieuważnego artystę zostawiona w ulewne popołudnie na parapecie, albo na ganku - w zasięgu, w każdym razie, bezlitośnie siekącego deszczu). I o tym, jak - nomen omen - bliscy stali się sobie w ciągu kilku ostatnich dni, trochę bardziej wynikającym z okoliczności przymusem, niż za sprawą świadomie podjętej decyzji.
Przed samym sobą nie chciał się przyznać, że będzie mu go brakowało. Kretyńskiej, kaktusowej galaretki rozsmarowanej na tanim chlebie, popkulturowego transwestyty łypiącego statycznym, hipnotyzującym wzrokiem z plakatu przytwierdzonego do ściany przyczepy, nawet tego pierdolonego, zasnutego mgłą bieli lusterka, które niedawno dopiero zniknęło ze stojącej przy łóżku szafki. Jednym słowem: wszystkiego, co składało się na Coopera w całej jego rozbrajająco-rozwścieczającej osobie.
Im częściej budził się przy tancerzu, tym bardziej bał się rosnącego przywiązania, jakie do niego żywił. I tym bardziej czuł, że pora na niego.
Ale to? Niezależnie, jak dzisiejszy wieczór - spędzony w towarzystwie kogoś, kogo niedawno miał za wroga, a teraz co najwyżej za bilardowego przeciwnika - miał się skończyć, to nie było przecież nic zobowiązującego. Nikt nie zamierzał zostawać nigdzie na noc.
- What!? - Spojrzał na Hawkinsa tak, jakby blondyn mówił do niego w nigdy jeszcze nieliźniętym przez chłopaka dialekcie. Zrobił wielkie oczy, a potem nimi przewrócił; i roześmiał się znowu, choć ciszej - śmiechem, który wytyka rozmówcy niedorzeczność zadanego przezeń pytania - Ever heard of consolation prizes, smartass?
Był młody, to prawda, i zdaniem niektórych także trochę postrzelony, ale mimo wszystko nie głupi, albo kompletnie wyjęty z relacji z otaczającą go rzeczywistością. Nawet alkohol nie był w stanie przyćmić mu spojrzenia na tyle, by Lou nie dostrzegł paru istotnych oczywistości. Hawkins był wyższy i z definicji silniejszy. Miał dwie sprawne ręce, i mniej procentów w żyłach, w twarzy zaś zaciętość zdradzającą, że jest jedną z tych osób, które zwykle grają, aby wygrać. Poza tym wyglądał, jakby wiedział co robi. W przeciwieństwie do bruneta, do stołu podchodzącego z radosną, bezwstydną spontanicznością kompletnego żółtodzioba.
Była więc tylko jedna droga, która mogła poprowadzić go do triumfu.
- Come on! - Oblizał wargi: cukier, żar, kwasotę i gorycz limonki - Let's change things up a bit... - Ugryzł się w język, nim do ostatniego słowa dostawiłby nazwisko mężczyzny. Hawkins - w tym świetle istotnie o wiele bardziej, niż jakiś tam Alexander. Pomyślał jednak, że może - przy całej tej swojej ostrożności - Alex wolałby nie podpisywać się pod dzisiejszym wieczorem niczym więcej, niż co najwyżej inicjałem - Winners are losers, losers are winners... - Westchnął tak, jakby dzielił się z rywalem jakąś wielką mądrością, albo przynajmniej tekstem piosenki godnym Leonarda Cohena - Whoever loses, chooses!
Zaczął.
Żałośnie nieporadnym ruchem ręki natychmiast rozpulsowanej wspomnieniem bólu, wyrywającym jednocześnie z jego przepony niski, zduszony chichot. Bile rozpierzchły się po stole słabo, nieśmiało. Chryste!, w takim układzie naprawdę miał wygraną w kieszeni - i to szybciej, niż by tego pragnął.
- Or... uh? - Zagadywał już do dziewczyny, nieuważnie zapatrzony w jej kierunku, gdy prawie potknął się o Hawkinsa. Zapomniał o oddechu, przypomniał sobie natomiast o zapachu mężczyzny, teraz wzmocnionym tylko powidokiem alkoholu i zapowiedzią potu. Drgnął mu lewy kącik ust, i brew - muśnięta męskim oddechem. Spojrzał na niego - głowę musiał nie tyle zadzierać, co przekrzywić, obejmując wzrokiem kontur hawkinsowych rysów. Tak samo przystojnych, ale jakby surowszych niż te, które zapamiętał.
- Maybe - Usłyszał chrypliwość własnej odpowiedzi. Potem zorientował się, że kij trzyma pod pachą, a zdrową dłonią pnie się wzdłuż osypanej guzikami listewki przy męskiej koszuli. Jakby chciał się przytrzymać - w razie, gdyby, podchmielony lekko, miał stracić równowagę (albo głowę) - Al? - Znaleźli się tak blisko, że tę część odpowiedzi zachować mógł wyłącznie dla trzydziestoczterolatka - Anything. It can be anything.
Klepnął go w pierś; odsunął się, i pozwolił Alowi odegrać swoją kolejkę.
[akapit]
Było późno, i - rzecz jasna - coraz później z każdą kolejną rundą. O tej porze jej praca sprowadzała się głównie do serwowania gościom ostatnich zamówień, i odprowadzania na zaplecze pustych butelek, kieliszków i kufli; dołączenie do gry nie było zatem żadnym afrontem, ani zamachem na własny profesjonalizm.
- Poor thing - Uśmiechnęła się do Lou w ten ładny, zaraźliwy sposób, którym zjednywała sobie sympatię tubylców, i skutecznie uszczuplała zawartość ich portfeli - You'd need some help, wouldn't you?
Przy kolejnym zagraniu, i ciosie zadanym metaforycznie poniżej pasa, ale w praktyce zupełnie przyzwoicie, kijem operującym na poziomie stołu, Lou rzeczywiście mógł już liczyć na dziewczęce wsparcie. Katie przejęła kij, przerzuciła włosy na jedno ramię, wypchnęła biodro i, w skupieniu, zagryzła dolną wargę, centrując wzrok na białej bili. On dostawił stopę do jej stopy, biodrem otoczył jej biodro; wciągnął w nozdrza zapach dziewczęcej skóry i woń szamponu: mandarynkę, paczulę, wanilię. Roześmiał się, zdrową dłoń oddając jej do dyspozycji, ale niesprawną trzymając z daleka od stołu. Gdy dziewczyna sprawnie wtrąciła kulę do łuzy, obydwoje zanieśli się triumfalnym śmiechem, i zbili sobie trochę krzywą, rozeuforyzowaną piątkę.
[akapit]
- I'm new to this game! - Wypuścił Katie ze swojego zasięgu, niewinnie wstrząsając ramionami. Nie mógł rozszyfrować, czy Al gniewa się o jego mały wybieg czy o coś zupełnie innego - Would you consider this cheating!?
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
Na zasadzie – niech sobie jest.
[akapit]
[akapit]
– Anything? – Wypuścił przez nos jakiś mikroskopijny hauścik wziętego wcześniej powietrza. – Good. – Nie zerknął nawet na tę dłoń, gestem z granicy spoufalenia i czułości przyklepującą go po piersi. – After all, that is what I was up to, wasn't I? – A dokładniej: przyjeżdżając tutaj i odpowiadając na wiadomość chłopaka o zbliżonej do przywołanej przez siebie treści.
22:43
+61 3 7713 6917
Yeah all fine
Got it from Mattie
th day I picked you up from the
station
You up to anything?
[akapit]
– Why would I? – wybuczał, zaszedłszy chłopaka od boku. Butelkę odstawił gdzieś na bok, papierosa cierpkim, ale niewyrażającym sprzeciwu ruchem wsunął na przypilnowanie między jego usta; być może po to, żeby zawczasu mu je zająć – zanim sam znalazłby na to lepszy sposób. – Do whatever you want, Milou. As long as she's fine with losing. Because of you. – Uśmiechnął się, krzywo. Trochę zaczepnie.
– Jesus, who hurt you?
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– Oi, Lou? – Kij do gry zamienił na odstawioną wcześniej butelkę piwa. – I think I’ve just lost. Now, pacta sunt servanda and all, but the question is- – Cmoknął. – Can I wish for more wishes? – Rzucił okiem na białą, wyrzuconą poza stół bilę. I znów na chłopaka. – If not, then I just want my ciggy back. Outside. I’m not gonna smoke here.
– M-hm, just look at him, a picture of good manners. – Katie pokręciła głową, odprowadzając Alexa wzrokiem. – Is it just me, or is he dropping hairpins like crazy? He is, isn’t he? I can tell. – Zaśmiała się, sprzedając Lou niegroźnie lekkiego kuksańca. – Yeah, anyway. – Zdążyła jeszcze na chłopaka zerknąć i ucałować w policzek, a następnie zrobić krok w kierunku kontuaru. – Hey, Lou? Come by again sometime!
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
[akapit]
Problem leżał tylko w fakcie, że bardziej niż do jakichkolwiek szpilek, Coopera ciągnęło do igieł.
[akapit]
- So - Zatrzymał się nieopodal, trochę po skosie, z nikotynową pożyczką nadal zawisłą w kąciku warg - My real name. Do you like it? - Przyjrzał mu się zadziornie, z błyskiem migoczącym w źrenicach - I think it's nice. The way you say it. But it needs a "d". You know? - Roześmiał się do zamierzonej dwuznaczności - "Milou" needs a "d" - Kląsnął językiem o podniebienie. Jakby przedstawiał się Alexowi po raz pierwszy - Miloud.
Był taki paralelny wszechświat, o konturach podmywanych nie barowym nawet, a nagle jakby burdelowym światłem (gęstszym, dymnym, a i podbitym tanią odmianą czerwieni), w którym obydwaj kończyli ten wieczór na obitym suknem stole, a potem, co tu dużo mówić, w Katie.
Była taka równoległa rzeczywistość, w jakiej jeden ściągał z niej jeansy w tej samej chwili, w której drugi odgarniał jej z twarzy kosmyk włosów, i rozpinał własny pasek. Istniały najróżniejsze scenariusze, różną skalą wulgarności przywodzące na policzek różną barwę i rozmiar rumieńca, a na myśl - różną liczbę zdrowasiek do zmówienia w ramach pokuty niezbędnej, by oczyścić sumienie skażone tak lubieżnym rozmyślaniem.
Ale Milou' podobało się takie tutaj, i takie teraz, do jakiego zaprosił go blondyn - ruchem głowy sugerujący wyjście z lokalu. Owszem, zaczepne to było, może wręcz wyzywające, ale jeśli, to w inwitacji do paru chwil spędzonych jeden na jeden, a nie do pojedynku. Tylko z ciszą opustoszałego parkingu, cichym murmurando przepalającego się neonu sławiącego bar w okolicy, i opalizującym na sino, pucułowatym księżycem za świadka.
[akapit]
- Hey -
Boże, przecież musiał wiedzieć od samego początku. To nie tak, że nie domyślał się na co patrzy. Tylko, że do tej pory jakoś brakowało mu słów. Nie z zachwytu - choć może ten byłby zasadny - nad jastrzębim profilem, i zwyczajnie atrakcyjną fizjonomią trzydziestoczterolatka, co raczej z braku leksykalnej wprawy w takich sytuacjach. Nie tylko w angielskim, ale i w każdym innym języku.
[akapit]
Ale - to Miloud wyczuł od razu - Al nie był dziki.
Przypominał raczej udomowionego kundla, którego ktoś wywiózł do lasu i tam zostawił na pastwę cieni, łaskę i niełaskę dziczy. Przywiązanego do drzewa przewrotnie, bo na takim postronku, który dało się przegryźć, rozciąć, albo zwyczajnie rozwiązać, ale bez możliwości, żeby zrobić to samodzielnie. Trzeba było wyć, licząc, że ktoś go znajdzie.
Tylko, że Al chyba nie chciał wyć.
Ani:
- – I’m really not in the mood to chat.
- Gdyby Alex faktycznie był psem - kiedyś udomowionym, teraz zdziczałym po okresie zbyt długiego osamotnienia - Lou nie musiałby nawet sprawdzać, czyje imię widnieje na przytroczonej nadal do znoszonej obroży, pordziewiałej plakietce.
Ale nawet na te najdziksze zwierzęta były sposoby. Jak to mówił sam Alexander?
Że trzeba było je najpierw dogonić, a potem unieszkodliwić. Dopaść, rozbroić i obezwładnić.
Poskromić, zatem - ale nie unicestwić. Zamiast posłać na rzeź, po prostu nauczyć chodzić równo. Jeśli zwierzę było większe - na odległości lonży, albo na postronku. Jeśli mniejsze - nawet nie tyle na smyczy, co przy nodze. W początkach procesu czasem potrzebny był pejcz - stosowany tylko w ramach przestrogi, w powietrzu, nigdy na ciele, kaganiec, może jakaś uprząż. Potem zwykle robiło się łatwiej. I szybciej dało się takie zwierzę ujarzmić. Dosiąść. Posiąść - we własną kontrolę.
Kiedy o tym myślał, jaźń chłopaka jakby rozjeżdżała się mimowolnie na dwie strony świata i ku dwóm krańcom czasowego spektrum. Z jednej strony - wspomnieniem wracał do sylwetki swojego dziadka, za młodu tresującego ponoć czystokrwiste wierzchowce w sercu El-Beheiry.
Z drugiej - trudno mu było nie zapędzić się atencją w stronę samego Ala. Nie wyobrazić sobie jego ciała w podobnej akcji; skrytego pod materiałem ubrań, mobilizowanego skupieniem i wysiłkiem; zroszonego warstwą potu - zwłaszcza w jakieś parniejsze, czy bardziej słoneczne popołudnie. Ud spinających rozwierzgane pod nim ciało. Rąk zaplecionych na lejcach, albo puszczonych wolno, w prowadzonym pod niebem tańcu ku zachowaniu równowagi. Czy to na rodeo, czy na zwyczajnej roli - za każdym razem, gdy kiełznać próbował jakieś zdziczałe życie.
Tak przecież robiło się - zwłaszcza w tych, nacechowanych bliskością natury stronach - bez przerwy, i z najróżniejszymi istotami. Psami, trzodą chlewną, końmi, bydłem. A czym byli ludzie, jak nie zwierzętami właśnie?
Łatwo więc można było zapomnieć, że dało się też, przecież, inaczej:
- Oswoić.
- Hey - Zbliżył się z ręką uniesioną ostrożnie - tak, by Alex mógł ją widzieć. Wyjął papierosa z własnych ust, wsunął między wargi blondyna. Ale zamiast cofnąć palce, zatrzymał je na jego policzku. Kciukiem potarł skrawek skóry zaraz koło płatka nosa. Prawie zawadził o łuk kupidyna. Przesunął w dół. Na krawędź brody -
- Can I ask you something? - Tonem skradzionym z rozmowy z Elijah, nie pozostawiającym wątpliwości, że i tak zada następne pytanie.
- na szyję. Na spotkanie z pulsowaniem skrytej pod skórą tętnicy. Wolno. Wolniej.
- When was the last time someone really touched you?
- *Ji (筓) (also known as fazan (髮簪 or 发簪), zanzi (簪子) or zan (簪) for short), and chai (钗) are generic term for hairpin in China.
Separation and reunion love token
The chai hairpin also used to be a form of love token; when lovers were forced to break apart, they would often break a hairpin in half, and each would keep half of the hairpin until they were reunited. If they were to meet again in the future, they would then put the hairpin together again, as a proof of their identity and as a symbol of their reunion.
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
Rzeczywiście, błyszczały mu się oczy.
– Does he? – Nie, Lou nie brzmiał tak, jakby przedstawiał mu się po raz pierwszy. Brzmiał tak, jakby przedstawiał kogoś innego. Kogoś, kogo Alex nie miał jeszcze okazji poznać. Nie od tej strony, w każdym razie. – Yeah, of course he does. – Przesunął spojrzeniem od papierosa przytrzymanego w mikroskopijnym wzdęciu na boku al-attalowej wargi, aż do kolan, łydek może i z powrotem – szybko, pobieżnie, niezbyt powłóczyście i mało sensualnie. W drodze powrotnej (nawracając to samo spojrzenie, ale na pewno nie nawracając s i e b i e ) nawet się uśmiechnął, prychnął, prawie zaśmiał (już trochę rozbrojony, ale jeszcze nierozłożony na łopatki). Coś w każdym razie musiało w Hawkinsie przeważyć na jedną z tych zero-jedynkowych stron; taki już chyba był – a może taki się s t a ł – zawsze słabo ekspresyjny w niezbyt imponujących amplitudach własnych reakcji. Tylko złość potrafiła posyłać go na skraj tej monotonnej równowagi i wątpliwej jakości, atrapy stoicyzmu.
– Oh, so that’s how- Shit, kinda slaughtered it back there, didn’t I? – Samymi tylko źrenicami – i tylko na chwilę – dziabnął kierunek, z którego przyszli. Za chwilę znów patrzył już na Araba. Był blisko i wcale się nie bał. Może nie miał czego. A może był naiwny. I głupi. Może, po prostu, lubił ryzyko. – Miloud – powtórzył, tym razem dużo ciszej, choć nadal z nieco przetrąconym akcentem; najwidoczniej do pary z kontuzjowaną ręką chłopaka. Musiało być jej miło w równie ułomnym towarzystwie.
– I think I like Lou better, honestly. – Brzmiało swojsko. Praktycznie. Bardziej znajomo; nie mógł oprzeć się myśli, jak prosto byłoby je powtarzać, nawoływać, szeptać. Takie imię można było zapętlić na jednym, nawet poszarpanym i pogrzebanym w drugich ustach oddechu. Mrugnął. – But yeah, Miloud is nice, too – przytaknął, lekkim ruchem podbródka, tym ruchem nadziewając się zresztą na dwudziestoczteroletnią dłoń. Groźną zresztą – takie dłonie, ułożone pojednawczo i czule, sprawiały, że czuł się nieswojo. Dużo bardziej, niż gdyby brunet usztywniał palce zaciśnięte w pięść. A jednak, z jakiegoś nieznanego nawet sobie powodu pozwolił mu się dotknąć. I samemu sobie, także, p o z w o l i ł – jeszcze nie na wiele; ot, przyjęcie papierosa wchodziło przecież w całą tę ich pożal się Boże umowę. A przyjął go nie dlatego nawet, że jakoś szczególnie chciało mu się jarać – prędzej z dymem puściłby całą tę budę ścielącą się za jego plecami, do samej ziemi, aż zostaliby tu sami, we dwoje, bez żywej duszy wokół – licząc może, że oni jedyni na pustym parkingu ściągnęliby na siebie jakąś burzę.
Całkiem możliwe, że właśnie o to się prosił; ale póki co, zdążył tylko przekrzywić głowę.
– Shoot. – Pozwolił chłopakowi zadać pytanie – poruszył się nawet jakoś tak dziwnie, niecierpliwie, robiąc mu może trochę więcej miejsca na postawienie pytajnika u końcu zdania. A potem zamilkł. Ściągnął brwi, obrócił papierosa w palcach – więc i w ustach jednocześnie.
– Well…
Cmoknął. Australijskie noce były głośne; ale odległe miasto było głośne w zupełnie inny sposób, niż głośne było Carnelian. Było jak świąd w mózgu, uporczywy i niewybaczający.
– I don’t remember. – Obydwoje musieli być przekonani, że w ten sposób porzuci temat.
[akapit]
[akapit]
– And even if I do, I can’t tell if it was real. – I, nawykowo już, pociągnął nosem. – If it wasn’t fake. 'Cause it surely feels like it, lately. – Wzruszył ramionami. Gdyby wiedział, dlaczego w ogóle mu o tym mówi, pewnie czułby się dużo mądrzejszym człowiekiem.
– And you? – Zmarszczył brwi. – When was the last time you really touched someone? – wychrypiał raczej, niż powiedział (oczywiście, że pomyślał o Elijah – o tym, co z Arabem robili ze sobą wczoraj, tydzień albo dwa temu – nie chciał myśleć, zabraniał sobie, ale myślał i tak; przekonując się, że od tych myśli właśnie robiło mu się jednocześnie źle i bardzo b a r d z o dobrze). Wsunął odrapaną, mosiężną zapalniczkę pod materiał przedniej kieszeni al-attalowych spodni (takich zapalniczek się nie gubiło – a jeśli pożyczało, to w parze ze zwrotem). I prawdopodobnie nie byłby Alexem Hawkinsem, gdyby odmówił sobie przyklepania owego materiału, gestem zupełnie bliźniaczym do tego, jakim niedawno potraktował go chłopak. Nie przypuszczał, że stali tak blisko; a jednak u tyłu głowy wiedział, że to on zrobił krok wprzód – w tym nieświadomym rzucie instynktu. Odetchnął dymem prosto w załom chłopięcej szyi, w kącik ust.
– Huh? What about that? Do you think that’s real enough? – Sam się zdziwił, że dłoń, wolną od używki ściśniętej między palcami, trzymał teraz na biodrze Milou’ (tę zajętą zawiesił niedbale na boku, w powietrzu). Przewrotnie – ani trochę nie zdziwiły go jednak usta zamknięte na ustach – na jakimś niewypowiedzianym słowie, westchnieniu, byle nie sprzeciwie. Miał nadzieję, że nie.
miloud al-attal