uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move

I'll be on my way
How long can I stay?
In a place that can't contain me


[akapit]

W dokumentach, które Bellamy znalazł na ojcowskim biurku niedługo przed wyjazdem z Londynu (wyjazdem, zresztą, który miał być na chwilę, a w bieżącym momencie rozciągał się już w czteromiesięczny, i to bez żadnej konkretnej, końcowej daty, którą można by wpisać w kalendarz albo w wyszukiwarkę lotów powrotnych na linii Cairns - Heathrow, albo chociażby Brisbane - Gatwick), użyto niesłychanej ilości skomplikowanych, naukowo-pompatycznych słów o nieprzyjaznym brzmieniu, które nijak nie chciało ułożyć się na języku, a wręcz jakby gryzło w policzki, od wewnątrz, więc natychmiast chciało się je wypluć - najlepiej komuś w twarz. Atwood zastanawiał się zresztą, czy nie to właśnie dzieje się na tych wszystkich sympozjach i konferencjach (jego dawny psychiatra, i aktualny terapeuta, musieli raz, czy drugi, przełożyć czas sesji z racji zobowiązań akademickich, które to sprowadzały się do konieczności wpakowania się najpierw w garnitur, potem w samolot, a na końcu w sam środek roju podobnych sobie istot, gotowych spędzać naście godzin dziennie na dywagacjach będących niczym więcej, niż próbą skrupulatnego opisania różnych życiowych oczywistości, tylko z użyciem bardzo wielkich słów, i bardzo wielkich liczb) - ot, jeden wielki festiwal strzykania sobie nawzajem prosto w oczy coraz to trudniejszymi formułkami, podczas gdy reszta gawiedzi bije brawo, wymienia się wizytówkami, i od czasu do czasu ląduje w nieswoim hotelowym pokoju.

[akapit]

Wszystkie te, w każdym razie, trudne terminy, na które szesnastolatek trafił w nieporadnej, jednorękiej akcji przeszukiwawczej urządzonej sobie w rodzicielskim gabinecie - upewniwszy się najpierw trzy razy, że matka i ojciec wyszli i nie wrócą przez kilka kolejnych godzin, a ich gospodyni ma właśnie wychodne, i zamierza przeciągnąć je przynajmniej o pół godziny - zwieńczał jeden wyraz, pyszniący się u szczytu naukowej hierarchii jak wisienka na torcie czy klejnot w koronie.

N o r m a t y w n o ś ć .


Felix Lovejoy
Czyli coś co, dowiedział się Atwood w tej swojej pośpiesznej, ciekawskiej lekturze, określa, czy dana rzecz, zachowanie albo cecha wpisuje się, czy nie wpisuje, w konkretne normy i reguły. Czy jest, jednym słowem, właściwa? Czy pasuje - do wieku, choćby, albo do płci, albo do zbioru innych cech uznawanych za normalne? Czy też raczej odstaje, jak czarna owca w bardzo białym stadzie, albo perła wśród grudek węgla (bądź odwrotnie)?
Żeby powiedzieć więcej, w tych naukowych wynurzeniach, jakie ewidentnie studiować musiał (albo przynajmniej zamierzał) Pan Atwood Senior, pisano, konkretnie, o Normatywnym Rozwoju Nastoletnich Chłopców, rozwodząc się na przykład o tym, że szesnastoletni osobnicy powinni mieć, zwykle, ponad sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu (w co Bellamy się wpisywał) i ważyć ponad sześćdziesiąt kilogramów (w to już absolutnie nie), i że mogą wykazywać się chwiejnością nastrojów, skłonnością do wybuchów, głównie złości, brawury (czy cała ta sytuacja, zastanawiał się Bellamy, w jakiej się znalazłem, jest jej właśnie wynikiem? Brawury? A może raczej zrodziła się z głupoty, albo ze zwyczajnego, losowego nieszczęścia?), albo nieracjonalnych zachowań związanych z niedokończonym jeszcze rozwojem kory czołowej i jakichś innych struktur w mózgu, które miały długie i skomplikowane nazwy, i którymi Bellamy naprawdę nie miał ochoty zawracać sobie aktualnie głowy. Potem mówiono jeszcze - w patronizujący, nudny sposób, przy tym - o chłopięcej frustracji, zdaniem artykułu biorącej się z fuzji zmian hormonalnych i norm kulturowych, mówiących tymże nastoletnim chłopcom jak chcieliby, versus jak powinni się zachowywać. Dalej było jeszcze o wysokim libido i zmazach nocnych (fuj!; Atwood przerzucił kartkę tak szybko, że zaciął się papierem w nasadę dłoni; z jakiegoś względu ostatnimi czasy wszystko, co kazało mu myśleć o własnej fizyczności wzbudzało w nim natychmiastową irytację i odrazę).

[akapit]

Bellamy nie był pewien, czy zgadza się z większością postulatów akademickiego opracowania, ale z pewnością jeden akapit miał trochę więcej sensu - ten traktujący, że niemal wszystkie nastolatki (...)w mniejszym lub większym stopniu doznają niewytłumaczalnego strachu, niepewności, niepokoju, bardzo często też doświadczają poczucia samotności(...) - oczywiście zanim autor zapędził się z powrotem w dychotomiczny, binarny podział, mówiąc, że (...) nastolatek (tu, w domyśle, chłopiec) uważa, że należy unikać wszelkich uczuć, że strach, niepewność siebie, samotność i jakieś tam potrzeby są niedopuszczalne dla mężczyzny w każdym wieku.

Problemy pojawiały się dwa.
Po pierwsze: Bellamy wcale nie był pewien czy czuje się, albo czy chciałby czuć się chłopcem - nie mówiąc już w ogóle o jakichś tam m ę ż c z y z n a c h, cokolwiek w ogóle miałoby to oznaczać.
Po drugie: skąd miał wiedzieć, czy jego samotność była, czy nie była, normatywna?

Nie bardzo miał porównanie. Nie bardzo miał kogo spytać. Nie bardzo udało mu się wygooglować informacje, które byłyby rzetelniejsze niż to, co da się znaleźć na forach dyskusyjnych na reddit'cie albo Quorze.
Jedyne, co Bellamy wiedział, to to, że jego własna samotność nie kończyła się nigdy. Zdawała się być tu zawsze, przy nim, za chudą, bezwłosą (bo od jakiegoś czasu goloną sumiennie przynajmniej raz w tygodniu, albo częściej) nogą wlokąc się jak wierny pies przybłęda. Była tak inherentną częścią atwoodowej codzienności, że chłopiec nie potrafił stwierdzić, kiedy zauważył ją po raz pierwszy. Może była tu jeszcze przed nim, a on tylko ją sobie, po prostu, zagarnął i przywłaszczył?

[akapit]

Fakt, Samotność Bellamy'ego słabła czasem, albo zapadała w drzemkę - ostatnimi czasy: głównie wtedy, kiedy Atwood rozmawiał z Rajivem.

[akapit]

No, tylko, że w kilku ostatnich dniach (czy tygodniach już może? chyba stracił rachubę), z Lounsbury'm szatyn rozmawiał jakoś jakby rzadziej, co zupełnie nie miało sensu, skoro mieli pójść razem na wesele Ainsley i tego idioty Dicka, i skoro podobno się kumplowali, albo może nawet przyjaźnili. Im mniej jednak było w jego życiu Rajiva, tym więcej pojawiało się przestrzeni na pustkę, i snucie się po mieszkaniu Ainsley bez celu i rytmu, i narzekanie na zmiany pogody, a przede wszystkim na głód, który niejednokroć zapędzał chłopca w okolice lodówki czy kuchennych szafek, i kazał je otwierać - zamykać - otwierać, a czasem i popychał ku takim zachowaniom, jak wpychanie sobie tego, czy innego kęsa jedzenia w usta, sumienne przeżuwanie, a potem wypluwanie go do kosza na śmieci albo do sedesu, dosłownie obszedłszy się smakiem tego, co w normalnym normatywnym stosunku do jedzenia wypełniłoby nastoletni żołądek.
Tym mniej, też, Bellamy znajdował w sobie motywacji aby spać - większość nocy spędzając po prostu w dziwacznej odmianie zobojętniałego czuwania. Oglądał dużo filmów i siedział w internecie, a kiedy czuł, że ma więcej siły, zdarzało mu się podążyć za wskazówkami Camelii i ulubionych modowych guru z YouTube'a, i zrobić sobie jakiś makijaż, albo przetestować ten czy inny z nowych outfitów.
No, i była jeszcze ta nieszczęsna grupa wsparcia na którą wysłała go Ainsley, teraz przeobrażona raczej w spontaniczną, jednoosobową komitywę z kimś, kto podawał się za wczesno-dwudziestoletniego domatora o hakerskich zapędach i talentach. Zdarzyło im się parę razy porozmawiać, nawet z wizją i fonią, choć Bellamy był sceptyczny, w obawie, że Felix rozpozna, że wcale nie ma rzekomych dziewiętnastu lat, a swoje faktyczne szesnaście. Nigdy jednak nie widzieli się tak naprawdę.

[akapit]

No, ale Bellamy również nigdy nie czuł się aż tak samotny jak dzisiaj, na niespełna tydzień przed planowaną fetą u Remingtonów (Chryste! nadal nie mógł się przemóc, by dostawiać to nazwisko do imienia swojej siostry), i tak bardzo niezdolny, żeby spytać Rajiva czemu znowu muszą przełożyć spotkanie. Jasne, jasne, mógł sobie wytłumaczyć, że to przez jego młodsze, głodne atencji rodzeństwo, i przez mamę Lounsbury'ego, i przez akcję z jego ojcem, który zdesantował się nagle w Australii i nie dawał się wyprosić, ale zdroworozsądkowe podejście kończyło się tam, gdzie zaczynały się długie, w niedalekiej przeszłości przegadywane z dziewiętnastolatkiem noce, teraz zupełnie puste i smutne.
Dlatego każdy pretekst wydawał się dobry - nawet tak idiotyczny, jak niby-nagląca kolejność, by zdjęcia Ainsley poprzerabiać w ślubny kolaż - żeby znaleźć sobie towarzystwo i dystrakcję. Nawet jeśli to towarzystwo i dystrakcja wcale nie wydawało się na potencjał poprzebywania z Atwoodem reagować ze szczególnym entuzjazmem.
Prawda była taka, że Felix zdawał się być dość opryskliwym dupkiem. Zwłaszcza, kiedy już zaczynał się wymądrzać i bawił się w te wszystkie swoje, zdaniem Atwooda kompletnie niepotrzebne, podchody, ukrywanie adresów i haseł, zgaduj-zgadula na pograniczu ze stalkingiem, i inne rzeczy, przez które Bellamy musiał się przedrzeć, by wreszcie dotrzeć dziś pod - chyba? - właściwy adres. Z drugiej jednak strony, był też dupkiem, który poświęcał Bellamy'emu choć trochę uwagi i, gdy już się naperorował o wszystkich swoich kodach i innych cudach, zdawał się faktycznie go słuchać. Tyle wystarczyło.

Całe szczęście, że szatyn jednak odczekał do południa, zanim pod (rzekomym?) adresem Lovejoy'a stawił się w kombinacji jasnego jeansu i bardzo obszernej, bardzo pastelowej bluzy, ze spinką w kształcie konwalijki przytrzymującej przydługą już grzywkę nad jego czołem, i różową butelką na wodę w dłoni, oraz plecakiem pełnym zdjęć Ainsley między piątym rokiem życia, a ostatnimi Świętami Bożego Narodzenia. Byłoby cokolwiek niezręcznie, gdyby o czwartej, czy piątej nad ranem wylądował w taki sposób na progu kogoś kompletnie obcego (to jest, gdyby Felix, dla okrutnego żartu, podał mu fałszywe parametry, albo gdyby Bellamy po prostu te właściwe odczytał z błędem).
Stanąwszy pod budynkiem, zadarł głowę, a potem wspiął się po niskich schodkach pod domofon. Kiedy zgrzytnęło, i w głośniczku rozległ się charakterystyczny zgrzyt nawiązywanego połączenia oraz cisza (żadnego: Hallo, Bellamy! Super, że jesteś!), nie powstrzymał się przed żartem starym, jak początki świata.
- Halo! Policja!
ambitny krab
harper
-
lorne bay — lorne bay
22 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
What doesn't kill me, well, it better run like hell
Yeah, you better run like hell
01001100 01110101 01101100 01101100 01100101 01100100 00100000 01100010 01111001 00100000 01101110 01110101 01101101 01100010 01100101 01110010 01110011


Biały szum daniem niektórych ułatwiał niemowlakom zasypianie. Kojarzył się ponoć z szumem wód płodowych, regularnym biciem serca i przepływ krwi matki w okresie prenatalnym i kto wie - być może coś w tym było. Felix nie wiedział, jego koił wyłącznie jednostajny pomruk pracujących komputerów, szmer wiatraków i zmywarki mielącej naczynia.
Na jego szczęście tych szumów własnej potrzeby miał wokół pod dostatkiem, pozwalał się im prowadzić nieporuszenie przez większość dnia, a kiedy coś wyjątkowo wytrącało go z równowagi sam zabierał się za tworzenie bardziej skomplikowanych symfonii krótkich, natarczywych uderzeń palców o klawiaturę okwieconych pobocznie mocnym akcentem kliknięć trackballa. Na ogół kończyło się rozciągniętym furiatycznie westchnieniem wyrzuconym na odchodne spomiędzy ust czy zaciśniętych zębów i Lovejoy tuż po zażegnaniu kolejnego pożaru w swoich zabezpieczeniach, firewallach, cyber-okopach czy jak to jeszcze zwać, zaszywał się znów we względnym spokoju ciemnego pomieszczenia i wracał do leniwego produkowania kodów mniejszego znaczenia. Do programików, aplikacji, bocików czy innych głupot pisanych dla relaksu, albo do pracy, po prostu. Odchodzeniu od monitora nieodłącznie towarzyszył mu za to niepokój, rzecz oczywista gdy na bieżąco o każdej porze dnia i nocy człowiek czuwał nad koronczarsko wyplecionym systemem będącym największą chlubą i oczkiem w głowie (chociaż prawdę mówiąc, tak między bogiem a prawdą, tym samym stał się niewolnikiem owego wymyślnego stworzenia, na własne życzenie), dlatego rzadko to robił. Nigdy natomiast nie rozstawał się z telefonem, musiałby chyba mieć wylew aby zostawić go poza zasięgiem ręki.
Tak czy owak, Lovejoy czuł się na miejscu tylko wówczas gdy siedział oko w oko z otwartym edytorem. Spod palców wypływały mu kolejne linijki liter, cyfr i znaków połączonych zasadami określonymi w tamach konkretnego języka, szumy uspokajały, pożary nie wybuchały na nowo. Nie dzisiaj, w nocy ugasił co najmniej dwa widoczne gołym okiem i jeden potencjalny, jeszcze może niebyt groźny, ale czający się z wolna i prawdę mówiąc, Felix zwyczajnie miał fanaberię. Inaczej nie byłby w stanie w pełni skupić się na tym co przyjemne, ergo - na kodzie. Gdyby ktoś kiedyś zapytał go co było na początku - kura czy jajko - Lovejoy bez mrugnięcia powieką odparłby, że pierwiej kod zdefiniował kurę, a ta następnie jako ewoluujący, inteligentny ciąg algorytmiczny duplikowała się o jajko. Kod defniował wszystko dookoła. Kod definiował też Felixa, ale na szczęście Felix potrafił definiować kod. Był w tym tak dobry jak w byciu rasowym, szorstkim jak druciana szczotka bucem.
Nigdy nie uznawał konceptu oddzielania pracy od życia prywatnego. Po pierwsze, wszystko co dało się opisać albo w jakiś sposób fizycznie rozłożyć, obejrzeć, zrozumieć i złożyć z powrotem było jego pasją, celem samym w sobie i niewiele więcej go interesowało. Maszyny były proste, każdy kod dało się pojąć i przetworzyć, słowem, Felix był specjalistą od wszystkiego co można było zaprogramować, co było przewidywalne albo chociaż połączone logiczną konsekwencją. Ludzie nie byli już tacy oczywiści, nie można ich było niestety rozłożyć na kawałki by zajrzeć do środka ani podłączyć do analizatora stanów logicznych. Nie, ludzie uparcie i denerwująco wymykali się jego rozumowaniu, dlatego bez żalu odciął ich ze swojego życia mniej więcej na etapie szkoły średniej jak tylko pojął, że do niczego mu się nie przydadzą. Ominął go zatem wczesnomłodzieńczy szał zapadania na szczególnie przykry rodzaj neurozy nazywany szumnie pierwszym zakochaniem, następnie zrobił unik gdy studenckie grono celebrowało wszem i wobec (a czasem nawet w pokoju obok) rozpasły promiskuityzm, wszystko po to by zaraz po uzbieraniu funduszy bez słowa spakować się w dwie walizki i przeprowadzić na swoje. Po drugie, mówiąc otwarcie, Felix życia prywatnego nie posiadał i było mu z tym dobrze Wygodnie. Zdecydowanie na rękę, ponieważ pocił się na samą tylko myśl, że miałby się komuś tłumaczyć ze swoich dziwacznych przyzwyczajeń, co gorsza, dzielić czas na jakiego brak i tak zawsze narzekał mawiając, że doba powinna mieć najmniej dwa razy tyle godzin.
Na jego domowe amorficzne stado składał się on sam, rzecz jasna, łaciaty szczur Faraday robiący za ekwiwalent kaczki do debugowania oraz Pixel, robot przy którym Felix stale coś grzebał, wymieniał, przeprogramowywał go na nowo i do którego w chwilach czystej desperacji czasami gadał. Nie wgrywał mu przecież systemu rozpoznawania mowy na darmo, prawda?
Pixel służył głównie do zapychania domowej pustki, a zatem ku uciesze swojego stwórcy jeździł po pokojach, pogwizdywał i stukał, czasami wyrzucając z siebie chropowate co za burdel albo zaginiona skarpetka odnaleziona, jednak o jego faktycznej wartości świadczyła umiejętność wypluwania z siebie puszek coli i kokosanek. Sympatyczny robot sięgał mu mniej więcej wysokości kolana, poruszał się na kółkach (początkowo projekt zakładał, że wystarczą gąsienice, ale po tym jak Pixel regularnie wykładał się przejeżdżając przez próg i Felix musiał odrywać się od pracy by go postawić do pionu wymienił je na coś bardziej praktycznego) i obecnie testował nowy protokół pozwalający mu na iluzję wolnej woli. Z obszerniejszą biblioteką prezentował szeroką gamę możliwych odpowiedzi i zachowań, nadal niestety co prawda momentami zupełnie chybionych, ale przynajmniej był pocieszny.
Zabawne, że jak na kogoś, kto jednym okiem mógłby oglądać Doktora Who, a drugim zerkać na połyskliwe, uporządkowane kolumny logarytmiczne składające się na prosty lecz do bólu użyteczny kod zdolny rozpracować lukę w najnowszej aktualizacji popularnej aplikacji randkowej, Lovejoy otaczał się tym co większość uznałaby - mówiąc delikatnie - za technologiczny przeżytek. W kuchni przycupnęła rozczarowująco zwyczajna lodówka pozbawiona dotykowych paneli, tabletów wyświetlających zdjęcia z wakacji czy innego zbędnego gówna, pralka ładowana od góry miała ledwo dwie funkcje (włącz/wyłącz), a lwią część sypialni służącej bardziej za gabinet zajmowały hobbystycznie zbierane echa przeszłości; Atari, Commodore, Meritum, Enterprise i Oric. Perłą w koronie kolekcji była natomiast piękna, obudowana czerwienią Matra Alice. Powodem dla którego Felix uparcie unikał wszelakich pseudo-smart „ułatwień” życia codziennego był prosty i gdy się nad tym chwilę zastanowić, oczywisty. On po prostu wiedział w jaki sposób i jak łatwo obchodzi się ich zabezpieczenia, jak niedopracowane i podatne na podporządkowanie bywały takie sprzęty i koniec końców, był zbyt leniwy aby głupiej mikrofalówce tworzyć dodatkowe zasieki w postaci najeżonych defensywnie algorytmicznymi pułapkami ochraniaczy. Brak połączenia z siecią - brak zagrożenia. Nic, tylko prosta elektronika do jakiej można było w razie potrzeby zajrzeć, sprawdzić jak się ma stan połączeń, czy czegoś nie trzeba było przylutować albo wymienić i na tym operacja się kończyła. Cenił sobie tę prostotę.
Co innego, gdy w grę chodziła jego własna prywatność i domowy mir, o czym najlepiej mógł przekonać się przepuszczony przez furtkę Bellamy Atwood, gdy w odpowiedzi na szczeniackie straszenie bagietami odpowiedział mu charakterystyczny zgrzyt zamka zapraszający do środka. Mikroskopijny ogródek opiewający na ledwie metr, może dwa odstępy pomiędzy wysokim ogrodzeniem a frontem budynku porośnięty był pożółkłą trawą i wyzbyty ekstrawaganckich roślin jakimi sąsiedzi z lubością cerowali własne trawniki. Żadnego grilla schowanego pod blaszanym daszkiem, żadnego leżaka na tyłach, żadnej nawet, cholera, popielniczki zostawionej na parapecie i zapomnianej niechlubnie, zupełnie jakby ten zapomniany przez listonosza i boga dom zakrzywiał czasoprzestrzeń, a zwłaszcza finezyjne decorum tutejszej mikro społeczności osiedlowej. Felix chrzanił decorum. Nie miał czasu na drobnomieszczański paradygmat leniwych, słonecznych popołudni ukwieconych ogrodowym party.
Atwood utknął pod drzwiami wyglądającymi mało gościnnie; w przeciwieństwie do tych jakie obserwowało się wędrując wzdłuż ulicy, tutejsze nie chlubiły się kolorowymi witrażykami, przeszkleniami, bo Lovejoy nie pojmował tego rodzaju ekshibicjonizmu, były zwykłe. Solidne. I obwarowane szkalnymi oczami kamer, z których dwie uwieszone w kątach obserwowały właśnie sterczącego mu w progu dzieciaka.
Bezczelny — pomyślał gdy tylko jego spojrzenie omiotło chuchrowatą sylwetkę tego mydłka, ale nie było to stwierdzenie pozbawione sympatii. Bezczelny, bo uparł się i przyszedł. Bezczelny, bo nie stchórzył na widok kamer. Ale Lovejoy bardzo lubił ludzi bezczelnych, w odpowiedni sposób rzecz jasna.
Suchy trzask stawów zagrał skomplikowane preludium kiedy wstawał, przeciągał się i bez pośpiechu szurając przy tym kapciami, mężczyzna powędrował w stronę przedpokoju. Zgarnął przy okazji pusty kubek z Grumpy Catem, należało mu się solidne mycie i kolejna porcja kawy.
Zamki zgrzytnęły od dołu do góry gdy po kolei ja rozbrajał, drzwi drgnęły i uchyliły się na szerokość dłoni ukazując przebłysk nadal kołyszącego się łańcuszka i bladą, zmęczoną twarz człowieka namiętnie uciekającego przed snem od paru dni. Nic nie powiedział, spojrzał tylko krótko na dzieciaka, westchnął i znów zamknął drzwi. Pospiesznie rozmontował łańcuch, skrzypnęło po czym mężczyzna mało subtelnie chwycił dzieciaka za niezagipsowany łokieć i wciągnął do środka.
W przedpokoju wisiała jedynie znoszona skórzana kurtka, pod przykurzoną ławką więcej było kapci niż butów wyjściowych, a drewniana jodełka na podłodze pachniała cierpko pastą. Pixel widać musiał w nocy przejechać tędy szczotką.
Półmrok przedpokoju widocznie wcale gospodarzowi nie przeszkadzał, bo Lovejoy jak stanął tak stał na odległość przedramienia, z pustym kubkiem w jednej ręce, drugą upchnął w kieszeni i patrzył. Albo raczej, gapił się, trafniejsze określenie. Gapił się z góry na chudzinę, małego kłamcę i potencjalny problem, blade usta wyciągnął w prostą kreskę i na chwilę zasępił się w oprawie z lekko uniesionych brwi. Bez złości, ot, łagodne zaskoczenie.
Ładne mi dziewiętnaście — mruknął ochryple, głosem wyraźnie odwykłym od odzywania się przez dłuższy czas. Szare oczy przyglądały się chłopczynie z umiarkowanym zainteresowaniem, tak, jak spod przymrużonych powiek późnymi nocami oglądało się dla zabicia czasu te jałowe reality show. — No trudno, niech już będzie.
Być może to wydłużająca się asceza sprawiła, że zamiast skurwić go jak psa, Felix postanowił odpuścić. Może był zmęczony. Może po prostu brakowało mu towarzystwa innego niż szczurze, czy migające dziesiątkami kolorowych diod. Może sam miał kiedyś te naście lat.
Odstawił kubek z cichym stuknięciem na wąski kredens, obie ręce zaplótł sobie za plecami i pochylił się z prostymi sztywno plecami, a na jego ustach po raz pierwszy pojawił się blady, oszczędny i lekko niepokojący przez charakterystyczną asymetrię uniesionego kącika uśmiech. Inaczej nie potrafił, tylko do ładnie rozpisanych kodów przed monitorem uśmiechał się czulej.
Chcesz herbaty? Polecam. Ściągam mlecznego oolonga z Fujian, po drugim parzeniu nawet nie czuć goryczki.
Zapytał, mrugnął przesuszonymi, mocno obrysowanymi niewyspaniem oczami i... obrócił się i pociągając kapciami przeszedł do kuchni zabierając odstawiony wcześniej kubek. Nigdy dotąd nie był gospodarzem, nie znał tych wszystkich zwyczajów, kurtuazyjnych menuetów, liczył za to na wyrost w lotność i zaradność gościa. Jeśli miał ochotę spędzić tu trochę czasu i to nie o suchym pysku, był to prawdopodobnie jedyny moment w którym mógł liczyć na domyślność Lovejoya i upomnieć się o coś, choćby tylko z grzeczności i aby mieć co trzymać w dłoniach.
Kuchnia wyglądała już bardziej przyjaźnie i żywo, bo pomijając brak kurzu, na dużym topornym stole ktoś zeszłej nocy dokonał sekcji wędzonego indyka, rozbebeszył go brutalnie, wyjadł co najlepsze i tak zostawił ze sterczącymi kośćmi żeberek. Felix najwyraźniej znów miał smaki.
Emaliowany czajniczek w błękitne malowane listki rozszumiał się na podskakującym, równie hipnotycznie błękitnym płomieniem, a mężczyzna znacząco zatrzymał się przed otwartą szafką pełną kubków i teatralnie machnął ręką w ich stronę.
Który? Nie bój się, przecież cię nie otruję. Co najwyżej...
Nie wiadomo co, bo w tym momencie do kuchni pogwizdując sympatycznie wjechał Pixel, a ekran wpasowany pod klosz owalnej głowy wyświetlał właśnie najszczersze zdumienie. Nie. Brak właściwego protokołu na taką okazję, system dostał kociokwiku informując o tym wielkimi znakami zapytania w miejscach, gdzie teoretycznie powinny być oczy.
Lovejoy cmoknął nagle z rozdrażnieniem i nie tłumacząc niczego, podszedł energicznym, sprężystym krokiem do maszyny, przykucnął i wsparłszy głowę na dłoni, drugą otworzył panel na przodzie by przeklikać coś prędko, pokiwać do siebie głową, wystukać coś jeszcze i domknąć pokrywę. Robot został właśnie zresetowany i uruchomiony ponownie z dostępem do nowej, eksperymentalnej bazy danych upakowanej po brzegi mocno przypadkowymi informacjami odnośnie podejmowania gości, nastoletnich trendów i żartami zassanymi z jakiegoś emerytowanego forum dla ojców.
To jest Pixel, ignoruj go. W sumie dobrze się składa, że wpadłeś, nie miałem jeszcze okazji sprawdzić jak poradzi sobie w takiej sytuacji.
Taka sytuacja, czyli drugi żywy człowiek w domu. Coś niebywałego. Pixel musiał być podobnego zdania, bo wydał z siebie pełne werwy brzęczenie i entuzjastycznie okrążył Atwooda wyświetlając na przemian serduszka i znaki zapytania.
Obecność robota tak czy inaczej rozwiązywała częściowo zasadniczy problem nietowarzyskości Felixa, który utknięty przy kuchence zaciskał mocno dłonie na krawędzi blatu i dopiero zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że mógł przynajmniej się uczesać.
Wyglądasz jakby ubierała cię babcia — oznajmił Pixel, a Lovejoy, który właśnie polał sobie do szklanki wody i umoczył w niej usta aż się zakrztusił. Oczy stanęły mu w słup, w kuchni zaległa cisza (nie licząc chroboczącego warstwą kamienia czajnika), parokrotnie klepnął się w pierś by opanować kaszel i spojrzał na robota niewinnie błyskającego ledami na żółto.
Mhm. Będę musiał zajrzeć do tej biblioteki, ogólnie to nie mam pojęcia co tam jest, więc się nie przejmuj.
Ale i tak przyglądał się maszynie z pretensją, bo między bogiem a prawdą, mogło być znacznie gorzej. Tak przynajmniej miał na sobie komplet flanelowej piżamy w szaro-niebieską kratę, na dodatek czystą i najwyżej ciut przykrótką, bo odsłaniała mu kostki.
Palcem poprawił sobie zsuwające się okulary w grubych, czarnych oprawkach i w zastanowieniu podrapał się po potylicy.
Umówmy się, że ja pomogę ci z tymi zdjęciami, a ty pomożesz mi przetestować Pixela. Pasuje?


Bellamy Atwood
powitalny kokos
Ricotta
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Bezczelny.
Bellamy dopiero - tysiące kilometrów od domu, i w codziennej, często względnie skutecznej dezercji przed polem rażenia siostrzanego radaru - z wolna zapoznawał się z tym leksykonem, w którym słowo to nie było obelgą czy zaczątkiem do długiej, wychowawczej tyrady (nie wiadomo przy tym co gorsze...), a jedynie przyjacielską zaczepką, przewrotnym komplementem, a nawet preludium do mniej lub bardziej niewinnego, opartego na przekomarzankach flirtu.
Wypowiedziane z innym akcentem i pod inną geograficzną szerokością, słowo to oznaczać mogło na przykład tyle, że chłopiec był wytrwały (do granicy z butną upartością), zaciekły, gotów do walki o swoje racje albo do dążenia ku postawionemu sobie raz celowi. Mogło nawiązywać do jego bystrości, do ciętości języka wywodzącej się z inteligencji. Mogło podkreślać charakterność - tak potrzebną przecież w życiu do zmagania się ze światem. Tutaj, owszem.
Dla matki Atwooda (i dla jego ojca też - ot, małżeńskim rykoszetem), bezczelność leżała tak daleko od wszystkiego, czym winni być grzeczni, nastoletni chłopcy (gdzieś obok wyszczekania i opieszałości, na przykład), że zwyczajnie nie dało spojrzeć się na nią pod jakimkolwiek przychylniejszym kątem.
Stąd może lepiej, że szatyn jednak nie dosłyszał - i feliksowego sarknięcia nie utożsamił błyskawicznie z tym, co do powiedzenia miałaby jego rodzicielka.

Ta zresztą, skoro już jesteśmy w temacie, z pewnością chciałaby powiedzieć także inne rzeczy.
Na przykład, że chyba postradał zmysły (i że n a t y c h m i a s t wróci do domu - nawet nie, że "ma wracać", albo, że "powinien", tylko takim tonem, który wskazuje, że Atwood nie ma absolutnie żadnego innego wyjścia ani możliwego scenariusza; i to nie do tego domu, który mieścił się paręnaście minut szybszego spaceru dalej od włości Lovejoya, a tego, jaki od Lorne dzieliły oceany), żeby w pojedynkę, i uzbrojony jedynie w swoje infantylne kolorki i naiwność, prowadzać się po domach (nie)znajomych z internetu.
No, tylko, że nieszczęsna atwoodowa matrona pojęcia nie miała, że nie takie rzeczy się robiło w ostatnim czasie w jego beznadziejnym, szesnastoletnim przypadku. Zawsze zresztą mógł powiedzieć jej prawdę. Albo spróbować ukoić rodzicielskie nerwy stwierdzeniem, że to, to pikuś. Przecież raptem przed paroma tygodniami wylądował o zmroku w samochodzie obcego trzydziestokilkulatka... Poznanego nigdzie indziej, jak na cholernym cmentarzu.
Sam już pewien nie był, co brzmiałoby gorzej.

Był tu, w każdym razie, zupełnie sam - i poza zasięgiem czyjejkolwiek wiedzy. Nie był głupi, ani na tyle nieprzytomny - mimo głodu, który faktycznie zdawał się otępiać mu niektóre funkcje poznawcze - żeby nie zdawać sobie z tego sprawy przez całą drogę do Lovejoy'a, ale pełna świadomość bieżących okoliczności dopadła go dopiero wraz ze skrzypnięciem rozwierających się przed nim drzwi. Może powinien był jednak dać komuś znać? Ale jeśli tak, to komu? Przecież nie Rajivowi, który ostatnio odzywał się do niego z zaskakująco małą częstotliwością.
I, jak już ustaliliśmy, nie Ainsley.
Nie miał też żadnego Louisa, Petry albo Mii, którzy w razie jego zniknięcia wszczęliby poszukiwania nawet z drugiego końca planety. Tak wiele osób zdawało się spisać go już na straty, że być może zamiast nawet fatygować się z produkowaniem listu poszukiwawczego, od razu skleciliby mu nekrolog?
I może właśnie dlatego Bellamy Atwood tylko wzruszył ramionami, i przekroczył próg.

W przedpokoju rozwlekającym się za plecami Felixa - któremu w gęstym półmroku nie miał nawet za bardzo jak się przyjrzeć - jakby zupełnie, momentalnie, traciło się poczucie czasu. W obliczu braku okien, równie dobrze mogła panować tu wieczna noc, jak i permanentny dzień; nie dało się stwierdzić, albo nawet przypuszczać w jedną, ani w drugą stronę.
Mieszkanie pachniało samotnością i kurzem i czymś, czego szesnastolatek nie mógł zdefiniować, a co dopiero za jakiś czas miało się okazać zwietrzałym wspomnieniem gorzkiej herbaty. Bellamy się rozejrzał, a potem, przez ramię, powiódł jeszcze wzrokiem po obwarowaniu drzwi i całym tym arsenale zamków i zasuwek. Jak on miałby stąd niby zwiać, gdyby zaistniała taka potrzeba?
Inna sprawa, że im dłużej patrzył na Lovejoy'a - i te jego kapcie, i wymizerowaną brakiem świeżego powietrza twarz, na której sińce niedospania wyglądały jak kleksy rozrzucone z dziwną regularnością na ziemistym płótnie - tym bardziej tracił nadzieję obawę, że jest to ktoś, kto chciałby go zamordować albo chociaż porwać dla okupu (i tym samym sprawić, że być może jego rodzina zainteresowałaby się Bellamy'm na dłużej niż pół godziny tyrady o konsekwencjach niedojadania kolacji).
Nawet scenariusz z otruciem wydawał się jakoś mało prawdopodobny. Ale i tak:
- Nie lubię czarnej herbaty - Zdumiewające, że to właśnie była pierwsza rzecz, jaką Bellamy Atwood zdecydował się powiedzieć Felixowi, głosem niemniej zardzewiałym nieużywaniem, przede wszystkim dlatego, że w domu nie miał z kim rozmawiać, a w drodze do Pearl Lagune specjalnie unikał jakichkolwiek okoliczności, które nakazywałyby mu odezwać się do jakiejkolwiek żywej duszy - Masz miętę albo rumianek? - Rumianek był najlepszy do oszukiwania żołądka - słodki, a bez dodatku jakichkolwiek kalorii - Jak nie, to wystarczy...
Woda.

Ale tego już Atwood nie miał okazji zasugerować, z wypowiedzią urwaną w dwóch trzecich w spotkaniu z cudactwem, które właśnie dołączyło do nich, wjechawszy przez próg, i któremu udało się nawet nie wypierdzielić w spotkaniu z niskim wybojem framugi (zanim zaciął się - może w szoku spowodowanym obecnością chłopca, który nie był przy tym ani Felixem, ani jakimś hologramem). Uniosła się najpierw jedna, a potem druga z szesnastoletnich brwi - w wyrazie twarzy zdziwionym jeszcze silniej niż wówczas, gdy okazało się, że nie, Felix nie jest jednak nikim, za kogo by się nie podawał w internecie.
- To do mnie? - Skonsternował się w reakcji na robocie sarknięcie (metaliczne i mechaniczne, choć w parze z uroczym migotaniem serduszek i pytajników), dopiero po chwili konstatując, że chyba nie. Spojrzał w dół - na swoje trampki i chudość nóg; a potem w bok - na faktyczną flanelę Lovejoy'a.
- Ma rację. Mogłeś się przynajmniej ubrać w coś... - Normalnego? - Innego.
Zaraz jednak uświadomił sobie, że nie tylko brzmi jak Ainsley, ale i wypowiada te słowa tonem nieomal pożyczonym od Dicka, co wprowadziło go w stan absolutnego obrzydzenia własnym jestestwem.
- Dobra, zapomnij. Te kapcie są nawet urocze - Pociągnął nosem. Nadal czuł się trochę niezręcznie - jakby nie do końca wiedział, czy wypada mu gdzieś usiąść, czy raczej stać drętwo i niepewnie w niewielkim oddaleniu od blatu (byleby z dala od ohydy oskubanego z życia indyka, na którego zresztą bardzo starał się nie patrzeć), więc wreszcie z braku większych alternatyw przyklęknął przy Pikselu, ale łypnął zaraz - z poziomu przykucnięcia - na swojego ludzkiego rozmówcę - O-okay? Może być. Chociaż to chyba zależy, co oznacza to testowanie.
Matka byłaby z niego dumna - na chwilę przed tym, jak całej trójce pourywałaby głowy (zacząwszy, najpewniej, od sympatycznego robota).
ambitny krab
harper
-
lorne bay — lorne bay
22 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
What doesn't kill me, well, it better run like hell
Yeah, you better run like hell
Cokolwiek Lovejoy myślał na temat dzieciaków naciągających swój wiek i kręcących nosem na przyzwoitą herbatę, zostawił to dla siebie. Oscylowało to mniej więcej pomiędzy bezczelny (z czego Atwood bardzo aktualnie zdawał sobie sprawę) a kto nie był młody, chociaż on sam nigdy nie dokładał sobie lat więc była to ledwo pusta fraza słyszana wielokrotnie. W serialach. Nie posiadał życia towarzyskiego wykraczającego poza monitor.
Lovejoy był również ostatnią osobą, która byłaby na tyle nierozsądna aby zostawiać po sobie tak wiele cyfrowych i całkiem materialnych śladów gdyby już zechciał kogoś zamordować, a uciekanie się do trucicielstwa zdawało mu się beznadziejnie wręcz nudne. Gdyby chciał, gdyby uparł się, miał w tym cel i odrobinę mniej nieskutecznie ukrywanej empatii, zrobiłby to jego własnymi, niespełna szesnastoletnimi rękami. Kto w tych czasach nie miał lekkomyślnie porzuconego na chmurze nudesa, jednego lub całej sesji, zapomnianego trochę, zakopanego pod głupawymi memami, screenami rozmów i zdjęć z urodzin najlepszej przyjaciółki? A wystarczyło tylko je upublicznić. To, ewentualnie dorzucić jeszcze kilka słabo zaszyfrowanych ustawek ze znajomymi na blanta, zrzutki na molly, angel dusta, czy jak to teraz nazywała młodzież? W ostateczności, o ile trafiło się prawdziwym cudem na nastolatka czystego jak kryształek, zawsze zostawało fabrykowanie dowodów. Przeciętny uczeń szkoły średniej zaliczyłby ostre załamanie nerwowe - Nico szacował na poczekaniu - w dwa dni. Góra cztery, a Bellamy nie wyglądał mu na twardego zawodnika, jakkolwiek pewno mocnego w gębie. Ci niscy zawsze pyskowali.

[akapit]

Powiesiłby się?
Hmmm. To by do niego pasowało, tak sobie o tym rozmyślał, podczas gdy bez drgnięcia ręki czy powieki zalewał herbaciane fusy w czajniku, robił krótką przerwę, ocierał dziobek i czajnikiem manewrował nad miętą. Pobudzała trawienie w przeciwieństwie do rumianku, to widać nie był szczęśliwy dzień na bycie anemikiem.

[akapit]

Może podciąłby sobie żyły?
Nie. Za delikatny był na taką ostrą, twardą ostateczność. Nie, żeby wieszanie się na skakance było mniej kategoryczne, ale tutaj... za dużo krwi. Dramatyczniej, ale i strasznie. Nie w stylu Atwooda, na pierwszy rzut oka.
To, że inni ludzie na ogół nie byli w stanie przyjrzeć się jego myślom było prawdziwym błogosławieństwem. Po pierwsze dlatego, że kontakt z człowiekiem w jego przypadku był mierny by nie powiedzieć, że żaden. Po drugie, nabrał wprawy. Ilekroć za bardzo wybiegał do przodu z tym co siedziało mu w głowie i pakował to w zwięzłe, klikane maszynowo komunikaty do tych, co próbowali nawiązać z nim kontakt za pośrednictwem sieci, wszystko urywało się najdalej po miesiącu. Nikt nie wytrzymał dłużej i boże, naprawdę trudno się było dziwić.
Co powiedziałby Bellamy wiedząc, że w chwili w której właśnie obserwował go kucającego obok Pixela, gdy podawał mu kubek z zaparzoną miętą i opierał się z lakonicznym uśmiechem na przedramionach o wyszorowany do szarości blat stołu myślał o nim w kategoriach potencjalnego samobójcy?

[akapit]

Przedawkowałby środki nasenne.
W punkt. Tak by obstawiał na pierwszy rzut oka i na tym zdecydował się poprzestać, bo przecież nie planował przeprowadzania żadnej vendetty za niepopełnione zbrodnie. Nie wiedział przecież, że Atwood prędzej pewnie zagłodziłby się na śmierć, głupiec skończony, z uporu i cholera tam, po co.
Posiedzisz z nim po prostu kiedy ja będę zajęty tymi zdjęciami — odezwał się znad swojego pachnącego nadpalonym mlekiem kubka, z szarą twarzą ściągniętą nagle w jakimś osobliwym paroksyzmie konsternacji i zrezygnowania. Świetnym był doprawdy gospodarzem, nie minął kwadrans, a on już delegował do towarzyskich umizgów robota. Takie społeczne menuety prostej, choćby dwuosobowej konstrukcji zdecydowanie nie były jego forte ani nawet mediamente, co właśnie uchodziło z niego z użyciem kolejno uciekającego na boki spojrzenia, następnie przyszedł czas na nerwowe siorbnięcie wrzątku prosto z kubka i oparzenie sobie języka, a finiszu dopełniło słabe, ledwo słyszalne kaszlnięcie.
Znalazłeś coś ciekawego na moim dysku?
Pytanie z kategorii asekuracyjnych, takich, które można było bezstresowo ciągnąć w czasie przemierzania długiego, ciasnego korytarza i ciemnej jak reszta mieszkania klatki schodowej, aż po pokój o niedookreślonej funkcji ni to sypialni ni gabinetu.
Nico lubił nazywać go pracownią, bo między bogiem a prawdą, spał nawet krócej niż swego czasu Tesla, częściej siedząc z nosem w monitorze - jednym z co najmniej sześciu rozstawionych laptopów z wygaszonym ekranem - a jeśli nie, to rozbierał na części elektronikę na długim stole o regulowanej wysokości, nad którym gięły się dwie jasno świecące lampki. W tym momencie na pulpicie leżało mu truchło nowego komputera, dokładniej płyta główna nad którą pracował od tygodnia walcząc z paskudnymi zimnymi lutami i ścieżkami puszczonymi na pająka, jego zdaniem - zupełnie bez wyobraźni.
Okno podobno istniało, ale łatwo było o nim zapomnieć ponieważ tak jak ścianę po stronie drzwi zasłaniał je regał pełen kolekcjonerskich, archaicznych zdobyczy techniki, trochę słowników i komiksów DC. Idąc za to w stronę materaca luźno i bez uczucia rzuconego w kąt trzeba było uważać na porzucone szkielety zniszczonych kostek Rubika czy innych zabawek, jakie Nico psuł taśmowo i wciąż zamawiał nowe klnąc pod nosem na chininium. Ponad wszystkim niepodzielnie panowała jakaś dziwna cisza, tak, jakby pokój miał zdolność tłumienia nie tylko dźwięków ale i świata z zewnątrz w ogóle.
Możesz... czekaj. Już, teraz możesz. — Spod zakładki rzuconego byle jak na materac koca w sympatyczne lamy w kubraczkach Lovejoy wyciągnął swoje okulary i wcisnął je na nos, podejrzliwie patrząc na wystającą spod narzuty pościel. Zmieniał ją ostatnio. Zmieniał? — Daj mi pendraka i powiedz czego właściwie chcesz, przez telefon byłeś mało konkretny.
Sam usiadł bokiem do prowizorycznie zorganizowanego łóżka, tak, by przyciągnięty kawowy stolik pod którym schował kolana, a na którym urzędował jego aktywnie używany laptop nie ułatwiał Atwoodowi zerkania na ekran. Nie, żeby akurat dzisiaj wgryzał się w coś, czego oczy przeciętnego szesnastolatka widzieć nie powinny, chyba po prostu miał taki nawyk.
Sterczące mu od początku pasmo włosów opadło mu wreszcie na oko, ale Lovejoy operował na takim etapie niewyspania przy którym na niewiele rzeczy zwracało się uwagę. Wolał wlać w siebie jeszcze jeden kubek herbaty, pokąsać sobie policzki od środka i załagodzić opuchliznę oczu chlapnięciem zimnej wody niż ułożyć się do snu.
Wolał też nie patrzeć na Atwooda, by w razie gdyby jego brak obycia okazał się zbyt widoczny nie dostrzec tego, czego nie miał ochoty zauważać.

[akapit]

Niechęci.

[akapit]

[akapit]

[akapit]

Obrzydzenia.

[akapit]

[akapit]

[akapit]

Obawy.

Zastukał palcami o touchpad i podparł wyczekująco głowę na dłoni cały sztywny od spiętych ramion, z zajadłością skubiąc zębami swoje spieczone suchością wargi.

Bellamy Atwood
powitalny kokos
Ricotta
ODPOWIEDZ