i used to think this city was bleak and sad, but it was me
: 08 cze 2023, 22:30
W ciemnej jaskini swojego domu zjawia się po trzeciej, wraz z gorzkim posmakiem alkoholu w ustach. Wstyd wraz z lepkością morskiego powietrza oblepia każdy milimetr membrany jego skóry — kierowca taksówki, tęgi mężczyzna w średnim wieku, musiał ofiarować mu swoje p r z e d r a m i ę, by Walter, uchwyciwszy go za nadgarstek, mógł wysunąć swoje niestabilne ciało z samochodu. Przepraszam naprawdę po stokroć najmocniej, ale czy byłby pan jeszcze na tyle miły, żeby odkluczyć za mnie zamek do bramy? I być może drzwi od rezydencji. Najchętniej dodałby jeszcze: a potem zadzwonić do mojego miejsca pracy i poprosić serdecznie w moim imieniu o kilkumiesięczny urlop, żebym w tym czasie zdążył wyleczyć się w szpitalu dla umysłowo chorych?
Słaniając się na długich, tyczkowatych i zdumiewająco ciężkich nogach, przemierzając nieskończenie długi korytarz, część salonu i skrawek kuchni (dokąd tak właściwie zmierza?), następuje na główkę mlecznobiałego storczyka usychającego na ziemi. To jeden z nielicznych dowodów potwierdzających odbycie się tej nocy. Gdzie jest ten wazon? Tyle czasu minęło, a ja jeszcze nie umiem poruszać się po twoim domu, Walter dźwięczy mu teraz w uszach, tętni krwią w skroniach. Curium wtapia swoje ostre łapy w biodro blondyna, Walter podnosi ton głosu i odprawia psa do zamkniętej przestrzeni domu — cząstka bukietu kwiatów musiała ulecieć właśnie wtedy, a oni w rozgardiaszu szykowania się na bankiet, wcale tego nie zauważyli. Powiedział wówczas “kiedyś się nauczysz”, a potem uśmiechnął się i odsłonił te drzwi od szafki, które chowały za sobą kryształowe naczynie. Wrócił do salonu, a Benjamin powędrował na górę. Mieli wrócić tu kilka godzin później w s p ó l n i e, i wspólnie napotkać na to małe zanieczyszczenie zdobiące podłogę. “Jesteś nieuważny” miał zawyrokować Walter, a Benjamin zrewanżować się czymś w rodzaju “a ty przesadnie pedantyczny, jak osiemdziesięciolatek”. Te słowa zdają się unosić w powietrzu — psy otaczają Waltera z każdej strony, cieszą się w ten swój idiotyczny, prymitywny sposób, a on nie może na nie patrzeć. Widzicie, co zrobiłyście? pragnie wykrzyczeć, tak jakby to one odpowiadały za dzisiejszy obrót spraw. Sięga po umierający kwiat (umierający kwiat dla umierających wspomnień — jakże to nieznośnie ckliwe), natrafia dłonią na wilgotny nos jednego z czworonogów i się krzywi. Pozbywając się monumentu tejże katastrofy w koszu na śmieci, próbuje zmyć z siebie to wszystko pod prysznicem; woń ulatującego z porów alkoholu, brud wypowiedzianych przed kilkoma godzinami słów, potrzebę cofnięcia wszystkiego tu i teraz. Ale przeprosiny nie wydostałyby się spomiędzy jego ust, więc szoruje swoją skórę dalej, aż ta pokrywa się zarumienioną czerwienią i nieznośnie piecze. Wychodząc, natrafia kantem łokcia o ościeżnicę drzwi prysznicowych — dopiero wtedy pozwala przepłynąć po swoich trzewiach złości i odblokować aparat mowy. Klnie pod nosem tak, jak nie klął jeszcze nigdy w życiu, a potem wyławia z kieszeni spodni złożonych na łazienkowej szafce swój telefon. Akurat teraz nie odbierasz, Othello, akurat teraz? wścieka się na głuchy sygnał nieodebranego połączenia i dodaje żałośnie: akurat teraz, jak ten jeden raz cię potrzebuję?, a potem oblewa go zażenowanie — myje się po raz drugi, jakby gorąca woda faktycznie mogła wpłynąć na jego pamięć. Nie kładzie się do łóżka; otulony świeżymi, pachnącymi płynem do płukania ubraniami usadawia się na kanapie — przed nim, na kawowym stoliku leży życie Paula Ehrlicha oprawione w kilkanaście stron kruchej książki. Obok szklanka wody i tabletka aspiryny. Dookoła panuje jednak głucha ciemność, uniemożliwiająca mu sięgnięcie po którąkolwiek z tych rzeczy. A kiedy dociera go niemalże bezszelestny dźwięk parkowanego przed domem auta, usilnie stara się nie patrzeć w tym kierunku. Nie zamierza zatrzymywać Benjamina — wciąż przecież nie ma mu nic do powiedzenia. To nie z nim chce się teraz widzieć i nie jego głos potrzebuje usłyszeć. Dzwoni jeszcze raz do Othello (akurat teraz? Naprawdę?!), a potem decyduje się na skrajnie idiotyczny pomysł — w głośniku telefonu rozlega się baryton nie Lounsbury’ego, a kierowcy taksówki.
Popielata bluza zalegająca w odmętach szafy od niemal d w u d z i e s t u lat; o rozmiar za duża, z misternie wyhaftowanym godłem Harvardu w rogu rozpinanego kołnierzyka i nazwą uczelni zdobiącą punkt centralny, układa się na nowo pomiędzy jego palcami. Wsuwa ją na śnieżnobiały golf i pozwala opaść jej krawędzi na dresowe szorty tego samego koloru. Na blade skarpetki sięgające daleko za kostkę nakłada sportowe buty, starając się oszukać cały przesłonięty nocnym atramentem świat, że to wyłącznie aktywność fizyczna zaprząta teraz jego myśli. Wie, że dotarcie do szpitala stanie się koszmarem i że może mu się zdarzyć kilka razy stracić równowagę; uważa, że sportowy ubiór skutecznie odciągnie uwagę od możliwych zabrudzeń materiału. W Cairns pojawia się godzinę później — z zaczerwienionymi od braku snu oczyma i podłym humorem; na bluzie widnieje tylko jedno zabrudzenie (znów największym problemem okazało się wyjście z auta). Zamyka się w swoim gabinecie (pan Wainwright? Myślałam, że doktor dzisiaj nie pracuje!) i zapewnia sobie witaminową kroplówkę — a kiedy alkoholowe upojenie z teraźniejszości przeskakuje do przeszłości, ustawia się pod strzelistym oknem sąsiadującym z drzwiami opisanymi w nazwisko: Othello Lounsbury - ordynator oddziału psychiatrycznego. Jeśli mężczyzna sam nie sięgnął dzisiaj po gorzałę, powinien pojawić się za kilka minut.
Słaniając się na długich, tyczkowatych i zdumiewająco ciężkich nogach, przemierzając nieskończenie długi korytarz, część salonu i skrawek kuchni (dokąd tak właściwie zmierza?), następuje na główkę mlecznobiałego storczyka usychającego na ziemi. To jeden z nielicznych dowodów potwierdzających odbycie się tej nocy. Gdzie jest ten wazon? Tyle czasu minęło, a ja jeszcze nie umiem poruszać się po twoim domu, Walter dźwięczy mu teraz w uszach, tętni krwią w skroniach. Curium wtapia swoje ostre łapy w biodro blondyna, Walter podnosi ton głosu i odprawia psa do zamkniętej przestrzeni domu — cząstka bukietu kwiatów musiała ulecieć właśnie wtedy, a oni w rozgardiaszu szykowania się na bankiet, wcale tego nie zauważyli. Powiedział wówczas “kiedyś się nauczysz”, a potem uśmiechnął się i odsłonił te drzwi od szafki, które chowały za sobą kryształowe naczynie. Wrócił do salonu, a Benjamin powędrował na górę. Mieli wrócić tu kilka godzin później w s p ó l n i e, i wspólnie napotkać na to małe zanieczyszczenie zdobiące podłogę. “Jesteś nieuważny” miał zawyrokować Walter, a Benjamin zrewanżować się czymś w rodzaju “a ty przesadnie pedantyczny, jak osiemdziesięciolatek”. Te słowa zdają się unosić w powietrzu — psy otaczają Waltera z każdej strony, cieszą się w ten swój idiotyczny, prymitywny sposób, a on nie może na nie patrzeć. Widzicie, co zrobiłyście? pragnie wykrzyczeć, tak jakby to one odpowiadały za dzisiejszy obrót spraw. Sięga po umierający kwiat (umierający kwiat dla umierających wspomnień — jakże to nieznośnie ckliwe), natrafia dłonią na wilgotny nos jednego z czworonogów i się krzywi. Pozbywając się monumentu tejże katastrofy w koszu na śmieci, próbuje zmyć z siebie to wszystko pod prysznicem; woń ulatującego z porów alkoholu, brud wypowiedzianych przed kilkoma godzinami słów, potrzebę cofnięcia wszystkiego tu i teraz. Ale przeprosiny nie wydostałyby się spomiędzy jego ust, więc szoruje swoją skórę dalej, aż ta pokrywa się zarumienioną czerwienią i nieznośnie piecze. Wychodząc, natrafia kantem łokcia o ościeżnicę drzwi prysznicowych — dopiero wtedy pozwala przepłynąć po swoich trzewiach złości i odblokować aparat mowy. Klnie pod nosem tak, jak nie klął jeszcze nigdy w życiu, a potem wyławia z kieszeni spodni złożonych na łazienkowej szafce swój telefon. Akurat teraz nie odbierasz, Othello, akurat teraz? wścieka się na głuchy sygnał nieodebranego połączenia i dodaje żałośnie: akurat teraz, jak ten jeden raz cię potrzebuję?, a potem oblewa go zażenowanie — myje się po raz drugi, jakby gorąca woda faktycznie mogła wpłynąć na jego pamięć. Nie kładzie się do łóżka; otulony świeżymi, pachnącymi płynem do płukania ubraniami usadawia się na kanapie — przed nim, na kawowym stoliku leży życie Paula Ehrlicha oprawione w kilkanaście stron kruchej książki. Obok szklanka wody i tabletka aspiryny. Dookoła panuje jednak głucha ciemność, uniemożliwiająca mu sięgnięcie po którąkolwiek z tych rzeczy. A kiedy dociera go niemalże bezszelestny dźwięk parkowanego przed domem auta, usilnie stara się nie patrzeć w tym kierunku. Nie zamierza zatrzymywać Benjamina — wciąż przecież nie ma mu nic do powiedzenia. To nie z nim chce się teraz widzieć i nie jego głos potrzebuje usłyszeć. Dzwoni jeszcze raz do Othello (akurat teraz? Naprawdę?!), a potem decyduje się na skrajnie idiotyczny pomysł — w głośniku telefonu rozlega się baryton nie Lounsbury’ego, a kierowcy taksówki.
Popielata bluza zalegająca w odmętach szafy od niemal d w u d z i e s t u lat; o rozmiar za duża, z misternie wyhaftowanym godłem Harvardu w rogu rozpinanego kołnierzyka i nazwą uczelni zdobiącą punkt centralny, układa się na nowo pomiędzy jego palcami. Wsuwa ją na śnieżnobiały golf i pozwala opaść jej krawędzi na dresowe szorty tego samego koloru. Na blade skarpetki sięgające daleko za kostkę nakłada sportowe buty, starając się oszukać cały przesłonięty nocnym atramentem świat, że to wyłącznie aktywność fizyczna zaprząta teraz jego myśli. Wie, że dotarcie do szpitala stanie się koszmarem i że może mu się zdarzyć kilka razy stracić równowagę; uważa, że sportowy ubiór skutecznie odciągnie uwagę od możliwych zabrudzeń materiału. W Cairns pojawia się godzinę później — z zaczerwienionymi od braku snu oczyma i podłym humorem; na bluzie widnieje tylko jedno zabrudzenie (znów największym problemem okazało się wyjście z auta). Zamyka się w swoim gabinecie (pan Wainwright? Myślałam, że doktor dzisiaj nie pracuje!) i zapewnia sobie witaminową kroplówkę — a kiedy alkoholowe upojenie z teraźniejszości przeskakuje do przeszłości, ustawia się pod strzelistym oknem sąsiadującym z drzwiami opisanymi w nazwisko: Othello Lounsbury - ordynator oddziału psychiatrycznego. Jeśli mężczyzna sam nie sięgnął dzisiaj po gorzałę, powinien pojawić się za kilka minut.