a friend in need is a friend indeed
: 29 maja 2023, 13:50
عمل جيد
W pożegnaniu z Milou', powstrzymano chłopca od lamentów. Idąc za pragmatyzmem myśli, że na gospodarstwie zawsze przecież znajdzie się coś do roboty, nie dano mu przestrzeni ani czasu na nic więcej, niż kilka pociągnięć nieco zadartego, piegowatego noska.
W jakimś sensie - choć na ostatnią rozmowę z Noah (bo Lou już tak miał, że podczas kiedy większość dorosłych mówiła do pięciolatka, on z nim konwersował, niejednokroć, z szacunku i dla wygody, przyklęknąwszy przy najmłodszym Hawkinsie tak, by zaglądać mu prosto w łamaną brązem zieleń tęczówek) miał mniej czasu, niż by preferował - był nawet za to wdzięczny. Głównie Alowi, bo to Al zaproponował - być może tylko trochę ponaglony przez Al-Attala spojrzeniem - że może mogliby pójść nakarmić Hidalgo. Marchewkami, jabłkami, i jakąś jedną kostką cukru - surowo zakazaną, ale pod chrapy podsuniętą zwierzęciu spod przymkniętej łaskawie powieki. Lou nie był tylko pewien komu, tego wietrznego, ale przynajmniej wolnego od deszczu poranka, najbardziej potrzebna była osłoda (całej sytuacji). Garści słodkiego kryształu - odmiennego, w razie wątpliwości, od tego, w jakim raczej gustował Elijah - poddawanego mu pod wargi przez Alexandra, pewnie by nie odmówił. Zamiast tego, liczyć mógł jedynie na coś na kształt uprzejmego, ale mimo wszystko wilczego biletu, przez Hawkinsa Seniora wręczonego mu wraz z ostatnią wypłatą.
W każdym razie może to i dobrze, że, w procesie pakowania plecaka, i zdawania Claire tego, co otrzymał od niej w pierwszym dniu pobytu na farmie (poszewki na kołdrę i dwóch na poduszki, mniejszego i większego ręcznika - w kolorze moreli, i obrębionych identyczną, zdobioną w margaretki tasiemką, mikrej farelki, na której zagrzać mógł sobie kawę, wizgiem czajnika nie budząc i nie niepokojąc domowników jak wówczas, gdyby robił to w kuchni, i szczupłego, acz wyczerpującego kompletu naczyń i sztuciec, z których korzystał jeśli nie jadł akurat z resztą farmerskiego tłumku), brunet nie zdołał przesadnie rozckliwić się nad nagłością skazanej na wieczne niezakończenie rozłąki. Jeszcze by się rozproszył i czegoś zapomniał, podczas gdy dobrze wiedział, że lepiej by było teraz zapomnieć po prostu - nie którejś ze swoich nielicznych własności, ale o czterech miesiącach, spędzonych w obejściu Hawkinsów. A zwłaszcza o ostatnim. A, Lou nie był pewien czemu, to ten właśnie zapowiadał się być najtrudniejszym do wyparcia z jaźni.
Część manatków - podkoszulków do zrolowania w wałeczki, skarpetek do zwinięcia w ciasne, zapętlone w samych sobie pary - przezornie pakować zaczął zresztą nawet jeszcze przed rozmową z Marcusem, nadal jeszcze nasadą zdrowszej dłoni wygarniając z kącików oczu dziwne resztki poprzedniej nocy i krótkiego, ale głębokiego snu pod nadzorem Alexandra. Gdy więc z gabinetu wyszedł - bez żalu, ale z werdyktem, którego można było się spodziewać - pozostało mu tylko dokarmić paszczę swojego podróżniczego Osprey'a resztką dosychających na stajennym oknie ubrań.
Potem ruszył w drogę - czy raczej w jej preludium dopiero, bo na razie, na klawiaturze telefonu mozolnie wystukawszy wcześniej parę słów do Elijah, do kolejnego celu nie miał szczególnie daleko. Zahaczył tylko o sklepik na stacji benzynowej - tej na rozdrożu między jednym, a drugim krańcem Carnelian, zgarnąwszy zgrzewkę Tooheys (choć przez chwilę wahał się, czy wymownie nie sięgnąć raczej po Coopers, ale wreszcie przeważyła niewielka, cenowa różnica), paczkę gumek, i paracetamol. Na lunch, w drodze do White Rock Caravan Park, pochłonął jedną porcję lodów Cyclone (z bólem serca mówiąc "nie" Golden Gaytime, tylko z racji tego, że chrupiąca, orzechowa posypka raczej średnio współgrała z opuchlizną rozciętego języka i wargi) i napój izotoniczny. Miał też straszną ochotę na papierosa, ale finalnie obszedł się smakiem.
[akapit]
Zapasowy klucz odebrał od sąsiadów. Kurtuazyjnie wypił z nimi małe - i ofiarowane mu z uśmiechem - piwo, ale za jointa już podziękował. Potem wrócił do przyczepy, niezaskoczonym spojrzeniem omiótł zwyczajowy galimatias panujący w jej wnętrzu, zdjął buty, zostawił je przed progiem, schował piwo do lodówki i, uchyliwszy niewielkie okienko, zwinął się na wysłużonym fotelu (na łóżku byłoby mu jakoś tak głupio). Następnie zasnął, płytko, cienkim, podatnym na zerwania snem otulony jak motylim ćmim skrzydłem.
Elijah Cooper