: 01 sie 2021, 15:14
Prawdę mówiąc nawet nie zauważyła, że zaczął padać deszcz. Zwykle nie umykało jej nic z otoczenia, ale ostatnio tylko pozornie przyglądała się temu, co działo się dookoła niej. Pozorny był też uśmiech i każdy żart, ale nie chciała z pozorów tych rezygnować. Miała wrażenie, że wówczas przekroczyłaby granicę, zza której nie byłoby już dla niej powrotu.
- On nie dopuszcza takiej myśli do siebie - wypuściła powietrze z płuc, delikatnie przecierając twarz dłonią. Przez moment się wahała, bo było coś, co chodziło jej po głowie, ale nie chciała też przesadzać w jakiś swoich paranoicznych myślach. - Wiesz... mam wrażenie, że ta operacja wcale nie jest moim być, albo nie być... bo kiedy mówi, że to wszystko się uda, to naprawdę mu wierzę, ale przy tym jest coś jeszcze, coś co go przeraża - wiedziała jak to brzmi. Machnęła sama ręką. - Z resztą... może sobie wmawiam - zakończyła te rozważania, nabijając na widelec frytkę, ale mimo głodu z jakim tu przyszła, teraz czuła, że i ją apetyt opuszcza. - Przejęliby się, albo gorzej, kazaliby mi zrezygnować i wracać do domu - zaśmiała się kwaśno, bo niestety w jej rodzinie generalnie panował wszechobecny brak zaufania do wszelkich instytucji medycznych. Jej rodzina była bardzo zacofana i Mari nawet nie zamierzała tego ukrywać. Zaskoczyło ją natomiast wspomnienie o testamencie. Brzmiało to tak poważnie, może nawet zbyt profesjonalnie jak na nią, dlatego pewnie nigdy podobna myśl nawet nie przeszła jej przez głowę. Generalnie o praktycznych rzeczach niewiele myślała i pytania przyjaciela jej to uświadomiły. Nagły natłok informacji zamieszał jej w głowie, testamenty, rodzina, ubezpieczenie, fundacja... poczuła, jak wszystko, co dzisiaj zjadła, zaczęło kotłować się w jej żołądku i musiała się napić, by dać sobie chwilę czasu. - Co do ubezpieczenia... mam tylko to z pracy od was - zaczęła niepewnie, gdzieś od środka, a chociaż nie chciała, w jej głosie pobrzmiewała teraz lekka panika. - Jona powiedział, że wystarczy - obroniła się słowami Wainwrighta, bo przecież nie znała się kompletnie na tym wszystkim. - Co do testamentu... ja sama nie mam zbyt wiele, ale chciałabym, żeby te parę oszczędności i ta część pensji - mimo wszystko jej twarz się zaczerwieniła, bo było jej tak okropnie wstyd, że rozmawia z nim o takich rzeczach. - Trafiły tylko do rodziców. Za płotem mieszka wujek, jest w porządku, ale faktycznie ciotka mogłaby próbować coś dla siebie zagarnąć - pewnie Bena takie szczegóły wcale nie interesowały, ale znów mówiła bez przemyślenia, wszystko, co pojawiło się w jej głowie. - A co do fundacji... To nie jest miejsce dla bardziej... - nie potrafiła dokończyć zdania. Bardziej umierających? Mogła umrzeć w przyszłą środę, teraz zaczynało to do niej docierać. Nie było ludzi bardziej od niej samej. Nadawała się do takiej fundacji, potrzebowała pomocy i naprawdę jej bliscy niebawem mogą potrzebować informacji zawartych w jej testamencie. Uderzyło w nią to tak nagle, chociaż powinna wiedzieć już o tym od dawna. Ukryła na moment twarz w dłoniach, by wziąć głębszy oddech. - Nadal nie potrafię uwierzyć w to, jak wszystko się popieprzyło - rzadko przeklinała, ale tym razem nie miała siły przebierać w słowach. Po prostu tego nie rozumiała, czuła się kiepsko odkąd pamiętała, ale to nie tak, że nie potrafiła z tym funkcjonować. Owszem, z miesiąca na miesiąc bywało coraz gorzej, ale przecież jeśli ktoś nigdy nie był świadkiem jej omdlenia, czy krwotoku, to nawet nie byłby świadomy, że może być chora. Ona sama nie do końca była tego świadoma, nawet jeśli znała te wszystkie przerażające diagnozy. Poczuła, że siada koło niej i odsłoniła twarz, przez chwilę nie wiedząc, jak się zachować, ale ostatecznie pozwoliła sobie oprzeć na moment głowę o jego ramię. - Beze mnie rodzice stracą gospodarstwo - przyznała niezbyt głośno, ale zaraz mimo ciężaru tych słów zaśmiała się cicho, uniosła kącik ust i delikatnie go szturchnęła. - Poza tym nie mogę umrzeć... nie poradziłbyś sobie bez swojej super asystentki - oczywiście, że by sobie poradził, a do miana super wiele jej brakowało i była tego w pełni świadoma, ale ten żarcik miał jej, a może nawet im pomóc nieco przełknąć tą niełatwą rozmowę. Nie chciała zamieniać tego spotkania w jakąś stypę, ale siłą rzeczy tak się porobiło. Wsłuchała się w jego słowa i tym razem chętniej się uśmiechnęła. Każda taka wypowiedź uświadamiała jej, że wbrew temu, co Ben mógł sobie myśleć, był naprawdę dobrym człowiekiem, bo przecież... ile innych osób miałoby gdzieś cudzą prywatność i po prostu podzieliło się wszystkimi informacjami? Nawet jeśli Mari chciałaby wiedzieć, kim jest ten tajemniczy mężczyzna, to szanowała podejście Hargrove'a.
- Pfffu, wolne żarty, w życiu nie zerwałabym z tobą kontaktu - burknęła, unosząc głowę, aby na niego spojrzeć. - Na to już za późno, wdepnąłeś w tą przyjaźń i będziesz się ze mną męczył tak długo, jak tu będę - te słowa były kluczowe, ale nie skupiała się już na nich aż tak. Ucieszyło ją to, że udało jej się chociaż trochę rozbawić Bena, nawet jeśli jej pomysł z opowiadaniem o mężczyźnie, który go interesuje nie miał być żartem. - Ciężko z ciebie coś wyciągnąć, Hargrove, widać, że jesteś adwokatem - ta uszczypliwość miała byś już żarcikiem, na co wskazywał chociażby uśmiech na jej twarzy. - No, ale... myślę, że jeśli mu na tobie zależy, to nawet twoja matka, jaka by nie była, tego nie zepsuje. Nadal macie kontakt, prawda? Mimo, że sprawa jest już zamknięta, a to oznacza, że oboje chcecie go utrzymywać - zauważyła dość rozsądnie, jak na siebie, by po chwili się uciszyć. Przyglądała mu się uważnie, gdy przyznał się do strach, dała czas i sobie i jemu, na przetrawienie tych wszystkich słów, po czym przechyliła lekko głowę do boku. - Rozumiem - przyznała po dłuższej chwili, poprawiając kosmyk włosów. - Wiem, że to ciebie nie uspokoi, ale wszystko co mi o nim mówisz, pozostaje między nami. Bo wiesz, skoro to faktycznie ktoś, komu mogłabym wygadać, to sama bym siebie znienawidziła, gdybym coś między wami popsuła - taka prawda, wówczas cały jej plan, aby pomagać przyjacielowi po prostu wziąłby w łeb. Nawet gdyby wówczas Ben się na nią śmiertelnie obraził, to i tak byłoby to niczym w porównaniu do tego, jak sama byłaby na siebie zła. - Poza tym, gdyby ten ktoś uznałby ciebie za popieprzonego, to naprawdę nie wiem, jaki musiałby mieć gust... No bo jednak, nie oszukujmy się, Ben, totalnie nie należysz do grupy mężczyzn, którzy powinni narzekać na brak zainteresowania - uśmiechnęła się jeszcze szerzej, nie wstydząc się tego komplementu. Nigdy nie ukrywała tego, że po przyjeździe do Lorne Bay zaczęła obracać się w towarzystwie mężczyzn, jakich w rodzinnym miasteczku po prostu nie spotykała. Jakby żywcem powyciągani z jakiś magazynów.
benjamin hargrove
- On nie dopuszcza takiej myśli do siebie - wypuściła powietrze z płuc, delikatnie przecierając twarz dłonią. Przez moment się wahała, bo było coś, co chodziło jej po głowie, ale nie chciała też przesadzać w jakiś swoich paranoicznych myślach. - Wiesz... mam wrażenie, że ta operacja wcale nie jest moim być, albo nie być... bo kiedy mówi, że to wszystko się uda, to naprawdę mu wierzę, ale przy tym jest coś jeszcze, coś co go przeraża - wiedziała jak to brzmi. Machnęła sama ręką. - Z resztą... może sobie wmawiam - zakończyła te rozważania, nabijając na widelec frytkę, ale mimo głodu z jakim tu przyszła, teraz czuła, że i ją apetyt opuszcza. - Przejęliby się, albo gorzej, kazaliby mi zrezygnować i wracać do domu - zaśmiała się kwaśno, bo niestety w jej rodzinie generalnie panował wszechobecny brak zaufania do wszelkich instytucji medycznych. Jej rodzina była bardzo zacofana i Mari nawet nie zamierzała tego ukrywać. Zaskoczyło ją natomiast wspomnienie o testamencie. Brzmiało to tak poważnie, może nawet zbyt profesjonalnie jak na nią, dlatego pewnie nigdy podobna myśl nawet nie przeszła jej przez głowę. Generalnie o praktycznych rzeczach niewiele myślała i pytania przyjaciela jej to uświadomiły. Nagły natłok informacji zamieszał jej w głowie, testamenty, rodzina, ubezpieczenie, fundacja... poczuła, jak wszystko, co dzisiaj zjadła, zaczęło kotłować się w jej żołądku i musiała się napić, by dać sobie chwilę czasu. - Co do ubezpieczenia... mam tylko to z pracy od was - zaczęła niepewnie, gdzieś od środka, a chociaż nie chciała, w jej głosie pobrzmiewała teraz lekka panika. - Jona powiedział, że wystarczy - obroniła się słowami Wainwrighta, bo przecież nie znała się kompletnie na tym wszystkim. - Co do testamentu... ja sama nie mam zbyt wiele, ale chciałabym, żeby te parę oszczędności i ta część pensji - mimo wszystko jej twarz się zaczerwieniła, bo było jej tak okropnie wstyd, że rozmawia z nim o takich rzeczach. - Trafiły tylko do rodziców. Za płotem mieszka wujek, jest w porządku, ale faktycznie ciotka mogłaby próbować coś dla siebie zagarnąć - pewnie Bena takie szczegóły wcale nie interesowały, ale znów mówiła bez przemyślenia, wszystko, co pojawiło się w jej głowie. - A co do fundacji... To nie jest miejsce dla bardziej... - nie potrafiła dokończyć zdania. Bardziej umierających? Mogła umrzeć w przyszłą środę, teraz zaczynało to do niej docierać. Nie było ludzi bardziej od niej samej. Nadawała się do takiej fundacji, potrzebowała pomocy i naprawdę jej bliscy niebawem mogą potrzebować informacji zawartych w jej testamencie. Uderzyło w nią to tak nagle, chociaż powinna wiedzieć już o tym od dawna. Ukryła na moment twarz w dłoniach, by wziąć głębszy oddech. - Nadal nie potrafię uwierzyć w to, jak wszystko się popieprzyło - rzadko przeklinała, ale tym razem nie miała siły przebierać w słowach. Po prostu tego nie rozumiała, czuła się kiepsko odkąd pamiętała, ale to nie tak, że nie potrafiła z tym funkcjonować. Owszem, z miesiąca na miesiąc bywało coraz gorzej, ale przecież jeśli ktoś nigdy nie był świadkiem jej omdlenia, czy krwotoku, to nawet nie byłby świadomy, że może być chora. Ona sama nie do końca była tego świadoma, nawet jeśli znała te wszystkie przerażające diagnozy. Poczuła, że siada koło niej i odsłoniła twarz, przez chwilę nie wiedząc, jak się zachować, ale ostatecznie pozwoliła sobie oprzeć na moment głowę o jego ramię. - Beze mnie rodzice stracą gospodarstwo - przyznała niezbyt głośno, ale zaraz mimo ciężaru tych słów zaśmiała się cicho, uniosła kącik ust i delikatnie go szturchnęła. - Poza tym nie mogę umrzeć... nie poradziłbyś sobie bez swojej super asystentki - oczywiście, że by sobie poradził, a do miana super wiele jej brakowało i była tego w pełni świadoma, ale ten żarcik miał jej, a może nawet im pomóc nieco przełknąć tą niełatwą rozmowę. Nie chciała zamieniać tego spotkania w jakąś stypę, ale siłą rzeczy tak się porobiło. Wsłuchała się w jego słowa i tym razem chętniej się uśmiechnęła. Każda taka wypowiedź uświadamiała jej, że wbrew temu, co Ben mógł sobie myśleć, był naprawdę dobrym człowiekiem, bo przecież... ile innych osób miałoby gdzieś cudzą prywatność i po prostu podzieliło się wszystkimi informacjami? Nawet jeśli Mari chciałaby wiedzieć, kim jest ten tajemniczy mężczyzna, to szanowała podejście Hargrove'a.
- Pfffu, wolne żarty, w życiu nie zerwałabym z tobą kontaktu - burknęła, unosząc głowę, aby na niego spojrzeć. - Na to już za późno, wdepnąłeś w tą przyjaźń i będziesz się ze mną męczył tak długo, jak tu będę - te słowa były kluczowe, ale nie skupiała się już na nich aż tak. Ucieszyło ją to, że udało jej się chociaż trochę rozbawić Bena, nawet jeśli jej pomysł z opowiadaniem o mężczyźnie, który go interesuje nie miał być żartem. - Ciężko z ciebie coś wyciągnąć, Hargrove, widać, że jesteś adwokatem - ta uszczypliwość miała byś już żarcikiem, na co wskazywał chociażby uśmiech na jej twarzy. - No, ale... myślę, że jeśli mu na tobie zależy, to nawet twoja matka, jaka by nie była, tego nie zepsuje. Nadal macie kontakt, prawda? Mimo, że sprawa jest już zamknięta, a to oznacza, że oboje chcecie go utrzymywać - zauważyła dość rozsądnie, jak na siebie, by po chwili się uciszyć. Przyglądała mu się uważnie, gdy przyznał się do strach, dała czas i sobie i jemu, na przetrawienie tych wszystkich słów, po czym przechyliła lekko głowę do boku. - Rozumiem - przyznała po dłuższej chwili, poprawiając kosmyk włosów. - Wiem, że to ciebie nie uspokoi, ale wszystko co mi o nim mówisz, pozostaje między nami. Bo wiesz, skoro to faktycznie ktoś, komu mogłabym wygadać, to sama bym siebie znienawidziła, gdybym coś między wami popsuła - taka prawda, wówczas cały jej plan, aby pomagać przyjacielowi po prostu wziąłby w łeb. Nawet gdyby wówczas Ben się na nią śmiertelnie obraził, to i tak byłoby to niczym w porównaniu do tego, jak sama byłaby na siebie zła. - Poza tym, gdyby ten ktoś uznałby ciebie za popieprzonego, to naprawdę nie wiem, jaki musiałby mieć gust... No bo jednak, nie oszukujmy się, Ben, totalnie nie należysz do grupy mężczyzn, którzy powinni narzekać na brak zainteresowania - uśmiechnęła się jeszcze szerzej, nie wstydząc się tego komplementu. Nigdy nie ukrywała tego, że po przyjeździe do Lorne Bay zaczęła obracać się w towarzystwie mężczyzn, jakich w rodzinnym miasteczku po prostu nie spotykała. Jakby żywcem powyciągani z jakiś magazynów.
benjamin hargrove