about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
الاتهام
the sharp temporary walls at the long-term cliff edge of the world
the sharp temporary walls at the long-term cliff edge of the world
Miloud przegapił pogrzeb własnego ojca.
Siedemnaście miesięcy temu - w okresie, w którym pracował na barze, ledwie rzut beretem od prawego brzegu Brisbane River, dni zaczynając wtedy, gdy kończyła je większość mieszkańców miasta, i kończąc wówczas, gdy inni zwlekali się z łóżek, chwiejnym, rozmiękczonym snem krokiem człapali pod prysznice, i inhalowali się pierwszym oparem mocnej, długo warzonej kawy w nadziei, że ta przygotuje ich (albo znieczuli) na bolączki kolejnego dnia w szwach pękającego od życiowych obowiązków.
Nie uniknął go, wykręcając się jakąś, mniej lub bardziej wymyślną, wymówką. Nie zapomniał o nim, datę pochówku omyłkowo wpisawszy w błędną rubryczkę kalendarza. Nie zignorował - tym samym przybiwszy ostatni gwóźdź do trumienki, w której pochowałby swój obraz jako idealnego syna.
Lou nie dotarł na ceremonię, ponieważ w środę pracował do późna, w czwartek zapomniał naładować telefon, a w piątek - gdy wreszcie oddzwonił do matki, przedarłszy się przez zaporę z kilku kontynentów, paru różnych stref czasowych, i wybitnie niestabilnych, internetowych łączy, było już po wszystkim. Trumna w ziemi. Modły odprawione. Żadnej szansy na repetę, lament ponad otulonym w sukno ciałem, pojednanie nad brzegiem mogiły albo odkupienie grzechów.
Sunna była bezwzględna - zmarłych w islamie, przez Al-Attalowego ojca wyznawanym raczej z przyzwyczajenia, niż z jakiejś wybitnie głębokiej, duchowej potrzeby, chować należało jak najszybciej. Oczekiwanie na Lou - i na to, aż kupi bilet (i, wcześniej, jakimś cudem nań uzbiera), doleci do domu i odeśpi jet-lag, równałoby się kilku dobrym dniom, jeśli nie tygodniom, o ironio, zwłoki.
Zwłok natomiast były tylko jedne, i coś należało z nimi zrobić jak najprędzej.
- No. Dlatego właśnie Miloud Al-Attal o śmierci papy, od otępiałej, zmrożonej wczesnym etapem żałoby matki, dowiedział się w dwa dni po ceremonii.
Było gorąco. I sucho - mimo zapowiedzi opadów, i ciężkich, wzdętych deszczem chmur jakby rozmyślonych na krawędzi horyzontu (jeszcze chwilę temu grzmiało, ale teraz front zdawał wycofywać się bardziej na północ, stopniowo ustępując nieśmiałemu błękitowi nieba). Poza tym - zadziwiająco głośno; zupełnie inaczej niż w jego kulturze, w której z żalem po zmarłym radzono sobie drogą ciszy. Przez cały poranek - spędzony na przygotowaniach do obiadokolacji, jaką Hawkinsowie ugościć mieli później ściągającą na pogrzeb familię, przez całą drogę pod kościół i, wreszcie, nawet tu - w powolnym, smętnym spacerze żałobnego konduktu aż do skrytej w cieniu rosłego wiązu, rodzinnej kwatery z paroma różnymi nazwiskami wpisanymi w jasny marmur - towarzyszył mu szmer głosów. Męczące murmurando brzydkiego, jakby ślamazarnego akcentu, wraz z potem i niezręcznością wkradające się pod kołnierz i mankiety pożyczonej od Hawkinsów koszuli.
(Nie pytał, do kogo należała).
[akapit]
Był tu w pracy. A w swoim obecnym położeniu - z krawędzią drewnianego pudła wżynającą się w bark, i po przekątnej od ubranego w ciemny garnitur Alexandra Hawkinsa - znalazł się, w dodatku, wynikiem kilku mniej, i bardziej nieprzewidzianych wpadek.
Tego, że Elijah zaśpi na ceremonię, nikt chyba nie chciał, ale każdy powinien był się spodziewać (zwłaszcza zważywszy na intensywność kilku godzin, które raptem poprzedniego wieczora Lou spędził w jego przyczepie, i długość paru kresek - o czym Al-Attal pojęcia już nie miał - wciągniętych przez blondyna po jego wyjściu w noc, i na spotkanie z nadciągającym świtem). Tego, że na pogrzeb nie dotrze jednak i Bennett - a więc, że trumnę, oprócz dwóch Hawkinsów, nieść będzie musiał też duet przypadkowych ochotników (raczej z ostatniej łapanki, niż z faktycznej potrzebny oddania hołdu zmarłej) - nikt jednak jakoś nie przeczuł.
Tak czy siak, Milou', któremu w obowiązku przypaść miało dziś co najwyżej szoferowanie, odprowadził Mazikeen (czy raczej stelaż, na jakim kiedyś trzymało się jej życie: marzenia o karierze w teatrze, złoto-miedziane włosy, najchętniej wiązane szmaragdową wstążką, pieprzyki, na biodrze układające się w gwiazdozbiór wilka, i dwadzieścia cztery lata ucięte siłą kilku celnych ciosów) aż nad krawędź mogiły. Odczekał. Chylił głowę nisko, wzrokiem sunął po żwirowaniu alejek. Ramię parę razy wyciągnął ku jakiejś starowince szukającej wsparcia w nieustępliwym upale i obowiązkowym cierpieniu.
Gdy wrócili do Carnelian Land, miał ochotę się najebać, i - z rozpędu - także może zapierdolić. Alternatywnie: znowu znaleźć w wiadomym kącie White Rock Caravan Park; ot tak, dla odreagowania. Nie rozumiał czego, ani czemu. Wiedział natomiast, że każda kolejna chwila dzielona z hordą żałobników przybliżała go ku granicy białej gorączki.
W końcu - gdy już rozstawiono wszystkie krzesła, odwieszono wszelkie wierzchnie okrycia, a półmiski z jedzeniem z lodówki i spiżarki przeniesiono na stoły - wymknął się z domu tylnymi drzwiami; od strony kuchni, po drodze wplątawszy w siateczkę moskitiery. Stanął na pierwszym schodku - w bieli koszuli, i żółcieniach zachodzącego słońca. Oklepał poły marynarki w poszukiwaniu miętówek albo papierosa - czegokolwiek, jednym słowem, czym można było zająć usta (na razie wgryzał się sam w siebie - skubiąc zębami miękkość dolnej wargi, i skórkę zadartą przy paznokciu kciuka). Pokręcił głową. Bluzgnął, ale zrobił to bezgłośnie.
[akapit]
Nie ostrzegł go jakimś przymilnym słówkiem, albo ostrożnym, i jednocześnie niezręcznym chrząknięciem.
- Are you...? - Zaczątek pytania zawibrował w przedwieczornej duchocie, i zgasł. Lou znalazł się obok - ale po przeciwnej stronie pnia - z twarzą zwróconą w przeciwnym kierunku niż ten, w jaki uciekał wzrok Alexandra - How are you, huh? It was nice. The funérailles.
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Na tej, trochę prowizorycznej w wykonaniu, huśtawce szczególnie lubił bawić się Noah. Tak napomknęła kiedyś Mathilde, o czym niewiele później przekonał się sam Alexander – przy jednej z tych okazji, kiedy to obiecał mieć młodego na oku. Najlepiej tak, żeby w ferworze bardzo, po dziecięcemu, wyszukanych zabaw i harców nie nabił sobie jakiegoś niepotrzebnego guza (niepotrzebnego w odróżnieniu od tych potrzebnych, które służyły uczeniu się na własnych błędach sposobem czysto empirycznym, a nie wyłącznie przez ochuchanie dziecka teorią i garścią zakazów o treści bez pokrycia).
Dla Noah dzisiejszy dzień nie był zanadto ważny, ani szczególny. Smutny, na pewno – ale smutkiem całkiem cudzym i nienależącym do niego (wiedział, że powinien być smutny i wyjątkowo grzeczny, ale konceptu tego smutku chyba nie mógł jeszcze odpowiednio się przytrzymać). Pewnie nie za bardzo pojmował istotę całego zajścia – ale wyglądało na to, że mimo wszystko znalazł komfort we wszechobecnej krzątaninie rodzinnego zbiegowiska. Jasne, pojawiło się parę sugestii – tu i tam – że może lepiej byłoby, gdyby chłopiec na czas pogrzebowych ceremonii znalazł się gdzieś w bezpieczniejszej i bardziej przyjaznej przestrzeni, poza ostentacyjnym rażeniem żałoby – ale całkiem innego zdania był Al i jego ojciec, w nieco groteskowej zbieżności uporu. Uporu jak krew z krwi i uporu jak identyczny błysk w oku rzucony znad splecionych na piersi rąk.
Śmierć, według nich, należała do wszystkich – nie tylko dorosłych. Nie należało jej oswajać ani nawet się z nią godzić, bo nie była wizytującym w przelotnej podróży gościem. Tu, gdzie żyli, chcąc nie chcąc po prostu dorastało się w jej najbliższym sąsiedztwie i towarzystwie; czasami miało się w niej przyjaciela, czasami ukojenie.
Zawsze, na pewno, jakiś koniec.
Choćby dziecięcej niewinności i uwrażliwienia, razem z kurzym, ściętym łebkiem.
Poza tym, Noah nie miał prawa znać Mazie, bo ta zniknęła na długo przed tym, jak pięciolatek pojawił się, w ogóle, na świecie.
Teraz też go tu, z Alexem, nie było – a skoro nie przyczłapał ciekawsko za Lou, to najpewniej nadal krzątał się gdzieś pomiędzy gośćmi.
No, tak – Noah nie znał Mazie. Tak samo jak Miloud.
Ale młody Hawkins już tak. Pamiętał ją dość dokładnie. Zwykle miłą, f a j n ą , ale i za bardzo wyszczekaną; w takim tonie, który z założenia lubił prosić się o kłopoty.
Pech chciał, że już na zawsze miał ją zapamiętać w wydaniu z tamtego wieczoru – jakby wszystkie znajome mu twarze kuzynki zlały się w jedną pomyję tamtego, trochę roztrzęsionego wspomnienia, podhajcowanego zresztą kilkoma piwami, w ramach zwycięskiego toastu wzniesionymi za wygraną w którychś z lokalnych zawodów, na które jechał z Bennettem i Elim.
Miała rozbiegane spojrzenie i trochę krzywo pomalowane rzęsy. Chyba? Dziś sam już nie był pewien ile z tych rzeczy spreparowała jego własna wyobraźnia. Tylko że teraz, kiedy znalazł chwilę spokoju i przestrzeń, to właśnie o nich myślał – o ładnych, smutnych oczach, jego zdaniem – nieco oszpeconych brzydotą pospiesznie albo niestarannie nałożonego makijażu. Potem myślał jeszcze o strzępkach informacji przekazanych mu przez policję, chcącej sprawę zamknąć czym prędzej (uważali, że z takimi przedawnionymi h i s t o r y j k a m i trzeba uwinąć się szybko, zanim tematu nie podłapaliby amatorzy taniej sensacji, entuzjaści zagadek i domorośli, samozwańczy detektywi).
I na tych myślach przyłapał go Miloud – w spotkaniu z nietypowym dla Alexa oddechem – ciężkim i głębokim, ale spokojnie podkradzionym zawieszonej między nimi, napiętej atmosferze.
– Huh? – Ściągnął brwi, choć spojrzeniem nie powędrował dalej, niż w mikroskopijnym uskoku po rozlanym przed nim horyzoncie. Potrzebował chwili, żeby domyślić się, co chłopak miał na myśli. – Oh, you mean- – Pokręcił głową. – Funerals aren't supposed to be nice.
Nie za bardzo chciał z nim rozmawiać – tak samo, jak nie chciał rozmawiać z kimkolwiek, w ogóle. Dlatego bez żalu pozwalał ciszy wylegiwać się w najbliższej ich przestrzeni, od czasu do czasu ustępującej tylko donośniejszym tonom rozmów.
W gruncie rzeczy cieszył się, że sprawa została wreszcie wyjaśniona. Że rodzina Mazie może wreszcie złapać oddech – nowy, świeży i nie ten, który przytrzymywała w płucach przez ostatnich osiem lat, już chyba się nie łudząc, ale nadal nie potrafiąc wypędzić z życia cienia jedynej nadziei.
Alex pociągnął nosem. Chrząknął, trochę zły – ale nie wiedział, czy zły był na siebie, czy na Lou, czy to ta złość, którą miał w sobie zawsze i nigdy nie wiedział co z nią zrobić – tak długo, aż sama nie spuszczała się ze smyczy.
– She was pregnant. – Przesunął kciukiem po szorstkiej plecionce sznura, łączącego huśtawkę z gałęzią potężnego drzewa. – She was pregnant when she died. The child would’ve been seven or eight now. – Wreszcie łypnął spojrzeniem w stronę chłopaka. To nie tak, że powierzając sekret, którym postanowił nie dzielić się z resztą rodziny, nagle zaczął mu ufać. Wręcz przeciwnie – ufał mu mniej, niż jeszcze przed chwilą; ale coś w oczach Alexandra mówiło także, że nie za bardzo mu zależy.
Wzruszył ramionami.
– There’s nothing nice about funerals, Lou.
miloud al-attal
Dla Noah dzisiejszy dzień nie był zanadto ważny, ani szczególny. Smutny, na pewno – ale smutkiem całkiem cudzym i nienależącym do niego (wiedział, że powinien być smutny i wyjątkowo grzeczny, ale konceptu tego smutku chyba nie mógł jeszcze odpowiednio się przytrzymać). Pewnie nie za bardzo pojmował istotę całego zajścia – ale wyglądało na to, że mimo wszystko znalazł komfort we wszechobecnej krzątaninie rodzinnego zbiegowiska. Jasne, pojawiło się parę sugestii – tu i tam – że może lepiej byłoby, gdyby chłopiec na czas pogrzebowych ceremonii znalazł się gdzieś w bezpieczniejszej i bardziej przyjaznej przestrzeni, poza ostentacyjnym rażeniem żałoby – ale całkiem innego zdania był Al i jego ojciec, w nieco groteskowej zbieżności uporu. Uporu jak krew z krwi i uporu jak identyczny błysk w oku rzucony znad splecionych na piersi rąk.
Śmierć, według nich, należała do wszystkich – nie tylko dorosłych. Nie należało jej oswajać ani nawet się z nią godzić, bo nie była wizytującym w przelotnej podróży gościem. Tu, gdzie żyli, chcąc nie chcąc po prostu dorastało się w jej najbliższym sąsiedztwie i towarzystwie; czasami miało się w niej przyjaciela, czasami ukojenie.
Zawsze, na pewno, jakiś koniec.
Choćby dziecięcej niewinności i uwrażliwienia, razem z kurzym, ściętym łebkiem.
Poza tym, Noah nie miał prawa znać Mazie, bo ta zniknęła na długo przed tym, jak pięciolatek pojawił się, w ogóle, na świecie.
Teraz też go tu, z Alexem, nie było – a skoro nie przyczłapał ciekawsko za Lou, to najpewniej nadal krzątał się gdzieś pomiędzy gośćmi.
No, tak – Noah nie znał Mazie. Tak samo jak Miloud.
Ale młody Hawkins już tak. Pamiętał ją dość dokładnie. Zwykle miłą, f a j n ą , ale i za bardzo wyszczekaną; w takim tonie, który z założenia lubił prosić się o kłopoty.
Pech chciał, że już na zawsze miał ją zapamiętać w wydaniu z tamtego wieczoru – jakby wszystkie znajome mu twarze kuzynki zlały się w jedną pomyję tamtego, trochę roztrzęsionego wspomnienia, podhajcowanego zresztą kilkoma piwami, w ramach zwycięskiego toastu wzniesionymi za wygraną w którychś z lokalnych zawodów, na które jechał z Bennettem i Elim.
Miała rozbiegane spojrzenie i trochę krzywo pomalowane rzęsy. Chyba? Dziś sam już nie był pewien ile z tych rzeczy spreparowała jego własna wyobraźnia. Tylko że teraz, kiedy znalazł chwilę spokoju i przestrzeń, to właśnie o nich myślał – o ładnych, smutnych oczach, jego zdaniem – nieco oszpeconych brzydotą pospiesznie albo niestarannie nałożonego makijażu. Potem myślał jeszcze o strzępkach informacji przekazanych mu przez policję, chcącej sprawę zamknąć czym prędzej (uważali, że z takimi przedawnionymi h i s t o r y j k a m i trzeba uwinąć się szybko, zanim tematu nie podłapaliby amatorzy taniej sensacji, entuzjaści zagadek i domorośli, samozwańczy detektywi).
I na tych myślach przyłapał go Miloud – w spotkaniu z nietypowym dla Alexa oddechem – ciężkim i głębokim, ale spokojnie podkradzionym zawieszonej między nimi, napiętej atmosferze.
– Huh? – Ściągnął brwi, choć spojrzeniem nie powędrował dalej, niż w mikroskopijnym uskoku po rozlanym przed nim horyzoncie. Potrzebował chwili, żeby domyślić się, co chłopak miał na myśli. – Oh, you mean- – Pokręcił głową. – Funerals aren't supposed to be nice.
Nie za bardzo chciał z nim rozmawiać – tak samo, jak nie chciał rozmawiać z kimkolwiek, w ogóle. Dlatego bez żalu pozwalał ciszy wylegiwać się w najbliższej ich przestrzeni, od czasu do czasu ustępującej tylko donośniejszym tonom rozmów.
W gruncie rzeczy cieszył się, że sprawa została wreszcie wyjaśniona. Że rodzina Mazie może wreszcie złapać oddech – nowy, świeży i nie ten, który przytrzymywała w płucach przez ostatnich osiem lat, już chyba się nie łudząc, ale nadal nie potrafiąc wypędzić z życia cienia jedynej nadziei.
Alex pociągnął nosem. Chrząknął, trochę zły – ale nie wiedział, czy zły był na siebie, czy na Lou, czy to ta złość, którą miał w sobie zawsze i nigdy nie wiedział co z nią zrobić – tak długo, aż sama nie spuszczała się ze smyczy.
– She was pregnant. – Przesunął kciukiem po szorstkiej plecionce sznura, łączącego huśtawkę z gałęzią potężnego drzewa. – She was pregnant when she died. The child would’ve been seven or eight now. – Wreszcie łypnął spojrzeniem w stronę chłopaka. To nie tak, że powierzając sekret, którym postanowił nie dzielić się z resztą rodziny, nagle zaczął mu ufać. Wręcz przeciwnie – ufał mu mniej, niż jeszcze przed chwilą; ale coś w oczach Alexandra mówiło także, że nie za bardzo mu zależy.
Wzruszył ramionami.
– There’s nothing nice about funerals, Lou.
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Noah bawił się z Tantou.
Taką wersją pieska, ma się rozumieć, która nie mogła ugryźć, nawet setny raz szarpnięta szczypczykami dziecięcych palców za ogonek, ani wybiec wprost pod mknący nieodległą od gospodarstwa drogą samochód, na spotkanie ze śmiercią wlekąc za sobą rozharcowanego pięciolatka. Ten egzemplarz - niemal zupełnie niknący w smagłych, dorosłych dłoniach (w których zresztą powstał - na przestrzeni dwóch wolniejszych popołudni i jednego wieczora poświęconego na ostatnie poprawki, i nanoszenie na koślawe trochę, ale i urocze ciałko, paru burych łatek adekwatnych do tych u żywego pierwowzoru), ale do dziecięcej dopasowany jak ulał - nie był też władny zakłócić prowadzonych nad posiłkiem rozmów ani szczekaniem, ani skowytem, ani chrobotem czterech łapek rozpędzonych po domowych posadzkach. Ciekawskiego chłopca, w zaraźliwym, ale niezrozumiałym dlań zupełnie smutku poruszającego się jak we mgle (i sfrustrowanego brakiem uwagi - przed dorosłych poświęcanej komuś, kto był, ale kogo jednocześnie nie było; obecności niecielesnej i, zwyczajnie, martwej, a jednocześnie dziwacznie namacalnej), przytrzymywał nie tylko w nakazanej mu grzeczności, ale i w miejscu - usadowionego raz w rożku kanapy, gdzieś w zasięgu wzroku babci, i matczynego głosu, a potem w kąciku - wraz z małym zbiorkiem innych, ale chwilowo mniej ukochanych zabawek. To dobrze, myślał Milou', bo Mathilde, nadal wściekła nań chyba za całą tę akcję z dziecięcą przejażdżką na wierzchowcu (fakt, nie popisał się wtedy może pomyślunkiem, ale wciąż był jednak zdania, że szatynka reagowała przesadnie; cóż, widać ten ładunek emocjonalności, który z Hawkinsów seniorów życie zdawało się niemal zupełnie wyssać albo wypłukać, spłynął na ich latorośle - objawiając się w nagłych, i przerysowanych eksplozjach wściekłości), doskonale wiedziała, kto stał za stworzeniem zwierzęcej figurynki. Miloud chyba cichą nadzieję, że może to wreszcie uczyni ją ciut mniej (na niego) ciętą. Lubił Mattie Mathilde. Ze wszystkich Hawkinsów - chyba najbardziej. Trochę głupio by było, gdyby do jego wyjazdu nie zawarli mimo wszystko jakiejś namiastki rozejmu.
Na zakopywaniu wojennych toporków z jej starszym bratem, natomiast, brunetowi zarówno jakoś szczególnie nie zależało, jak i nie starczało mu na nie nadziei. Prawda była taka, że o ile w przypadku zatargu z Mathilde, Lou był w stanie przyznać (trochę niechętnie, ale szczerze i pokornie) się do jakiejś cząstki odpowiedzialności, tak w kontekście niesnasek z Alexandrem wciąż jeszcze miał się za niewinną ofiarę - nadal uczepiony gorzko-świerzbiącej myśli, że przecież tylko próbował być miły (za co - we własnym, rozmytym deszczem i pewnie sprzecznym z hawkinsowym, wspomnieniu - nie tylko dostał wciry, ale też potwornych odparzeń na obydwu stopach). Po cóż miałby więc bratać się z kimś takim (to jest: nie tylko przestępcą, ale też po prostu furiatem)?
Dlatego tu był, i prosił się o kłopoty.
- Why n - Zaczął, z typową sobie (i raczej zbędną) przekorą, ale potem urwał, kręcąc głową i, nie pierwszy raz w ich karierze zresztą, tym samym nieświadomie kopiując mowę aleksandrowego ciała. Zagryzł policzek od środka, tuż przy lewym kąciku warg, zassał, a potem odpuścił delikatnej tkance - spomiędzy zębów uwolnionej z cichym cmoknięciem.
Nie rozumiał go tak samo mocno, jak Hawkins nie chciał z nim rozmawiać. Tym bardziej, im więcej trzydziestoczterolatek mówił - choć wyglądał tak, jakby chciał milczeć raczej równie zawzięcie, co świeżo zakopana mogiła Mazikeen.
- Oh - Al zaskoczył go, ale go nie zdziwił. Po ostatnim? Lou chyba naprawdę wolał spodziewać się po nim wszystkiego. - They - Przytrzymawszy spojrzenie łaskawie rzucone mu wreszcie przez blondyna (spojrzenie nie jak lina ratunkowa, zza burty rzucona tonącemu, ale raczej jak ochłap kąska z pańskiego stołu, wygłodniałemu czworonogowi posłany łaskawie znad stołowego blatu), wymownie poprowadził je ku szemrzącemu ludzkimi głosami domostwu. Nie musiał na nikogo faktycznie spoglądać, by jednocześnie objąć wzrokiem całą rodzinę Hawkinsów, i zaplątanych wśród nich Crawfordów, Hemsleyów, i jeszcze parunastu sąsiadów z okolicznych gospodarstw - Don't know about it.
To? To nie było pytanie. Lou nie potrafiłby wytłumaczyć natury swojej pewności, ale czuł ją wszędzie - a najbardziej w gardle zaciśniętym nagle siłą dzielonego, wbrew woli, sekretu.
Odepchnął się barkiem od drzewa, wcześniej podpartego w nonszalanckiej pozie, godnej raczej oczekiwania na randkę na paryskim Trocadéro, niż wymuszonej pogawędki na australijskiej stypie. Przeniósł ciężar ciała na palce, i zrobił dwa kroki, patrząc teraz na Alexa wprost, a nie z ukosa. Chciał poprosić go o papierosa, ale zamiast tego - zwyczajnie po niego sięgnął (dziwna intymność fizycznej bójki, którą mieli już na koncie, czyniła Lou nagle dziwacznie odpornym na wizję dostania od mężczyzny po łapach; jeśli tak - no, trudno).
- And you're telling me this, because...?
Alexander Hawkins
Taką wersją pieska, ma się rozumieć, która nie mogła ugryźć, nawet setny raz szarpnięta szczypczykami dziecięcych palców za ogonek, ani wybiec wprost pod mknący nieodległą od gospodarstwa drogą samochód, na spotkanie ze śmiercią wlekąc za sobą rozharcowanego pięciolatka. Ten egzemplarz - niemal zupełnie niknący w smagłych, dorosłych dłoniach (w których zresztą powstał - na przestrzeni dwóch wolniejszych popołudni i jednego wieczora poświęconego na ostatnie poprawki, i nanoszenie na koślawe trochę, ale i urocze ciałko, paru burych łatek adekwatnych do tych u żywego pierwowzoru), ale do dziecięcej dopasowany jak ulał - nie był też władny zakłócić prowadzonych nad posiłkiem rozmów ani szczekaniem, ani skowytem, ani chrobotem czterech łapek rozpędzonych po domowych posadzkach. Ciekawskiego chłopca, w zaraźliwym, ale niezrozumiałym dlań zupełnie smutku poruszającego się jak we mgle (i sfrustrowanego brakiem uwagi - przed dorosłych poświęcanej komuś, kto był, ale kogo jednocześnie nie było; obecności niecielesnej i, zwyczajnie, martwej, a jednocześnie dziwacznie namacalnej), przytrzymywał nie tylko w nakazanej mu grzeczności, ale i w miejscu - usadowionego raz w rożku kanapy, gdzieś w zasięgu wzroku babci, i matczynego głosu, a potem w kąciku - wraz z małym zbiorkiem innych, ale chwilowo mniej ukochanych zabawek. To dobrze, myślał Milou', bo Mathilde, nadal wściekła nań chyba za całą tę akcję z dziecięcą przejażdżką na wierzchowcu (fakt, nie popisał się wtedy może pomyślunkiem, ale wciąż był jednak zdania, że szatynka reagowała przesadnie; cóż, widać ten ładunek emocjonalności, który z Hawkinsów seniorów życie zdawało się niemal zupełnie wyssać albo wypłukać, spłynął na ich latorośle - objawiając się w nagłych, i przerysowanych eksplozjach wściekłości), doskonale wiedziała, kto stał za stworzeniem zwierzęcej figurynki. Miloud chyba cichą nadzieję, że może to wreszcie uczyni ją ciut mniej (na niego) ciętą. Lubił Mattie Mathilde. Ze wszystkich Hawkinsów - chyba najbardziej. Trochę głupio by było, gdyby do jego wyjazdu nie zawarli mimo wszystko jakiejś namiastki rozejmu.
[akapit]
- Jeszcze inna sprawa była taka, że od chwili, w której jego znajomość z Elijah Cooperem rozwinęła się w takim, a nie odmiennym, kierunku, nie narzekał ani na brak zajęć, ani zmartwień. Ani w głowie mu więc było szukać na farmie dodatkowych przyjaciół problemów.
Dlatego tu był, i prosił się o kłopoty.
- Why n - Zaczął, z typową sobie (i raczej zbędną) przekorą, ale potem urwał, kręcąc głową i, nie pierwszy raz w ich karierze zresztą, tym samym nieświadomie kopiując mowę aleksandrowego ciała. Zagryzł policzek od środka, tuż przy lewym kąciku warg, zassał, a potem odpuścił delikatnej tkance - spomiędzy zębów uwolnionej z cichym cmoknięciem.
Nie rozumiał go tak samo mocno, jak Hawkins nie chciał z nim rozmawiać. Tym bardziej, im więcej trzydziestoczterolatek mówił - choć wyglądał tak, jakby chciał milczeć raczej równie zawzięcie, co świeżo zakopana mogiła Mazikeen.
- Oh - Al zaskoczył go, ale go nie zdziwił. Po ostatnim? Lou chyba naprawdę wolał spodziewać się po nim wszystkiego. - They - Przytrzymawszy spojrzenie łaskawie rzucone mu wreszcie przez blondyna (spojrzenie nie jak lina ratunkowa, zza burty rzucona tonącemu, ale raczej jak ochłap kąska z pańskiego stołu, wygłodniałemu czworonogowi posłany łaskawie znad stołowego blatu), wymownie poprowadził je ku szemrzącemu ludzkimi głosami domostwu. Nie musiał na nikogo faktycznie spoglądać, by jednocześnie objąć wzrokiem całą rodzinę Hawkinsów, i zaplątanych wśród nich Crawfordów, Hemsleyów, i jeszcze parunastu sąsiadów z okolicznych gospodarstw - Don't know about it.
To? To nie było pytanie. Lou nie potrafiłby wytłumaczyć natury swojej pewności, ale czuł ją wszędzie - a najbardziej w gardle zaciśniętym nagle siłą dzielonego, wbrew woli, sekretu.
Odepchnął się barkiem od drzewa, wcześniej podpartego w nonszalanckiej pozie, godnej raczej oczekiwania na randkę na paryskim Trocadéro, niż wymuszonej pogawędki na australijskiej stypie. Przeniósł ciężar ciała na palce, i zrobił dwa kroki, patrząc teraz na Alexa wprost, a nie z ukosa. Chciał poprosić go o papierosa, ale zamiast tego - zwyczajnie po niego sięgnął (dziwna intymność fizycznej bójki, którą mieli już na koncie, czyniła Lou nagle dziwacznie odpornym na wizję dostania od mężczyzny po łapach; jeśli tak - no, trudno).
- And you're telling me this, because...?
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
[akapit]
Przyzwolenie miało oczywiście postać niejednoznaczną, ale przynajmniej i – jeśli uznać to za jakiś postęp – nieenigmatyczną. Z ludźmi bywało różnie, ale w Alexie najłatwiej czytało się z jego oczu – z ciężkich brwi sunących stokiem łuku rozpiętego ponad powieką – teraz ściągniętych ku sobie ledwo-co i na pewno nie groźniej, niż zwykle. W efekcie w każdym razie ani nie dał chłopakowi po łapach, ani go nie zrugał, kiedy ten sięgnął do jego dłoni, z paczki wysunąwszy bletkę załadowaną tytoniem, oddaną mu w bezsłownym przydziale (i może także w zmowie milczenia, pod przysięgą złożoną na pół gwizdka).
[akapit]
– No, they don’t. – Pociągnął nosem, w tej samej chwili zastanawiając się na przykład, czy w podjętej przez siebie decyzji tkwiło dużo prywatnych pobudek. W pewnym sensie – na pewno. Łatwiej było i wygodniej – udawać, że dziewczyny w potrzebie nie odesłało się z kwitkiem. I z podejrzeniem kłamstw i andronów rzuconych w żywe oczy, zapatrzone w całkiem innym kierunku. Na kogoś innego. – And I’d rather keep it this way – wycmokał jeszcze przez filtr wziętego w usta papierosa. Potem skrobnął łebkiem zapałki o draskę, kiwnął dłonią na dzieciaka i pozwolił mu zaciągnąć się pierwszą (w zależności od preferencji: całkiem przyjemną, specyficzną albo zwyczajnie o b r z y d l i w ą ) nutą siarki i wypalanej parafiny.
[akapit]
Pochylił się, odpaliwszy jednego papierosa od drugiego; przy okazji chyba trochę parsknął chłopakowi w twarz – śmiechem jak kontra wobec żartu wybitnie nie na miejscu (a już na pewno nie w anturażu pochowanych wokół trupów, tajemnic i wspomnień).
– Macie na to u siebie jakąś lepszą nazwę? – przebąknął, ruchem podróbka trącając przestrzeń między nimi, w tym także i ulotność całego zajścia rozpiętego w odcinku pomiędzy dwoma rozżarzonymi punktami. – We call it donkey root. Don’t even ask.
[akapit]
– Nie wiem – odpowiedział wreszcie, zgodnie z prawdą. – Myślałem, że przyszedłeś uciąć sobie pogawędkę. – Zaciągnął się, w bezkresny eter nieba posyłając smużkę dymu.
[akapit]
Hawkins strącił grudkę popiołu, znowu całkiem beznadziejnie zapatrzony w punkt niemniej martwy, niż sama Mazie.
– W ogóle, gdzie jest, u licha, Elijah? – Nie był pewien, czy miał okazję wpaść na niego przed pogrzebem – i to b a r d z o mu się nie spodobało (choć sam nie wiedział, czy chodziło o absencję Coopera samą w sobie, bo jego brak zawsze okazywał się dla Alexa zbyt dotkliwy, czy o irytację z zaniedbania obowiązków). – Rozmawiałeś z nim?
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Schwytany w oplot męskich palców dość niespodziewanie - nie nieprzyjemnie, bo dłonie Hawkinsa były fajne: smukłe, i mocne, i po prostu ł a d n e (przyuważył to już wcześniej - nad którąś kolacją, i innym jeszcze razem, mijając Ala na ganku jego rodzinnego domu w spacerze po wypłatę, gdy blondyn, przycupnąwszy na drugim z chropowatych stopni, obierał scyzorykiem jabłko, cieńsze plasterki serwując Noah, a samego siebie karmiąc tymi mniej zgrabnymi) - Miloud poczuł się jak ćma, przewrotnie, ku płomieniom ściągana na siłę, wbrew własnej woli i w kontrze dla podszeptów instynktu przetrwania. Jeśli miałby teraz spłonąć, to faktycznie - pod ostrzałem uważnego, męskiego spojrzenia, kolejne połacie krajobrazu jego twarzy zajmującego sobie niczym pożar. Tymczasem jedynie się spłonił - rumieńcem. Jakby baczność bijąca z tęczówek Hawkinsa osmaliła szczyty jego policzków soczystszą w barwie łuną. W pozostałych punktach - od linii włosów, aż po szpic podbródka - Lou był więc smagle-brązowy. Tylko po dwóch stronach nosa, w idealnej symetrii, rozcieplił się złamanym odcieniem magenty. Może od wewnątrz. A może wynikiem promieniowania męskiego śmiechu, ostrym, krótkim smagnięciem odbitego teraz na jego skórze.
- Not sure. No.
Machnął ręką, uświadamiając sobie, że w swoim pierwszym języku - tym, którego uczył się jeszcze jako dzieciak tak niezainteresowany wyrobami tytoniowymi, i samym też faktem, że w ogóle można się nimi dzielić (zawierając przy okazji znajomości, i prowadząc rozmowy mniej i bardziej poważne, ale zawsze w jakimś sensie intymne, tak, jak intymna dość naturalnie stawała się odległość konieczna, by jednego papierosa rozjarzyć krańcem drugiego), jak i od nikotyny trzymany z daleka na krótkim postronku matczynej kurateli - po prostu nie wiedział, w drugim - a więc takim, jaki w zakamarki umysłu wkradł się zaraz potem, i panoszył w nich przez całą Al-Attalową adolescencję, a więc w okresie, w jakim nabycie pierwszej paczki Gauloises'ów przez kontuar tego bistro na rogu Rue Lecourbe i Rue Bonvin jest rytuałem przejścia równie istotnym, co pierwsze pijaństwo i pierwsze pocałunki mniej niewinne, niż ledwie muśnięcie wargami koleżeńskiego policzka - nie pamiętał, a w trzecim - tym zatem, o jakiego toporne krawędzie język obijał sobie aktualnie, próbując z Alexandrem prowadzić coś na kształt cywilizowanej konwersacji - po prostu nie potrafił.
Podzielić się z Alexandrem synonimem.
Nie zamierzał, także, pytać. Nie wiedziałby nawet o co -
To jest, o co miałby niby [czepiać się pytać] w pierwszej kolejności. Czemu Elijah nazywa cactusem każdą gospodarczą usterkę i niefunkcjonalność (czulej, jeśli mówił akurat o własnym samochodzie), albo czemu syn Mattie za brzeżki sukienki szarpie ją w umizgach o lollies (a nie sweets, czy candy, jak Miloud'a uczyły podręczniki), czy, wreszcie, wynikiem jakiej koszmarnej ironii przez pierwsze dwa miesiące znajomości z Barthy'm przekonany był, że chłopak mówi o nietoperzach za każdym razem, kiedy Fleming dzielił się z resztą jakąś niewyszukaną anegdotką z własnych przygód z masturbacją.
Były też inne rzeczy, jakie chciałby wiedzieć.
- Why would I - Zaczął ostrzej niż zamierzał, strzepnąwszy z bletki spaleniznę łukowatym ruchem nadgarstka (trochę jakby, wraz z popiołem, próbował strząsnąć wszelkie reminiscencje poprzedniej nocy z tej samej dłoni, którą w przyjemność, po wyrachowanej przekomarzance wreszcie pchnął Coopera - rozciągniętego przed nim przez długość materaca w lubieżnym, posłusznym poddaniu). Im dłużej o nim myślał - o Elijah, w każdym możliwym wydaniu - tym bardziej uświadamiał sobie też, że martwił się o niego niemal od samego początku, ale od niedawna był na niego również po prostu wściekły (zupełnie nieświadomy sytuacyjnego braterstwa, tym samym zawieranego z pierworodnym swoich gospodarzy).
Wic polegał na tym, że Lou nie bardzo lubił ani wyrażać troski, ani też tłumić gniewu.
Nie był w tym, także, najlepszy.
- Actually... - Zastanowił się niby. Nabrał dymu w płuca, ale wody w usta już nie - Sleeping, probably? We went out yesterday -
Rozpędzał się już, z gulgotem kilku zbędnych słów wzbierającym w gardle, gdy przerwał mu suchy trzask dobiegający ich zza drzewnego konaru i z tego punktu, jednocześnie, w którym tylne drzwi rozgwarzonego żałobą domostwa odbiły się od framugi za sylwetką ciągnącego ku nim Bennetta Crawforda. Stuk - stuk; dwudźwięk rwący ciszę tam, gdzie moskitiera zderzyła się z krawędzią ościeżnicy.
Lou zapamięta to tak, że najpierw były kroki -
a dopiero potem głos, rykoszetujący o jego ramię, i o policzek Alexanda.
- Hawkins!
Ale, po wszystkim co się wydarzy, sam nie będzie już pewien.
Alexander Hawkins
- Not sure. No.
Machnął ręką, uświadamiając sobie, że w swoim pierwszym języku - tym, którego uczył się jeszcze jako dzieciak tak niezainteresowany wyrobami tytoniowymi, i samym też faktem, że w ogóle można się nimi dzielić (zawierając przy okazji znajomości, i prowadząc rozmowy mniej i bardziej poważne, ale zawsze w jakimś sensie intymne, tak, jak intymna dość naturalnie stawała się odległość konieczna, by jednego papierosa rozjarzyć krańcem drugiego), jak i od nikotyny trzymany z daleka na krótkim postronku matczynej kurateli - po prostu nie wiedział, w drugim - a więc takim, jaki w zakamarki umysłu wkradł się zaraz potem, i panoszył w nich przez całą Al-Attalową adolescencję, a więc w okresie, w jakim nabycie pierwszej paczki Gauloises'ów przez kontuar tego bistro na rogu Rue Lecourbe i Rue Bonvin jest rytuałem przejścia równie istotnym, co pierwsze pijaństwo i pierwsze pocałunki mniej niewinne, niż ledwie muśnięcie wargami koleżeńskiego policzka - nie pamiętał, a w trzecim - tym zatem, o jakiego toporne krawędzie język obijał sobie aktualnie, próbując z Alexandrem prowadzić coś na kształt cywilizowanej konwersacji - po prostu nie potrafił.
Podzielić się z Alexandrem synonimem.
Nie zamierzał, także, pytać. Nie wiedziałby nawet o co -
[akapit]
Były też inne rzeczy, jakie chciałby wiedzieć.
- Nie tyle "o Hawkinsach" - coraz bardziej zdawał sobie sprawę, zwłaszcza teraz, zagapiony w męski profil otulony w tiul popołudniowego światła - co o Alexandrze.
- Why would I - Zaczął ostrzej niż zamierzał, strzepnąwszy z bletki spaleniznę łukowatym ruchem nadgarstka (trochę jakby, wraz z popiołem, próbował strząsnąć wszelkie reminiscencje poprzedniej nocy z tej samej dłoni, którą w przyjemność, po wyrachowanej przekomarzance wreszcie pchnął Coopera - rozciągniętego przed nim przez długość materaca w lubieżnym, posłusznym poddaniu). Im dłużej o nim myślał - o Elijah, w każdym możliwym wydaniu - tym bardziej uświadamiał sobie też, że martwił się o niego niemal od samego początku, ale od niedawna był na niego również po prostu wściekły (zupełnie nieświadomy sytuacyjnego braterstwa, tym samym zawieranego z pierworodnym swoich gospodarzy).
Wic polegał na tym, że Lou nie bardzo lubił ani wyrażać troski, ani też tłumić gniewu.
Nie był w tym, także, najlepszy.
- Actually... - Zastanowił się niby. Nabrał dymu w płuca, ale wody w usta już nie - Sleeping, probably? We went out yesterday -
Rozpędzał się już, z gulgotem kilku zbędnych słów wzbierającym w gardle, gdy przerwał mu suchy trzask dobiegający ich zza drzewnego konaru i z tego punktu, jednocześnie, w którym tylne drzwi rozgwarzonego żałobą domostwa odbiły się od framugi za sylwetką ciągnącego ku nim Bennetta Crawforda. Stuk - stuk; dwudźwięk rwący ciszę tam, gdzie moskitiera zderzyła się z krawędzią ościeżnicy.
Lou zapamięta to tak, że najpierw były kroki -
a dopiero potem głos, rykoszetujący o jego ramię, i o policzek Alexanda.
[akapit]
Ale, po wszystkim co się wydarzy, sam nie będzie już pewien.
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
Poza tym – może to i lepiej, że chłopak nie był tak mały i bezbronny, jak
t r z a s k - -
choćby komar – któryś już dzisiaj – rozgnieciony spodem dłoni (a potem zdrapany rzędem krótko przyciętych paznokci) tuż poniżej zakasanego rękawa hawkinsowej koszuli.
[akapit]
Jako jednak, że nie miał wobec dzieciaka zbyt dużych oczekiwań – podejrzewał, że pewnie, mimo wszystko, rozchodziło się o język (ten sam, którego czasami brakowało mu w gębie – a na jego miejsce wyrastały, jak u jakiegoś trójgłowego monstrum, dwa kolejne – w mieszance, którą czasami udało mu się podsłuchać podsłyszeć zza ściany, jeśli Lou akurat męczył się z jednym z tych wadliwych ustrojstw albo honorowo dał się objuczyć Claire stertą sypiących z rąk szpargałów).
[akapit]
Bennett też o tym wiedział.
[akapit]
[akapit]
Crawford pojawił się jakby znikąd; a to znaczyło, że w dom szturmować musiał przez frontowe drzwi – tam urządzić sobie kwerendę z Alexem na celowniku i wtedy dopiero, tyłami, wydrzeć prosto w ich kierunku. A taką oto mieszankę wzrostu Hawkinsa ze stojącym obok niego ucieleśnieniem obcości niełatwo było przeoczyć. Benny też wyglądał na większego, niż w rzeczywistości – z tym błyskiem szaleństwa i w kilku krokach wybijających rytm amoku i serca, i serca w tym amoku pogrążonego do granic tonięcia albo traconego tchu, wydyszanego przez obrzydliwy, prawie spieniony śliną szczękościsk. I z paroma porachunkami, których nie wyrównali między sobą – on i Alex – nigdy.
Było w nim dużo zawiści – i bólu, zdaje się, też.
[akapit]
Z Bennym coś było nie tak. Coś było nie tak, kiedy krzyczał, kiedy miotał się w samym sobie – jakby starzał się z każdą sekundą a potem przeżywał swoje życie od nowa i od nowa, i od nowa – jakby mało było mu jeszcze żalu w jednym.
[akapit]
Poza tym – trzęsło nim, jak diabli, kiedy cisnęli sobą o ziemię, w plątaninie szarpnięć i z wierzgnięciami nóg wzniecającymi tuman kurzu. Wpadł w szał. „Wiesz o wszystkim! Wiedziałeś od początku! I myślałeś- myślałeś, że ja- ja się nie dowiem?!” Alexa najpierw zamroczyło, może przez ucisk przedramienia na gardle, jak w tych sytuacjach, w których własną śmierć obserwuje się z zewnątrz – z perspektywy stojącej obok osoby. Był tutaj – a jednocześnie był tam, pośrodku pierwszego poruszenia; był w nadgarstku Riley złapanym w nerwowym przeczuciu przez Amelię – był w spojrzeniu paru najbliższych znajomych Mazie – był w kadrze podejrzanym zza szarpniętej gwałtownie, muślinowej firanki. A on krzyczał, dalej. Dalej krzyczał charczącym słowotokiem, „myślałeś, że się nie dowiem! Ż-że była u ciebie! Co jej zrobiłeś?! Co jej zrobiłeś, jebany morderco wracaj skąd przyszedłeś! Co jej zrobiłeś?! Co jej zrobiłeś?! Zajebię cię słyszysz za pier do lę!”.
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Lou, który - w przeciwieństwie do trzydziestoczterolatka - czasem na upiększanie świata na siłę świadome przeżywanie piękna, jakie świat nosił w sobie (z a w s z e, nawet jeśli skutecznie ubrzydzany przez ludzi), dysponował aż w nadmiarze - wiedział, że ćmy i pożary miały z sobą wspólnego coś jeszcze, oprócz płomieni.
Pył.
Brunatną, rozpachnioną spalenizną mgiełkę sadzy, albo warstewkę drobniuśkich, połyskliwych łusek, możliwych do strącenia silniejszym podmuchem wiatru, czy entuzjastycznym natarciem dziecięcego palca.
I gdyby był pożogą właśnie, albo ćmą - a nie wyłącznie tym dzieciakiem, chłopcem w hawkinsowych oczach, czy nawet mężczyzną: młodym, to fakt, choć już o dojrzalszej, pełniejszej, silniejszej fizjonomii, z łukami tam, gdzie kiedyś były tylko kanty i czernią włosów w miejscach, w których jeszcze niedawno dość idiotycznie pyszniła się żenująca, pusta bladość - jeszcze moment temu, zamiast zrywać się do lotu, albo czepiać firanki na haczykach śmiesznych, łaskotliwych pazurków, tym samym pyłem - odruchowo sypnąłby teraz Alexandrowi w oczy, by ten nie mógł go zobaczyć (a wraz z nim, wszystkich indykatorów inności, których notorycznie czepiał się, choćby tylko w myślach).
I sypnąłby mu w uszy, by nie mógł go usłyszeć -ową trzygłową chimerę nie tyle prowadzącego na smyczy, przy nodze, ile szarpiącego się z nią jak naiwny i nadgorliwy właściciel, co to narowistą bestię przygarnął do serca nie zmierzywszy wcześniej zamiarów na siły, i sił na zamiary.
I sypnąłby mu w usta, zanim Alex zdołałby je otworzyć choć szerzej i wypluć, jak to miewał w zwyczaju, litanię nieprzyjemności tak oszczędnych, jak i, jednocześnie, trafnych, że nawet - kurwa mać - nie dało się z nimi zwykle dyskutować (a więc wszystkich tych: T u nie dokończyłeś; T a m t o mogłoby być zrobione porządniej; O, o T y m jeszcze zapomniałeś; wreszcie, najgorsze: A T o ? Samo się nie zrobi - wypowiadanych w chwilach, które Lou bardzo chciał nazywać już końcem dnia pracy, a jakie nagle okazywały się być początkiem jakiejś pierdolonej mordęgi).
Ale przede wszystkim sypnąłby mu - niczym klątwą - w sny, żeby [ Alex ] nie mógł o nim zapomnieć.
Zanim jednak w, jak to szło?, artystycznie-estetycznych, albo estetycznie-artystycznych dyrdymałach brunet miałby choć namiastkę szansy rozsmakować się łapczywiej i pełniej, jak ćma myląca punkt nawigacyjny (albo jak pożar, w myśl powiedzenia, że podobno ciągnie swój do swego), zachował się w zupełnie innym ujęciu - w ogień rzuciwszy się (za Hawkinsem!?) wynikiem automatyzmu, jakiego po sobie nie spodziewał się nawet i on sam.
Było więc tak, że w jednej chwili rejestrował jeszcze błyskawiczny rozwój wydarzeń z zewnątrz, spoliczkowany świstem powietrza, i zaskoczony tępym szarpnięciem w punkcie, w którym Bennett zawadził o jego bark -
a w następnej był już w samym jego epicentrum, dobrowolnie rzuciwszy się na, o ironio, rodeo - w tumanach suchego, złotawego kurzu prowadzone teraz przez dwoje rozszalałych, sczepionych z sobą ciasno ciał.
Zapytany potem, co strzeliło mu do głowy, Miloud będzie się śmiał - rozmasowując jeszcze bledziuchny cień nadwyrężenia w miejscu, w którym Bennett zaraz przetrąci mu lewy nadgarstek, ale nie będzie w stanie odpowiedzieć. Może to to, że matka zawsze uczyła go, by brać w obronę słabszych [a Alexander - zwykle taki rosły w jego oczach, z całym tym swoim wzrostem i manierą przysłaniania innym słońca - (zwłaszcza, że niejednokroć już pojawił się nad Lou, wybudzając go z ucinanej sobie w godzinach pracy drzemki, i - zupełnie fizycznie - rzucając tym samym cień na szansę nadrobienia przez chłopaka paru minut snu utraconych konsekwencją nocnych, imprezowych eskapad) - teraz naprawdę zdawał się być drobny i głupio bezbronny, do podłoża przygnieciony rozedrganiem crawfordowej furii]. A może, nieco mniej chlubnie, jakiś rodzaj satysfakcji wiążącej się z faktem, że jego - to jest: Al-Attala, tego intruza w wygodzie jednolitego, białego świata Hawkinsów i wszystkich ich cholernych sąsiadów - pomocy potrzebować mógł ten, który odmawiać jej zdawał się zawsze i wszystkim, choćby przy diabelnym przerzucaniu siana.
Naiwne to było z jego strony, to prawda. I bardzo, w gruncie rzeczy, nierozsądne i dziecinne.
Ale sus, którym Lou rzucił się w stronę mężczyzn, niepozbawiony był też heroizmu. I uroku. Straceńczego, wprawdzie, nie dało się ukryć, ale jednak -
Z tego relację - sobie nawzajem - zdawać będą natomiast wszystkie te obecne na stypie ciotki i kuzynki, zebrane przy oknach domostwa, od wewnątrz, lub - co odważniejsze - wylegające już na podwórko.
Będą mówić o tym, jak chłopak rzucił się na Benny'ego, równowagę tracącego teraz chyba bardziej efektem dystrakcji niż faktycznej siły dwudziestoczterolatka, i jak sklinował przedramię w przesmyku jego gardzieli - tam, gdzie kończył się Hawkins, nadal walczący o oddech, a zaczynał Crawford, rozeźlony i rozśliniony jak byk Brahma w siódmej z ośmiu decydujących sekund pojedynku. Powiedzą, że wszystko działo się bardzo szybko, ale może lepiej, że stało się tak, jak się stało - z Bennettem odpuszczającym wreszcie Alexowi, i cały swój amok koncentrujący raptem na Miloud'zie. Któraś z tych bardziej wylewnych krewnych doda, że może ten parobek uratował Hawkinsowi życie. Pewnie nie. Ale, w roztrzaskiwanym światłem kalejdoskopie sekund, Bennett rzeczywiście wyglądał tak, jakby zamierzał go zabić.
Jeśli jakąkolwiek cząstką siebie Lou spodziewał się, że z Crawfordem będzie tak, jak było z Alem wtedy, na poboczu, to tkwił w błędzie (mającym kosztować go podbicie oka, ukruszenie dolnego zęba, pękniętą brew, wargę i język, łagodne - cokolwiek, w medycznym żargonie, mogłoby to oznaczać - wstrząśnienie mózgu i zwichnięty nadgarstek). Nie zdążył owej pomyłki jednak ani zarejestrować, ani opłakać - męskim szałem porwany zaraz w wir bólu i rozsapanych przekleństw. Najpierw atakował, zachłyśnięty sekundą przypadkowej przewagi, a potem już tylko się bronił, zasłaniając dłońmi twarz, którą desperacko chciał zachować nawet żałośnie rozłożony na łopatki.
Alexander Hawkins
Pył.
Brunatną, rozpachnioną spalenizną mgiełkę sadzy, albo warstewkę drobniuśkich, połyskliwych łusek, możliwych do strącenia silniejszym podmuchem wiatru, czy entuzjastycznym natarciem dziecięcego palca.
I gdyby był pożogą właśnie, albo ćmą - a nie wyłącznie tym dzieciakiem, chłopcem w hawkinsowych oczach, czy nawet mężczyzną: młodym, to fakt, choć już o dojrzalszej, pełniejszej, silniejszej fizjonomii, z łukami tam, gdzie kiedyś były tylko kanty i czernią włosów w miejscach, w których jeszcze niedawno dość idiotycznie pyszniła się żenująca, pusta bladość - jeszcze moment temu, zamiast zrywać się do lotu, albo czepiać firanki na haczykach śmiesznych, łaskotliwych pazurków, tym samym pyłem - odruchowo sypnąłby teraz Alexandrowi w oczy, by ten nie mógł go zobaczyć (a wraz z nim, wszystkich indykatorów inności, których notorycznie czepiał się, choćby tylko w myślach).
I sypnąłby mu w uszy, by nie mógł go usłyszeć -ową trzygłową chimerę nie tyle prowadzącego na smyczy, przy nodze, ile szarpiącego się z nią jak naiwny i nadgorliwy właściciel, co to narowistą bestię przygarnął do serca nie zmierzywszy wcześniej zamiarów na siły, i sił na zamiary.
I sypnąłby mu w usta, zanim Alex zdołałby je otworzyć choć szerzej i wypluć, jak to miewał w zwyczaju, litanię nieprzyjemności tak oszczędnych, jak i, jednocześnie, trafnych, że nawet - kurwa mać - nie dało się z nimi zwykle dyskutować (a więc wszystkich tych: T u nie dokończyłeś; T a m t o mogłoby być zrobione porządniej; O, o T y m jeszcze zapomniałeś; wreszcie, najgorsze: A T o ? Samo się nie zrobi - wypowiadanych w chwilach, które Lou bardzo chciał nazywać już końcem dnia pracy, a jakie nagle okazywały się być początkiem jakiejś pierdolonej mordęgi).
Ale przede wszystkim sypnąłby mu - niczym klątwą - w sny, żeby [ Alex ] nie mógł o nim zapomnieć.
[akapit]
[akapit]
a w następnej był już w samym jego epicentrum, dobrowolnie rzuciwszy się na, o ironio, rodeo - w tumanach suchego, złotawego kurzu prowadzone teraz przez dwoje rozszalałych, sczepionych z sobą ciasno ciał.
Zapytany potem, co strzeliło mu do głowy, Miloud będzie się śmiał - rozmasowując jeszcze bledziuchny cień nadwyrężenia w miejscu, w którym Bennett zaraz przetrąci mu lewy nadgarstek, ale nie będzie w stanie odpowiedzieć. Może to to, że matka zawsze uczyła go, by brać w obronę słabszych [a Alexander - zwykle taki rosły w jego oczach, z całym tym swoim wzrostem i manierą przysłaniania innym słońca - (zwłaszcza, że niejednokroć już pojawił się nad Lou, wybudzając go z ucinanej sobie w godzinach pracy drzemki, i - zupełnie fizycznie - rzucając tym samym cień na szansę nadrobienia przez chłopaka paru minut snu utraconych konsekwencją nocnych, imprezowych eskapad) - teraz naprawdę zdawał się być drobny i głupio bezbronny, do podłoża przygnieciony rozedrganiem crawfordowej furii]. A może, nieco mniej chlubnie, jakiś rodzaj satysfakcji wiążącej się z faktem, że jego - to jest: Al-Attala, tego intruza w wygodzie jednolitego, białego świata Hawkinsów i wszystkich ich cholernych sąsiadów - pomocy potrzebować mógł ten, który odmawiać jej zdawał się zawsze i wszystkim, choćby przy diabelnym przerzucaniu siana.
Naiwne to było z jego strony, to prawda. I bardzo, w gruncie rzeczy, nierozsądne i dziecinne.
Ale sus, którym Lou rzucił się w stronę mężczyzn, niepozbawiony był też heroizmu. I uroku. Straceńczego, wprawdzie, nie dało się ukryć, ale jednak -
[akapit]
Będą mówić o tym, jak chłopak rzucił się na Benny'ego, równowagę tracącego teraz chyba bardziej efektem dystrakcji niż faktycznej siły dwudziestoczterolatka, i jak sklinował przedramię w przesmyku jego gardzieli - tam, gdzie kończył się Hawkins, nadal walczący o oddech, a zaczynał Crawford, rozeźlony i rozśliniony jak byk Brahma w siódmej z ośmiu decydujących sekund pojedynku. Powiedzą, że wszystko działo się bardzo szybko, ale może lepiej, że stało się tak, jak się stało - z Bennettem odpuszczającym wreszcie Alexowi, i cały swój amok koncentrujący raptem na Miloud'zie. Któraś z tych bardziej wylewnych krewnych doda, że może ten parobek uratował Hawkinsowi życie. Pewnie nie. Ale, w roztrzaskiwanym światłem kalejdoskopie sekund, Bennett rzeczywiście wyglądał tak, jakby zamierzał go zabić.
Jeśli jakąkolwiek cząstką siebie Lou spodziewał się, że z Crawfordem będzie tak, jak było z Alem wtedy, na poboczu, to tkwił w błędzie (mającym kosztować go podbicie oka, ukruszenie dolnego zęba, pękniętą brew, wargę i język, łagodne - cokolwiek, w medycznym żargonie, mogłoby to oznaczać - wstrząśnienie mózgu i zwichnięty nadgarstek). Nie zdążył owej pomyłki jednak ani zarejestrować, ani opłakać - męskim szałem porwany zaraz w wir bólu i rozsapanych przekleństw. Najpierw atakował, zachłyśnięty sekundą przypadkowej przewagi, a potem już tylko się bronił, zasłaniając dłońmi twarz, którą desperacko chciał zachować nawet żałośnie rozłożony na łopatki.
- Cisnął się jeszcze w przód raz, czy drugi - na roztrzęsionych rękach znajdzie potem krew, i będzie głupio dumny, że nie należała (wyłącznie) do niego.
- A następnie odleciał. Ale nie jak ćma, ku wstędze księżycowej poświaty, albo choćby jak motyl, by przysiąść na gładzi przegubu Alexandra (co zabawne, ten przegub właśnie będzie ostatnim, co na ten moment zapamięta - odsłonięty zrolowanym mankietem, wylizany słońcem, w towarzystwie rąk jakichś innych osób, odciągających od Lou wierzgającego nadal trzydziestosiedmiolatka), a po prostu jak bardzo głupi, obity po pysku, chłopiec.
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
[akapit]
Cała zbieranina dzieliła się na tych, którzy nawoływali i krzyczeli – prośby i modły, sprawę może, razem z odpowiedzialnością, decydując się jednak wcisnąć w gestię siły wyższej; potem był ktoś, kto zdążył tylko przysłonić oczy chłopcu tulącemu do piersi malutkiego Tantou (być może sama Mathilde, o kolejny dzień przedłużając ciągłość dziecięcej niewinności, zachowanej z daleka od podglądanej przez palce przemocy); i byli ci – wśród nich także Marcus – którzy porwali się przodem, odwodząc najpierw rękę Bennetta znad nieprzytomnego Lou, a potem – zupełnie nagle – rękę Alexa od napuchniętej pod jego pięścią twarzy Bennetta; tym samym odwodząc także ból – ten wymierzany, od bólu przyjmowanego. I nienawiść – od zawiści.
*
[akapit]
Twardo trzymał się więc przekonania, że nie żałuje, wcale – i że nie miał innego wyjścia. Jedną z najważniejszych zalet nieprzytomnych albo martwych było bowiem to, że nie zdradzali tajemnic; nawet więc, gdyby Benny miał paść trupem – przynajmniej padłby nim nie bez pożytku.
[akapit]
Może to już obsesja.
Rzecz w tym, że po takiej prowokacji Alex podpisał się pod każdym słowem kuzyna. Po pięcioletniej odsiadce i z doskwierającymi mu wyskokami agresji, był przecież – jak malowany – doskonałym materiałem na domniemanego mordercę dwudziestodwuletniej Mazie; o owocnym źródle plotek nawet nie wspominając.
Nic dziwnego. Przecież w takim grajdole ludzie potrafili wywęszyć, co dzieje się u samego Boga. Dziwne – Alexowi wydawało się, że facet w najbliższym czasie raczej nie zamierzał wracać z bezterminowego urlopu. Zresztą, po co? Jakby spojrzał na cały ten bałagan, pewnie bez większego namysłu złapałby się za głowę, a potem natychmiast zarządził kolejny potop.
Potop?
No, psia jego mać, potop – prawie identyczny jak strumień ulewający się z podstawionego pod łazienkowy kran cebra. Chyba się zamyślił – Al, znaczy się, w pozbawionym sensu oczekiwaniu. Oczekiwaniu, które dopadło go nagle – nieproszone, a jednak przyjęte w gości bez obiekcji.
[akapit]
Al miał się w tym czasie zająć Milou’ – tak mu powiedział ojciec – „lepiej, żeby dzieciak wyszedł bez szwanku”. Bez szwanku, jeszcze czego. Przecież Arab wyglądał jak nic innego, poza szwankiem na szwanku.
Na miłość boską, nie był cudotwórcą – myślał, wracając do pokoju – z niefortunną bielą ręcznika przewieszoną przez ramię, paroma specyfikami i wiaderkiem z drewnianych sztachetek, zdrowo potraktowanym letnią wodą.
[akapit]
Zwrócił zresztą uwagę na wiele innych niuansów. Na rozbiegane spojrzenie ciemnych oczu – tak, jasne. Ale i na ciemną karnację, zupełnie inaczej chłonącą w siebie pigmenty zastygającej krwi. Dopiero potem zwrócił uwagę na przetrącony nadgarstek. Nie chciał dzieciaka straszyć, ale nie wyglądało mu to najlepiej (do snucia takich wniosków uprawniony niejednym upadkiem). Dziwna to była kombinacja towarzyszących mu uczuć; wdzięczność przysiadająca na prawym ramieniu, razem z ręcznikiem zwilżonym najpierw i wyżętym dopiero za chwilę – do pary z zawodem, niepokojem albo prostotą gniewu – elementarnymi składnikami ogólnego wniosku, że za takie wciskanie nosa w nieswoje sprawy, Lou bardzo prędko napyta sobie większej biedy, niż ta.
Obydwoje mieli więc nietęgie miny, choć przecież każdy z innych pobudek.
– Czyli jednak żyjesz. – Chrząknął wreszcie, przystanąwszy tuż przed brunetem. Założył mu rękę na ramieniu – i sugestywnie docisnął, zatrzymawszy w miejscu, na wszelki wypadek, gdyby chłopakowi ubzdurało się wstawać. – Alrighto. We need to patch you up, kid. Like… now. – Pociągnął nosem. – Just- try not to move too much, yeah? – Stanął nad nim, stabilniej blokując chłopięce kolano między swoimi nogami. Dotknął ręcznikiem skroń – rozprutą i rozpulsowaną sączącą się z niej czerwienią. – Oi, how many fingers do you see? You sure you don’t feel dizzy? Nauseous? How’s your wrist?
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
[akapit]
O Śmierci, tak właściwie, jakby nie pamiętał wcale, choć może niesłusznie - przygnieciony kilogramami gniewu tak rozszalałego, że dawno już prześlizgnął się ponad granicą wszelkiego rozsądku czy samokontroli. Kto wie, może ta - Śmierć, ma się rozumieć - wyszła ze stypy wcześniej, nieszczęsną Mazikeen wreszcie skreśliwszy z listy spraw zaczętych, ale niepogrzebanych niedokończonych? A może nie pojawiła się na niej wcale, zbyt zaaferowana obowiązkami bardziej naglącymi (tych najwięcej miała zwykle w Cairns, gdzie mieścił się przecież i szpital, i lokalny dom opieki dla osób starszych, i zjazd z autostrady, który - mimo ostrzeżeń - nadal regularnie zwodził początkujących, albo podpitych kierowców) niż chęć nastraszenia butnego dwudziestokilkulatka ewentualnością przedwczesnego pożegnania się z życiem. Co zabawne, za kilka miesięcy Śmierć i Lou zbliżą się do siebie tak bardzo, że na zawodach zaczną startować w jednym siodle -
ale póki co żadne zanadto nie zaprzątało sobie głowy istnieniem tego drugiego.
Miloud'em, natomiast, zainteresował się inny uczestnik imprezy, znany chłopakowi z rozmaitości wcześniejszych instancji (tym liczniejszych przy pracy fizycznej, jak i mało statycznym stylu życia). Ból. Może jakiś daleki krewny tego, co to Elijah Cooperowi towarzystwa dotrzymywał od najwcześniejszych wspomnień - w końcu w społecznościach tak wsobnych i ściśle z sobą pozrastanych jak lokalna, każdy znał każdego - i z dużym prawdopodobieństwem intymniej, niż tylko z widzenia.
To Ból, w każdym razie, a nie Śmierć, czy jacyś jej krewni, poświęcił teraz Lou więcej atencji. Pochylił się nad nim - rozciągniętym na ziemi bezwładnie, jak porzucona przez wybrednego, znudzonego artystę marionetka (sznurki - łączące barki i talię chłopaka z dłońmi Bennetta, urwać musiały się wtedy, gdy mężczyznę wreszcie odszarpnięto odeń na bezpieczniejszą odległość; może przy odlocie - zarówno własnym, jak i Al-Attala - porwały je wrony, uznawszy, że takie tworzywo przydać się może do budowy gniazda) - i musnął dwudziestoczteroletnią skroń pierwszym, piekącym pocałunkiem. Uszczypnął Lou w ucho - tam mniej więcej, gdzie zatrzymała się i zawisła, zamknięta w urokliwej kropelce, krew - z łuku brwiowego prowadzona grawitacją ku podłożu. Wolnym, pulsującym dotykiem pogładził bruneta po policzku - przygotowując tym samym grunt pod mające tam wykwitnąć zasinienie. Wreszcie - strzelił palcami: trzask! - niczym dźwięk rozlegający się przy łamaniu kości, albo przysiąg (szczęśliwie dla Ala, -And I’d rather keep it this way-, nawet już odzyskując przytomność Milou miał aktualnie język tak spuchnięty, a gardło ściśnięte przerażeniem, że nawet gdyby chciał, nie byłby władny zdradzić nikomu informacji powierzonej mu przez Hawkinsa na chwilę przed całym zamieszaniem), i pociągnął Al-Attala za nadgarstek. Raz, drugi, trzeci, czwarty - i to z każdym podejściem coraz mocniej. W tym samym czasie, w którym Al Hawkins prowadził go na wskroś podwórka do domu, a potem w górę schodów.
Dziwne. Lou nie zauważył nawet, kiedy blondyn dźwignął go z pozycji horyzontalnej w wertykalną.
☪
[akapit]
W niewyraźnej, ale ćmiącej niby opuchlizna myśli, Lou zastanowił się nagle, czy podobnie wyglądają więzienne cele. Jednocześnie zbyt małe, jak i zbyt duże dla ludzkiej duszy; przestrzenie, w których całe życie tłoczyło się - jak w puszce, jak i gubiło - niczym na niezmierzalnej pustyni.
- Przydałaby się jakaś ładna sadżadża - Wymamrotał niedorzecznie, bardziej w eter czy do samego siebie, niż do jedynego lokatora klitki - nadal jeszcze zajętego zgarnianiem z łazienki opatrunkowych specyfików - Bardzo. Taka pstrokata - Bafo - faka frokata. Świetnie. Tego jeszcze tylko brakowało, żeby Al uznał, że brunet rzuca na jego włości jakieś arabskie zaklęcie.
[akapit]
Gdy Hawkins nad nim stanął, taki rosły i ładny, w obciążanym cembrzykiem kontrapoście, Lou spróbował zadrzeć głowę i jęknął. Przyuważył tylko tyle, że twarz Alexa była surowa i wypłukana z barwy (pewnie nie silniej, niż jego - ale tej na całe szczęście nie widział), a w dodatku jakby zagniewana. Nie rozumiał. I nie chciał, żeby mężczyzna się na niego złościł - chociaż może to Lou właśnie zepsuł stypę. Kto wie, może mordobicie było częścią rodzinnej tradycji, a on, wcisnąwszy się w tornado konfliktu, zaburzył rytm jakiegoś cennego, wielopokoleniowego rytuału!?
- Huh? - Fuf?, wystękał - I'm not a - F-fuck!
Ręcznik był szorstki i chłodny. Jego dotyk skojarzył się brunetowi z ocieraniem skóry o asfalt, przy upadku z roweru albo z deskorolki. Może z huśtawki? To miałoby sens o tyle, że Lou czuł się właściwie tak, jakby na jednej siedział - rozbujany rzutami mdłości i skurczy skręcających mu żołądek. Odruchowo spróbował się czegoś przytrzymać, i trafiło na męskie udo - daleko nie miał, z nogami Ala sklinowanymi w przeplatance jego własnych. Gorzej, że nieopatrznie zrobił to z użyciem przetrąconego nadgarstka. Zaskowyczał.
- Ou-mefde! - Merde; i przykulił rękę ku piersi. Głupi, przestraszony jak szczeniak.
Palce widział dwa - zaciśnięte na krawędzi ręcznika; i cztery - gdy Al wycofywał rękę do wiadra, z kciukiem skrytym pod krawędzią materiału. Ale na pytanie nie odpowiedział.
- Al-afu angfy wy-me? - Zdążył natomiast zapytać, zamiast na przykład zborną odpowiedzią rozwiać męskie wątpliwości względem jego potencjalnych torsji. Z drugiej strony to, że Miloud'em szarpały nudności, powinno być dość oczywiste - a już na pewno teraz, gdy chłopak wychylił się w przód i wyrzygał, głównie żółcią i pianą, i jakąś smętną pozostałością popołudniowej kanapki, w przyniesione przez trzydziestoczterolatka wiadro.
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
– No – zaprzeczył jeszcze zanim Al-Attal dobił do brzegu tym swoim zawilgoconym juchą seplenieniem. Fakt, trochę niefortunnie – wszakże w ten sposób odpowiadali tylko ci, którzy byli dokumentnie pewni, że nie, nie są źli (a Alex nie był pewien), i ci, którzy nieprawdomównie potrzebowali czym prędzej zbyć problem, najlepiej zamiótłszy go pod dywan albo jakąś inną sadżadżę (niestety – w całej ignorancji Alexa taki kobierzec naprawdę był rzuconym na ziemię kawałkiem szmaty – i niczym więcej). Jeśli Lou oczekiwał bardziej wyczerpującej odpowiedzi – musiał obejść się smakiem – równie słodko-metalicznym i żelazistym, jak dotąd.
Zresztą, podobnie Alex nie miał czasu zastanawiać się nad tym co czuł, a czego nie – serce tkwiło mu w piersi niczym drzazga albo odłamek szkła z tej klepsydry, równym tempem przerzucającej może resztki tego piachu, który razem z sapliwym, świszczącym oddechem przyjął w siebie pomiędzy jednym, drugim, trzecim ciosem wymierzanym w Bennetta. I to serce – płat niewielkiego, kilkuset gramowego mięśnia – wybijało ciche memento, twardo przypominające Alexowi, że powinien się spieszyć. Nie, nie panikować. Spieszyć – czerstwo i żwawo uwijając się w ruchach, w niczym nieczerpiących pożytku z zawahania i nerwów. Nerwy nigdy nie były dobre – i nigdy nie było z nich pożytku. Wystarczyło choćby zerknąć na zgiętego w pół Al-Attala – plującego w wiadro resztkami kanapki – zdaniem Hawkinsa, który nie omieszkał przyjrzeć się zakrwawionej papce nie do końca przetrawionych treści – trochę jak przedłużeniem żołądka.
Dał mu chwilę – struchlałemu, z jedną ręką podwiniętą jak boleśnie kulona do piersi łapa – raczej psia, niż królicza (zamiast szczęścia, prezentująca się bardziej jak ich antonimiczna siódemka), jeszcze chwilę zawieszonego nad podstawionym i przytrzymanym bliżej cebrem. Przy każdym skręcie żołądka nie omieszkał nawet tą absurdalną kombinacją głaskania i poklepywania znaczyć chłopięcych, mizernych pleców. W geście ukojenia, pokrzepienia albo mniej lub bardziej dosłownego w s p a r c i a – czymkolwiek miałby teraz stać się dla Araba, z jego ręką kurczliwie naniesioną na Alexowe udo.
Ten dotyk – sunący miękko przełęczą pomiędzy kapturami chłopięcych łopatek i barków – do dłoni Alexa pasował tylko trochę albo wcale – jak mały, ręcznie obmalowany w łatki Tantou, wystrugany z drewna wygodnie mieścił się tylko w oskrzydleniu dziecięcych palców. Tutaj – w dorosłej grabie prawie dwumetrowego mężczyzny, był raczej jedynie funkcjonalnym dodatkiem zogniskowanym w opuszkach i pętlicach linii papilarnych. Przydatny w najrozmaitszej potrzebie – przy uspokojeniu rozjuszonej, grożącej spienieniem klaczy albo pozbieraniu z ziemi pięcioletniego Noah, jeśli ten w trakcie popołudniowych zabaw i psot akurat wyłożył się, jak długi.
No już, już dobrze-
– I’ll go bring you some water so you can rinse your mouth out, okay? – Miał głos jak ostre światło – więc jeśli w chłopaku naprawdę było coś z ćmy, Al miał nadzieję, że tyle wystarczy, by zwrócić na siebie jego uwagę. Zamrugał. – But- Lou? Oi, Lou, listen- Look at me. – Potrzebował jeszcze chwili, którą spędził na gonitwie za spojrzeniem chłopaka. – It’s just a scratch. I’ve seen much worse. – Może mówił o rodeo. A może nie.
Zaczynało się już porządnie ściemniać.
Nic dziwnego – sumienne opatrzenie chłopaka wymagało kilku podejść: zniesienia paru ręczników, wymiany wody i opatrunku z improwizacji w miejscach, w których kończyła się wiedza Alexa z zakresu przedlekarskiej pomocy – i w których zaczynała się niezłomna, prostolinijna wiara, stojąca w absolutnej opozycji do wszystkich tych wielkomiejskich apostazji, gdzie z powodu byle kichnięcia na kolanach gnało się pod lekarskie gabinety. No, nie tutaj, chociaż niepokojące rozkojarzenie chłopaka wzbudziło w Alexandrze krztynę wątpliwości.
Priorytetem pozostała jednak twarz, twarz której uważnie się przyglądał, i którą lustrował z ukróconego dystansu własnego przykucnienia – e g z o t y c z n a , opstrzona czarnym, mocnym spojrzeniem, teraz tylko wypłowiałym i ciężkim, jak brwi, bólem ściągane w dół arkady rozpiętej ponad okiem.
Domyślał się, że chłopak, choć zaprowadzony tutaj – do pokoju Alexa, jedną nogą nadal tkwił w szoku – w cieniu garbatego drzewa obwieszonego linkami huśtawki. Teraz miał czas na zebranie myśli – i siebie, w garść, w trakcie żmudnego, rozwleczonego w czasie pseudo-zabiegu – pomiędzy obmywaniem policzków, wycieraniem krwi, dezynfekowaniem rozcięć i nadgryzień, i chłodzeniem – przez szmaciany tobołek z mrożonego groszku owiniętego kuchennym, wzorzystym ręcznikiem.
– Sam zrobiłeś tę zabawkę dla młodego? Całkiem z głowy? – Al uniósł brew, przeskakując pomiędzy źrenicami chłopaka, a sklejanym pęknięciem cienkiej skóry opinającej wybój kości, tuż ponad okiem. Przytrzymywał go za podbródek – mocniej, kiedy dzieciakowi zbierało się na kapryśne uniki. – Chwalił mi się. M-hm. Polubiliście się, co?
Wreszcie przyszła kolej na rękę – smutne zgięcie wykrzywionego, zapuchniętego nadgarstka. Al potrzebował chwili, żeby wyartykułować zbitek własnych myśli – raz zagryzając policzek od środka, to znowu ciągnąc nosem.
Zmarszczył brwi, unosząc dłoń chłopaka za przegub.
– Tym też się musimy zająć. – Cmoknął. – Tylko że będzie bolało. Jak diabli, uprzedzam. Rzecz w tym, że nie mogę cię niczym naszprycować, skoro wymiotowałeś. – Wysunął lekko szczękę do przodu, zgrzytnął zębami i dźwignął się na równe nogi, podsuwając chłopakowi pod usta któryś z czyściejszych ręczników albo gałganków. – Just bite into it, alright, big boy? – zasugerował, wsunąwszy lewą rękę chłopaka pod jego udo, na wszelki wypadek dociśnięte jeszcze do materaca własnym kolanem. Potem zajął się nadgarstkiem, uwagę bruneta próbując (skutecznie lub nie) rozproszyć jakimś bzdurnym gawędzeniem na temat swojego siostrzeńca – i tego, że patrząc na dzisiejszą zawartość Al-Attalowego żołądka, którą – chcąc nie chcąc – Alex miał okazję podejrzeć, Arab naprawdę powinien jeść więcej. Nie kłamał; przecież czuł, mając pod sobą mniejsze, znajomo wątlejsze ciało, z mięśniami pospinanymi przerażeniem i bólem.
Niewiele później znów uniósł spojrzenie na twarz chłopaka – zaczerwienioną, ze sperlonym na skroni potem. Przeklął się, że w ogóle zerkał w tym kierunku – jakby nie mógł zwyczajnie zapytać, czy tak jest okay (nie – nie było, ale nie w kontekście zbyt mocno zaciągniętego bandażu).
– Lou? I'm not angry with you. I'm angry with him. – A potem prychnął, kiwając głową. – Co nie zmienia faktu, że to, co zrobiłeś, było głupotą. – Ruchem podbródka wskazał na owinięty nadgarstek. – Przynajmniej masz nauczkę.
miloud al-attal
[akapit]
[akapit]
[akapit]
No już, już dobrze-
– I’ll go bring you some water so you can rinse your mouth out, okay? – Miał głos jak ostre światło – więc jeśli w chłopaku naprawdę było coś z ćmy, Al miał nadzieję, że tyle wystarczy, by zwrócić na siebie jego uwagę. Zamrugał. – But- Lou? Oi, Lou, listen- Look at me. – Potrzebował jeszcze chwili, którą spędził na gonitwie za spojrzeniem chłopaka. – It’s just a scratch. I’ve seen much worse. – Może mówił o rodeo. A może nie.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– Sam zrobiłeś tę zabawkę dla młodego? Całkiem z głowy? – Al uniósł brew, przeskakując pomiędzy źrenicami chłopaka, a sklejanym pęknięciem cienkiej skóry opinającej wybój kości, tuż ponad okiem. Przytrzymywał go za podbródek – mocniej, kiedy dzieciakowi zbierało się na kapryśne uniki. – Chwalił mi się. M-hm. Polubiliście się, co?
[akapit]
Zmarszczył brwi, unosząc dłoń chłopaka za przegub.
– Tym też się musimy zająć. – Cmoknął. – Tylko że będzie bolało. Jak diabli, uprzedzam. Rzecz w tym, że nie mogę cię niczym naszprycować, skoro wymiotowałeś. – Wysunął lekko szczękę do przodu, zgrzytnął zębami i dźwignął się na równe nogi, podsuwając chłopakowi pod usta któryś z czyściejszych ręczników albo gałganków. – Just bite into it, alright, big boy? – zasugerował, wsunąwszy lewą rękę chłopaka pod jego udo, na wszelki wypadek dociśnięte jeszcze do materaca własnym kolanem. Potem zajął się nadgarstkiem, uwagę bruneta próbując (skutecznie lub nie) rozproszyć jakimś bzdurnym gawędzeniem na temat swojego siostrzeńca – i tego, że patrząc na dzisiejszą zawartość Al-Attalowego żołądka, którą – chcąc nie chcąc – Alex miał okazję podejrzeć, Arab naprawdę powinien jeść więcej. Nie kłamał; przecież czuł, mając pod sobą mniejsze, znajomo wątlejsze ciało, z mięśniami pospinanymi przerażeniem i bólem.
[akapit]
– Lou? I'm not angry with you. I'm angry with him. – A potem prychnął, kiwając głową. – Co nie zmienia faktu, że to, co zrobiłeś, było głupotą. – Ruchem podbródka wskazał na owinięty nadgarstek. – Przynajmniej masz nauczkę.
miloud al-attal
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Och, doprawdy?
Po latach relacji z Elijah Cooperem, Alex powinien chyba wiedzieć, że w odpowiednich okolicznościach nawet i kawał szmaty może stać się bardzo bliski sercu.
Temu samemu sercu, zresztą, co to pod ładnym, obłym rysem męskiej piersi trwało niewygodnie jak szczapka albo szklany odprysk. Jeśli trzymać się metafor, i porównywać dwa witalne mięśnie (wielkości, mniej więcej, zaciśniętej ciasno pięści, u Alexa - o wadze trzystu pięćdziesięciu jeden gram, u Miloud'a - o dwadzieścia jeden gramów lżejsze) bijące teraz obok siebie - Alexa miarowo, metodycznym łomotaniem odliczające sekundy potrzebne na obmycie, dezynfekcję, i prowizoryczne pozasklepianie większości chłopięcych obrażeń wbrew czyhającym już za progiem infekcjom, krzywym zrostom i brzydkim bliznom, tym bardziej prawdopodobnym, im dłużej zwlekałoby się z należytą ablucją, Lou - bardziej płochliwie, ciut nieregularnymi zrywami przybierającymi na sile wówczas, gdy Alex tarł, ściskał, albo oklejał rozcięcia i otłuczenia chłopięcego ciała - także serce Al-Attala działało jak zegar piaskowy. Tylko źródło szczerku było inne - podczas bowiem, gdy Alexander kruszywo przesypywane z jednej komory do drugiej zgarnął sobie, wygodnie, na własnym podwórku, Lou przywiózł swoje jeszcze z pustyni Al Hamam, z tej jednej wycieczki, może, na którą w ósmym roku chłopięcego życia zabrał go ojciec.
Wraz z każdym muśnięciem gładzących jego plecy palców, Lou przechodził dreszcz - niczym preludium do kolejnego, wymiotnego skurczu, wywracającego trzewia na lewą stronę tak długo, aż chłopak nie miał już czym rzygać, charkać, czy nawet pluć. Głupią intymnością sytuacji zawstydzony (tym bardziej, gdy Alex nie odpuścił mu komentarza względem treści jego plwocin - wygłoszonego głosem tak statycznym, że Miloud nie wiedział nawet jak miałby z nim dyskutować, ani się odgryźć), ale i ku nieskrywanej uldze. Wydawało się, że wraz z tym, co pływało właśnie w wiadrze, dwudziestoczterolatek pozbył się też sporej porcji zawrotów głowy. Gdy więc wreszcie puścił filar męskiej nogi - twarde, ciepłe węzły mięśnia prostego, krawieckiego i bocznego, ukryte pod materiałem odświętnych, ale i niebosko upiaszczonych teraz spodni - świat był nieco bardziej wyraźny, i stabilny. Może dlatego, że ten świat konstruował mu teraz Alex - głosem jak światło prowadząc prostą, kojącą narrację o tym, co zaraz zrobi, i co chce, żeby zrobił Milou', a czego robić mu nie wolno bezwzględnie, choćby bardzo chciał, albo potrzebował (w stoicyzmie rozmaitych: przyniosę Ci wody, teraz zaboli, tylko się nie wierć, i wreszcie, dodającym otuchy najbardziej ze wszystkich: to tylko draśnięcie - jakby w synonimie do, tak chłopakowi teraz potrzebnego, wszystko będzie dobrze).
- Ugf, 'Am forry - Spojrzeniem zbitego psa - sensownie w kontekście tej kulonej ku sobie łapy - brunet pociągnął spojrzeniem po tafli zabrudzonej wody, czknął i odwrócił wzrok. Było mu makabrycznie głupio. Z drugiej strony - przed samym sobą zapierał się z myślą, że nie znalazłby się tu, gdyby nie Alexander i jego rodzinne zatargi. Może byli kwita.
Trudno było mu podnosić na Hawkinsa oczy - obciążone tak wagą lewej, puchnącej powieki, jak i po prostu ciężarem zmęczenia, emocji, adrenaliny skraplającej się w skroniach post factum (wcześniej po ciele panoszyła się jak mgiełka, w stan mobilizacji stawiając równocześnie wszystkie mięśnie i wewnętrzne systemy; teraz krystalizowała się w ściskanej obręczą tępego bólu głowie - Lou przypuszczał, że później, gdy już zostanie sam, będzie musiał ją trochę wypłakać) i zwyczajnego stresu - za każdym razem, gdy czuł na sobie wzrok mężczyzny (zbyt często; jak ofiara - czyli może jednak nie pies, ale zając - monitorowana seriami bacznych, sokolich łypnięć, i niezdolna skryć się przed nimi nawet sama w sobie). Próbował go jednak przynajmniej wytrzymać, tylko kilkukrotnie uchyliwszy się w jakimś skręcie ciała, czy przymknięciu powiek.
Strasznie chciał być dzielny. I chciał być strasznie dzielny.
I chyba, po prostu, tą odwagą - która nakazała mu wgryźć się we frotte ręcznika posłusznie, niemal entuzjastycznie - miał nadzieję Hawkinsowi ciut zaimponować.
drugi -
trzeci spazm, zastygłszy wreszcie gdzieś na wysokości kontraktowanych gwałtownie bioder. Po wszystkim, faktycznie, było dosyć szybko. Za parę tygodni Lou będzie się zresztą pokornie zarzekał, że summa summarum nie było nawet tak najgorzej.
Teraz jednak pozostało mu tylko odetchnąć i, wbrew woli, za to w zgodzie z atawizmami ciała, wychylić się w przód, i zwisnąć bezwładnie, odruchowo oparłszy głowę o kant męskiego biodra. Poczuł zaszywki szlufek odbijające mu się na czole, i zapach hawkinsowego potu (także: również i jakieś mgliste wspomnienie wody kolońskiej, jak przystało na specjalne okazje; generyczną, reklamowaną jako prawdziwie męska woń specyfiku przez syna pożyczonego od Marcusa). Potem, jak światło odbite, runął w tył, jednocześnie gwałtownie, jak i jakby w zwolnionym tempie.
Trafił między poduszki, na łokciach (z obandażowaniem ręki ostrożnie uniesionym w bok) cofając się w tył - tym samym zawłaszczywszy sobie centrum męskiego łóżka.
Aż go zabolało - dosłownie - gdy dowiedział się na jak potwornie twardym materacu sypia Alexander. Ucieszył się, może, że jego (już niedługo...) własny jest tak cudownie elastyczny, nawet jeśli przychodziło mu płacić cenę w konieczności użerania się z tą upierdliwą, wżynającą się w lędźwie sprężyną.
Zagapił się w sęki na stropowych deskach. Cierpliwie zniósł zasłużoną rugę, ale częściowo się z nią nie zgodził.
- How could I not? - Wyseplenił - He would have hurt you.
No, do diabła, to nie było różniczkowanie, albo zaawansowana lekcja gramatyki, żeby - wtedy, pod przylegającym do domostwa drzewem - Miloud nie załapał powagi zagrożenia. A, chociaż mógł Alexandra nie lubić, i trochę się go bać, nie lubił go i bał się go mniej niż obojętności na (jak zakładał?) niezasłużoną krzywdę. Dopiero teraz docierało do niego, że nie mógł wiedzieć, czy w swoich oskarżeniach Bennett faktycznie był w błędzie - no bo skąd?! Coś mu jednak podpowiadało, którą należy obrać stronę.
Pociągnął nosem i spróbował się uśmiechnąć, zaraz ściągając jednak wargi do wyjściowej, neutralnej pozycji. Bolało jak diabli.
- You used to ride, right? Rodeo and stuff? - Zagaił, wymownie unosząc opatrzony przez blondyna nadgarstek - Is that where you've learned how to do these things?
Al nie musiał odpowiadać. W milczeniu - jak Lou przekonał się już kilkakrotnie - był całkiem niezły.
- We used to have horses when I was a bébé, you know? - Potknął się o własną francuszczyznę - Three. One for each of my brothers, one for me. My dad kept them in a stable in El Beheira... - Mamrotał, cudownie obojętny na fakt, że Alex nie mógł mieć pojęcia o czym mówi. Słowa, o dziwo, koiły ten rodzaj niespecyficznego bólu, jaki dopiero się w nim rodził - Had to let them go when they divorced. My parents - Zamachał stopami i spojrzał w dół, poza krawędź łóżka - Can I take my shoes off? I'll go soon, I promise. Juste need five minutes.
Teraz obrócił się na bok, w koślawym wsparciu o zdrową rękę.
- Noah is so good, you know? You're lucky you will be around him more - W kontrze do stwierdzeń dorosłych, podkreślających raczej fart pięciolatka, odzyskującego nagle wzór męskości, potrzebny w zastępstwie dla zmarłego ojca - What happened to his dad? Mattie... Mathilde won't tell. Your famille, Al... You are interesting people - Westchnął. Sam nie był pewien, czy to obelga, czy raczej komplement. Podciągnął sobie pod policzek złożoną na dwoje poduszkę - I haven't seen mine in five years.
Alexander Hawkins
Po latach relacji z Elijah Cooperem, Alex powinien chyba wiedzieć, że w odpowiednich okolicznościach nawet i kawał szmaty może stać się bardzo bliski sercu.
Temu samemu sercu, zresztą, co to pod ładnym, obłym rysem męskiej piersi trwało niewygodnie jak szczapka albo szklany odprysk. Jeśli trzymać się metafor, i porównywać dwa witalne mięśnie (wielkości, mniej więcej, zaciśniętej ciasno pięści, u Alexa - o wadze trzystu pięćdziesięciu jeden gram, u Miloud'a - o dwadzieścia jeden gramów lżejsze) bijące teraz obok siebie - Alexa miarowo, metodycznym łomotaniem odliczające sekundy potrzebne na obmycie, dezynfekcję, i prowizoryczne pozasklepianie większości chłopięcych obrażeń wbrew czyhającym już za progiem infekcjom, krzywym zrostom i brzydkim bliznom, tym bardziej prawdopodobnym, im dłużej zwlekałoby się z należytą ablucją, Lou - bardziej płochliwie, ciut nieregularnymi zrywami przybierającymi na sile wówczas, gdy Alex tarł, ściskał, albo oklejał rozcięcia i otłuczenia chłopięcego ciała - także serce Al-Attala działało jak zegar piaskowy. Tylko źródło szczerku było inne - podczas bowiem, gdy Alexander kruszywo przesypywane z jednej komory do drugiej zgarnął sobie, wygodnie, na własnym podwórku, Lou przywiózł swoje jeszcze z pustyni Al Hamam, z tej jednej wycieczki, może, na którą w ósmym roku chłopięcego życia zabrał go ojciec.
[akapit]
- Ugf, 'Am forry - Spojrzeniem zbitego psa - sensownie w kontekście tej kulonej ku sobie łapy - brunet pociągnął spojrzeniem po tafli zabrudzonej wody, czknął i odwrócił wzrok. Było mu makabrycznie głupio. Z drugiej strony - przed samym sobą zapierał się z myślą, że nie znalazłby się tu, gdyby nie Alexander i jego rodzinne zatargi. Może byli kwita.
[akapit]
Strasznie chciał być dzielny. I chciał być strasznie dzielny.
I chyba, po prostu, tą odwagą - która nakazała mu wgryźć się we frotte ręcznika posłusznie, niemal entuzjastycznie - miał nadzieję Hawkinsowi ciut zaimponować.
- Inna rzecz: przecież zdawał sobie sprawę, że na kimś, kto od młodości startował w rodeo, a na koncie miał też pięć lat odsiadki w prawdziwej ciupie, jego sztubacki heroizm nie mógł robić większego (żadnego?) wrażenia.
- Jezzzu-Chrrryste!
drugi -
trzeci spazm, zastygłszy wreszcie gdzieś na wysokości kontraktowanych gwałtownie bioder. Po wszystkim, faktycznie, było dosyć szybko. Za parę tygodni Lou będzie się zresztą pokornie zarzekał, że summa summarum nie było nawet tak najgorzej.
Teraz jednak pozostało mu tylko odetchnąć i, wbrew woli, za to w zgodzie z atawizmami ciała, wychylić się w przód, i zwisnąć bezwładnie, odruchowo oparłszy głowę o kant męskiego biodra. Poczuł zaszywki szlufek odbijające mu się na czole, i zapach hawkinsowego potu (także: również i jakieś mgliste wspomnienie wody kolońskiej, jak przystało na specjalne okazje; generyczną, reklamowaną jako prawdziwie męska woń specyfiku przez syna pożyczonego od Marcusa). Potem, jak światło odbite, runął w tył, jednocześnie gwałtownie, jak i jakby w zwolnionym tempie.
Trafił między poduszki, na łokciach (z obandażowaniem ręki ostrożnie uniesionym w bok) cofając się w tył - tym samym zawłaszczywszy sobie centrum męskiego łóżka.
Aż go zabolało - dosłownie - gdy dowiedział się na jak potwornie twardym materacu sypia Alexander. Ucieszył się, może, że jego (już niedługo...) własny jest tak cudownie elastyczny, nawet jeśli przychodziło mu płacić cenę w konieczności użerania się z tą upierdliwą, wżynającą się w lędźwie sprężyną.
Zagapił się w sęki na stropowych deskach. Cierpliwie zniósł zasłużoną rugę, ale częściowo się z nią nie zgodził.
- How could I not? - Wyseplenił - He would have hurt you.
No, do diabła, to nie było różniczkowanie, albo zaawansowana lekcja gramatyki, żeby - wtedy, pod przylegającym do domostwa drzewem - Miloud nie załapał powagi zagrożenia. A, chociaż mógł Alexandra nie lubić, i trochę się go bać, nie lubił go i bał się go mniej niż obojętności na (jak zakładał?) niezasłużoną krzywdę. Dopiero teraz docierało do niego, że nie mógł wiedzieć, czy w swoich oskarżeniach Bennett faktycznie był w błędzie - no bo skąd?! Coś mu jednak podpowiadało, którą należy obrać stronę.
Pociągnął nosem i spróbował się uśmiechnąć, zaraz ściągając jednak wargi do wyjściowej, neutralnej pozycji. Bolało jak diabli.
- You used to ride, right? Rodeo and stuff? - Zagaił, wymownie unosząc opatrzony przez blondyna nadgarstek - Is that where you've learned how to do these things?
Al nie musiał odpowiadać. W milczeniu - jak Lou przekonał się już kilkakrotnie - był całkiem niezły.
- We used to have horses when I was a bébé, you know? - Potknął się o własną francuszczyznę - Three. One for each of my brothers, one for me. My dad kept them in a stable in El Beheira... - Mamrotał, cudownie obojętny na fakt, że Alex nie mógł mieć pojęcia o czym mówi. Słowa, o dziwo, koiły ten rodzaj niespecyficznego bólu, jaki dopiero się w nim rodził - Had to let them go when they divorced. My parents - Zamachał stopami i spojrzał w dół, poza krawędź łóżka - Can I take my shoes off? I'll go soon, I promise. Juste need five minutes.
Teraz obrócił się na bok, w koślawym wsparciu o zdrową rękę.
- Noah is so good, you know? You're lucky you will be around him more - W kontrze do stwierdzeń dorosłych, podkreślających raczej fart pięciolatka, odzyskującego nagle wzór męskości, potrzebny w zastępstwie dla zmarłego ojca - What happened to his dad? Mattie... Mathilde won't tell. Your famille, Al... You are interesting people - Westchnął. Sam nie był pewien, czy to obelga, czy raczej komplement. Podciągnął sobie pod policzek złożoną na dwoje poduszkę - I haven't seen mine in five years.
Alexander Hawkins
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
Jeśli Al miał wybierać, to ten wybór pomiędzy dzielnym i żywym, a brawurowym i martwym, wydawał mu się, chyba, dość oczywisty. Nawet jeśli zdarzało mu się sprawiać zgoła inne wrażenie.
[akapit]
Żeby upewnić się, że wszystko z nim w porządku.
Więc cofnął rękę – w ostatniej chwili, kiedy pod opuszkami palców poczuł już strączek przepoconych, zakurzonych i zdaje się najczerniejszych włosów, jakie kiedykolwiek dotąd widział.
[akapit]
[akapit]
Czyli to nie był pojedynczy wyskok. Z Milou’ naprawdę trudno było iść w zawody – nawet teraz, położony na łopatki, pozostawał uparty i kurczliwie trzymał się swoich racji. Co było, na Boga, nie tak z tym dzieciakiem?
Zasępił się.
– But it’s none of your business, kiddo. It should stay between me and that fucking cunt. – Zmrużył oczy. Tak długo, jak nie musiał, nie zamierzał kuzynowi przypisywać imiennych zasług. – I can take care of myself, I assure you – dodał jeszcze, w krótkiej przechadzce do stojącego pod ścianą krzesła. – Mhm. And stuff. – Między jednym a drugim krokiem przyszła kolej i na jego buty – ładne, niewychodzone derby – ściągnięte na sprawdzony, choć niedbały sposób palce-pięta albo czubek-zapiętek. Trochę na siłę, ale skutecznie – by bez kombinatorstwa mógł przysiąść na tym samem krześle, wziętym wcześniej za oparcie i dostawionym do łóżka, na które Al zarzucił rozprostowane wreszcie nogi.
Zaśmiał się. Krótko, ale, o dziwo – całkiem szczerze.
– Feeling better, huh? I can tell. – Faktycznie, jeśli gadulstwo chłopaka nie było symptomem ozdrowienia, to Al nie wiedział, co miałoby nim być. Analogicznie – dzień, w który zaczęliby się ze sobą zgadzać, wtedy – w t e d y dopiero uznałby, że Arab naprawdę znajduje się na łożu śmierci.
Na szczęście – wciąż był tylko tutaj. W jego łóżku.
– Well, he’s not here. That’s what it is. That’s what happened. – Skrzywił się, ale tylko w głosie; twarz nadal miał spokojną, niewzruszoną i wypłukaną z głębszych emocji. – And if Mattie wants to keep the details for herself, then you shouldn’t really ask.
Osunął się trochę niżej na krześle i skrzyżował ręce na piersi.
– She just needs some help with that ankle biter. That’s all. But yeah, he’s good. A kind and polite if… sensitive kid. Too sensitive. But he’ll grow out of it.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– So… where is it? – Skubnął policzek od środka. Cmoknął. – To całe… El-be-cośtam? Jak tam jest?
miloud al-attal