: 03 sie 2023, 19:08
Pamięta, że tamtego dnia spłonął czyjś prywatny gołębnik, skryty pod kloszem gęstych akacji i wysokich drzew eukaliptusowych; pan Ahmat z chatki na przeciwko krzyczał swoim doniosłym, chrapliwym głosem (Achillesowi zawsze ów ton przypominał darcie na strzępy starej tkaniny), że teraz spłonie cały las, a w powietrzu unosił się popielaty dym pachnący w tak bardzo nieznośny sposób. Kilka osób opowiadało łzawo o gołębiach próbujących rozwiać skrzydłami pieczęć ognia i o spadających później z nieba kulistych płomieniach; faktycznie, przez następny miesiąc odnajdywano spalone ptactwo w gąszczu dżungli. I tylko Leonowi przyznał się wówczas do dwóch sekretów, kiedy przemaczał materiał jego pięknej, pachnącej łąką koszulki swoimi łzami: ten deszcz martwych ptaków sprawił, że czuł się mniej samotny (jakby całe Tingaree wraz z nim rozpaczało po stracie Bestii) i że wydaje mu się, że i za te porcje okrutnych śmierci odpowiada jego ojciec. Że to on podpalił ów gołębnik.
Odczuwa więc ulgę, że to nie Othello czuło obejmował wówczas jego plecy i odczuwa ulgę, że to nie Othello dowiedział się o wszystkim, o czym sam Achilles wolałby już zapomnieć. Odczuwa ulgę, że teraz może upiększać swoje małe końce świata, modyfikować je w dowolny sposób i przekonywać, że nie znaczą dla niego wcale już tak dużo. To znaczy: z początku czuje ulgę — później jak zwykle, jak dzień po nocy i noc po dniu, przychodzi rozdrażnienie i poczucie, że niepotrzebnie o tym wszystkim opowiedział. Bo Othello nie zachowuje się tak, jak Achilles oczekiwał, bo przesadza, bo najpierw wyśmiewa go swoim zainteresowaniem, a później wyśmiewa go też brakiem ów zainteresowania.
W końcu Lounsbury udaje też, że— n i e— r o z u m i e —samego siebie; tego, że pragnie się Achillesem zaopiekować i że chce go uratować, jak gdyby mężczyzna wymagał jednego i drugiego (a przecież tak nie jest). — Ta twoja głupia… — zaczyna gniewnie, a ten gniew blokuje mu przepływ dalszych słów. — Ta głupia… — troska, pomoc, potrzeba pokazania swojego współczucia? Wkrótce jednak każda ewentualna odpowiedź traci nie tylko na znaczeniu, ale i na ostrości; rozmazuje się podobnie jak cały pokój, w tym momencie, w którym nie tylko odebrany zostaje mu oddech, ale też władza nad ciałem — kiedy zostaje pchnięty na płytę opadających wraz z nim drzwi. — Pojebało cię? — wybucha nie tyle złością, co zaskoczeniem; serce wali mu wściekle i uderza w klatkę piersiową, która unosi się tak jakoś śmiesznie i prędko, a jego palce (nie wie, kiedy tak właściwie to zrobiły) czepiają się za mężczyzny przedramię. Przynajmniej udaje mu się odzyskać stabilność we własnych nogach; tylko, że nie jest w stanie przetransportować się nimi choćby o kilka kroków — kiedy napięta na jego plecach koszulka, pochwycona z przodu i z całą pewnością porozciągana, zostaje ułożona w poprzedniej, zwiewnej pozycji, Achilles po prostu opada na ziemię. Kuli się na obcej, niechcianej podłodze, układa przedramiona na szczycie kolan i tępo wpatruje się w komórkę, z której nie chce wykonać ani jednego połączenia. — Dlaczego ty nie rozumiesz? — pyta cicho, choć nikt nie ma go usłyszeć — znów jest w sypialni całkiem s a m. I wie, że sam pozostanie jeszcze przez długi, długi czas, dlatego korzysta z ów nadmiaru odosobnienia, trwoniąc je na ślepą kontemplację bliżej nieokreślonej przestrzeni i po chwili, zamiast odbyć tą jedną rozmowę telefoniczną, odkłada telefon i pozbawia się pachnących szpitalem, śmiercią i Philemonem ubrań, i wchodzi do kabiny prysznicowej. I wie, wie po tych opróżnionych, zapomnianych szufladach, że został oszukany — nie znajduje się w sypialni Othello, więc szuka po uśpionym domu tak długo, aż w końcu napotyka na jego pokój i jego ubrania.
— Naprawdę chciałbym już wyjść, Theo. Podrzuciłem cię tutaj tylko dlatego, że byłeś strasznie nieznośny i nie zamierzałem… W każdym razie, kiedyś je odeślę — wkracza wraz z tym kruchym pożegnaniem do kuchni, w której jest tak: ciepło, pomarańczowo, głośno, miło. Ż y w o. Ostatnią porcją zdania wskazuje na pochwycone bez zgody skrawki odzieży, na dłoń ściskającą złożone warstwy ubrań, których nigdy już nie chce widzieć na oczy. Wie, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że zostając na obiad-kolację-śniadanie (chyba tak to wcześniej ubrał w słowa brunet), zostałby na dłużej; a przecież nie może. Nie boi się tylko mającego wszystko urzeczywistnić połączenia (tak, tak, mój syn umarł d z i s i a j, pogrzeb mógłby być za dwa dni), ale też tego źle wydzielonego sobie czasu, pozostawiającego im ogromną i czystą kartkę nocy, na której woli, żeby nic wspólnie nie zapisywali.
Odczuwa więc ulgę, że to nie Othello czuło obejmował wówczas jego plecy i odczuwa ulgę, że to nie Othello dowiedział się o wszystkim, o czym sam Achilles wolałby już zapomnieć. Odczuwa ulgę, że teraz może upiększać swoje małe końce świata, modyfikować je w dowolny sposób i przekonywać, że nie znaczą dla niego wcale już tak dużo. To znaczy: z początku czuje ulgę — później jak zwykle, jak dzień po nocy i noc po dniu, przychodzi rozdrażnienie i poczucie, że niepotrzebnie o tym wszystkim opowiedział. Bo Othello nie zachowuje się tak, jak Achilles oczekiwał, bo przesadza, bo najpierw wyśmiewa go swoim zainteresowaniem, a później wyśmiewa go też brakiem ów zainteresowania.
W końcu Lounsbury udaje też, że— n i e— r o z u m i e —samego siebie; tego, że pragnie się Achillesem zaopiekować i że chce go uratować, jak gdyby mężczyzna wymagał jednego i drugiego (a przecież tak nie jest). — Ta twoja głupia… — zaczyna gniewnie, a ten gniew blokuje mu przepływ dalszych słów. — Ta głupia… — troska, pomoc, potrzeba pokazania swojego współczucia? Wkrótce jednak każda ewentualna odpowiedź traci nie tylko na znaczeniu, ale i na ostrości; rozmazuje się podobnie jak cały pokój, w tym momencie, w którym nie tylko odebrany zostaje mu oddech, ale też władza nad ciałem — kiedy zostaje pchnięty na płytę opadających wraz z nim drzwi. — Pojebało cię? — wybucha nie tyle złością, co zaskoczeniem; serce wali mu wściekle i uderza w klatkę piersiową, która unosi się tak jakoś śmiesznie i prędko, a jego palce (nie wie, kiedy tak właściwie to zrobiły) czepiają się za mężczyzny przedramię. Przynajmniej udaje mu się odzyskać stabilność we własnych nogach; tylko, że nie jest w stanie przetransportować się nimi choćby o kilka kroków — kiedy napięta na jego plecach koszulka, pochwycona z przodu i z całą pewnością porozciągana, zostaje ułożona w poprzedniej, zwiewnej pozycji, Achilles po prostu opada na ziemię. Kuli się na obcej, niechcianej podłodze, układa przedramiona na szczycie kolan i tępo wpatruje się w komórkę, z której nie chce wykonać ani jednego połączenia. — Dlaczego ty nie rozumiesz? — pyta cicho, choć nikt nie ma go usłyszeć — znów jest w sypialni całkiem s a m. I wie, że sam pozostanie jeszcze przez długi, długi czas, dlatego korzysta z ów nadmiaru odosobnienia, trwoniąc je na ślepą kontemplację bliżej nieokreślonej przestrzeni i po chwili, zamiast odbyć tą jedną rozmowę telefoniczną, odkłada telefon i pozbawia się pachnących szpitalem, śmiercią i Philemonem ubrań, i wchodzi do kabiny prysznicowej. I wie, wie po tych opróżnionych, zapomnianych szufladach, że został oszukany — nie znajduje się w sypialni Othello, więc szuka po uśpionym domu tak długo, aż w końcu napotyka na jego pokój i jego ubrania.
— Naprawdę chciałbym już wyjść, Theo. Podrzuciłem cię tutaj tylko dlatego, że byłeś strasznie nieznośny i nie zamierzałem… W każdym razie, kiedyś je odeślę — wkracza wraz z tym kruchym pożegnaniem do kuchni, w której jest tak: ciepło, pomarańczowo, głośno, miło. Ż y w o. Ostatnią porcją zdania wskazuje na pochwycone bez zgody skrawki odzieży, na dłoń ściskającą złożone warstwy ubrań, których nigdy już nie chce widzieć na oczy. Wie, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że zostając na obiad-kolację-śniadanie (chyba tak to wcześniej ubrał w słowa brunet), zostałby na dłużej; a przecież nie może. Nie boi się tylko mającego wszystko urzeczywistnić połączenia (tak, tak, mój syn umarł d z i s i a j, pogrzeb mógłby być za dwa dni), ale też tego źle wydzielonego sobie czasu, pozostawiającego im ogromną i czystą kartkę nocy, na której woli, żeby nic wspólnie nie zapisywali.