dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
Zgubili się.
Oczywiście, że się zgubili.
Przecież wiedział, że tak będzie — nawigacja w postaci oddechów przesiąkniętych tanią wódką nie jest w końcu żadną nawigacją. Pomysł odwiezienia go pod drzwi jego rudery (podejrzewał, że Othello mieszka w spelunie przepełnionej narkomanami i bezdomnymi pijakami; na rozpadającej się farmie, porośniętej uschniętym bluszczem, otoczonej przez wymarłe pola uprawne, może w towarzystwie jednej z tych ogromnych konserw, nazywanych chyba silosem) powinien był powitać stanowczą odmową w momencie, w którym jedyną usłyszaną wskazówką było: niedaleko są stare szyny, porośnięta ścieżka i sąsiedzi lubujący się w winie. Tereny Carnelian Land były bowiem zbyt rozległe, by móc powołać się na tak skąpe w konkrety instrukcje. A Achilles zbyt niecierpliwy, by pobawić się w detektywa.
Celeste, matka Philemona, była chrześcijanką. Uważała, że bez kościelnego pogrzebu, dusza nie zazna odkupienia i inne takie — oznajmił beznamiętnie, mknąc źrenicami po rozłożystych terenach, raz na jakiś czas udekorowanych w gospodarstwa rolne. Domu z białej cegły jednak nie widział. Tak samo jak szyn i porośniętej zielskiem ścieżki.
Zaszła w nim dzisiaj zmiana. Być może niedostrzegalna dla obcych par oczu, ale żarząca się ostrzegawczą czerwienią otoczoną żółtymi krawędziami w jego umyśle — bo Achilles przecież taki nie był. Nie rezygnował ze swych planów dla cudzej uciechy (o ile sam nie miał w tym ukrytych korzyści, a w tym konkretnym przypadku nie widział ani jednej takiej), ani nie odpowiadał szczerością na pytania naruszające jego prywatność. — Kurwa, tam się kończy droga, Theo, to nie ma sensu. Chyba że mieszkasz w stadninie koni, a jakoś w to wątpię — irytacja rozbrzmiewała bez skrępowania w jego głosie, jako że miał do niej bezsprzeczne prawo. Chciał krzyczeć, pieklić się, wyklinać go na wszystkie diabły i demony, oskarżać o to, że przeszkodził mu w sprawach tak ważnych, że nie istniała za nie odpowiednia rekompensata. Prawda była jednak nieco inna — bo to chyba nie Achilles ratował teraz Othello, odstawiając go pod drzwi jego domu, a Othello Achillesa, odciągając go od sytuacji, której nie potrafił sprostać.
(pijany) psychiatra — cairns hospital
44 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
My beer drunk soul is sadder than all the dead Christmas trees of the world.
Wpatrywał się z obojętnością w kolejno mijane domy. Żółty należał do państwa Young, którzy sprzedawali marchewki. Niebieski do Kiki, z którą czasem pijał wino; to znaczy, zanim przyjechała do niej jej schorowana matka (ta niska i pomarszczona kobieta przyprawiła go dwukrotnie o zawał serca, jednak to nie jej diaboliczna twarz przepędziła go z tego domu; stało się to dopiero wtedy, gdy poczęła wypytywać go, kiedy poślubi jej biedną i samotną córkę), natomiast ten, który koloru tak właściwie nie miał, tak jak i niektórych okien, należał do ubogiego małżeństwa Anderson. Którzy mieli jedno dziecko i pięć świń. A może pięć dzieci i jedną świnię.
Rytuał pożegnania jest ważną częścią żałoby — pokiwał głową, nie chcąc, czy raczej — nie będąc w stanie — pojąć sensu jego słów w sposób odpowiedni. Był zmęczony, w pewien sposób wciąż nietrzeźwy i nazbyt zauroczony pokrytymi poranną rosą srebrzystymi nićmi, które pająki uplotły na dzikich polach. — Powołaj się na mnie. Piję czasem z proboszczem bimber, więc załatwi ci ładną ceremonię — polecił, niezwykle zadowolony ze swej relacji z księdzem. Mógłby nawet pokusić się o stwierdzenie, że w pewien sposób się przyjaźnili, co stanowić mogło najprawdziwszy przykład na to, że cuda się czasem zdarzają. — Chyba musisz zawrócić. I pojechać w… skręciliśmy w prawo, czy w lewo? Bo musisz w tę drugą — zakomunikował, a gdy Achilles zwolnił — droga naprawdę się kończyła — opuścił nieco szybę i wpuścił do samochodu podły powiew Carnelian Land. Zdecydowanie musiał mieszkać po drugiej stronie; tam, gdzie hodowano wino, a nie krowy. Posłał mu więc przepraszający uśmiech i umościł się wygodnie na fotelu, odmawiając tym samym zasunięcia szyby okna. Bo mimo wszystko w powietrzu czuć już było kończące się lato, co uznawał za coś jednocześnie pięknego i smutnego.
Wiesz co sobie pomyślałem? — zagaił, gdy mknęli już w przeciwną stronę i Othello rozpoznawał wszystko to, co zawsze wiodło go do domu: dziką jabłoń stojącą przy drodze; drewniany drogowskaz wskazujący nieistniejącą już farmę i te ukochane przez niego stare szyny. Nie zdążył jednak wyjaśnić mu swych myśli — dom jego począł już majaczyć w oddali. — O, tutaj! — oznajmił radośnie, po czym zabrał się do przeszukiwania kieszeni, w celu odnalezienia ich kluczy do bramy.
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
Tęczówki Achillesa — te przypominające ciemny, złocisty karmel zarówno barwą (szczególnie, kiedy obmywały je promienie rozgrzanego, popołudniowego słońca), jak i czasem konsystencją (w chwilach, w których spoglądał na kogoś na tyle ciepło, że te zdawały się rozpływać), zatoczyły kształtne koło, obijając się o granice oka. — To są bzdury. Dla bardzo słabych osób — odparł, tym razem starając się śledzić wzrokiem zakamarki jezdni, nie z kolei wykonywać nim kolejne fikołki pełne rozdrażnienia. Achilles nie wierzył w tego typu rytuały; potrzebę chowania zmarłego niecały metr pod mokrą, przesiąkniętą robactwem glebą, składania na jego grobie bukietu białych jak poranek kwiatów, zapłakania nad nagrobkiem w białą chusteczkę, nieprzyzwoicie kontrastującą z czarnym jak heban odświętnym strojem. Myślenia, że tylko wówczas ulatującą duszę nieboszczyka pochwyci w swe ramiona troskliwe i wyrozumiałe bóstwo, które ugości go w niebie na honorowym miejscu. Prawdziwe brednie. Pomyślał o Dante i jeszcze bardziej się zezłościł.
Oczywiście, że pijesz — westchnął, nie dostrzegając tego wszystkiego, co dostrzegał on: rześkości złocistego poranka, błyszczących nitek okalających źdźbła pastwisk i piękna skrytego w przyjaźniach zawartych przy browarze. Widział jedynie szkaradność parującego nawozu, obijające się o przednią szybę stada małych muszek, ważek i innych owadów, a także nadciągający pogrzeb Philemona, który musiał zorganizować mimo swojego skrajnego braku wiary.
Skręciliśmy na północny zachód — prychnął, dając się ponieść jakiemuś nadzwyczaj dziecinnemu kaprysowi, nakazującemu wyśmiać całe to “prawo czy lewo”. Choć przecież po prostu mógł odpowiedzieć: w lewo, Othello, pojechaliśmy w lewo. Ale nie, zamiast tego północny zachód, bo Lounsbury wpuścił mu do samochodu odór prażonego w słońcu łajna i usychającego siana. Achilles nienawidził farm.
Umieram z ciekawości — mruknął, wykonując tyle sprawnych manewrów samochodem, by po chwili sunąć już kołami po odpowiedniej drodze. Z zaskoczeniem napotkał wzrokiem na niemal wszystkie elementy układanki, jakie wcześniej rozsypał przed nim brunet — tyle tylko, że zamiast prowadzić do obrazka pełnego usychających upraw i szorstkich desek składających się na upadający dom, wiozły ich w stronę około osiemnastowiecznej rezydencji otoczonej dwuskrzydłową, misternie wyważoną bramą. Zwolnił nieco, objęty niepewnością. — Ale… Mam gdzieś teraz skręcić? Wynajmujesz u tego kogoś piwnicę albo szopę? Nie zamierzam się tu zatrzymywać, Theo, może im się to nie spodobać im, w sensie że właścicielom — bo przecież posiadłość ta nie mogła należeć do czterdziestoletniego, przepitego i roztargnionego mężczyzny. Choć — jak uprzytomnił to sobie chwilę wcześniej — faktycznie składała się z jasnej cegły udekorowanej w białe ramy okienne.
Czyżby więc jednak…?
(pijany) psychiatra — cairns hospital
44 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
My beer drunk soul is sadder than all the dead Christmas trees of the world.
A jak to było z Heleną?
Nie pamiętał.
To znaczy, jej rodzice z pewnością chcieli wyprawić jej ceremonię pogrzebową na styl pożegnania księżnej Diany; co prawda Othello wątpił, że udało się im ściągnąć Eltona Johna, ale był pewien, że ktoś o podobnej barwie głosu śpiewał Goodbye Norma Jean, though I never knew you at all (z tym jednym mógłby się zgodzić; może i był to hołd składany napuszonej, zepsutej amerykańskiej gwiazdce, i może z niejasnych powodów powtórzono go specjalnie dla Lady Di; to jedno zdanie pasowało jednak do Heleny i d e a l n i e — nikt jej bowiem nie znał); goodbye England's rose, may you ever grow in our hearts.
Samo wyobrażenie sobie tego napawało go zażenowaniem.
Niewiele pamiętał z tego, co działo się w rok po jej śmierci. Głównie pił. Prowadził wojnę z rodziną własną i Heleny; usiłowano udowodnić mu winę w jej samobójstwie, choć zostawiła po sobie list. Dziś jednak liczyło się wyłącznie to, że nigdy jej nie pożegnał.
I to było jego błędem.
A ty nie jesteś słaby — powiedział ze stanowczością, po czym głośno ziewnął. Chyba się starzał. Wpatrzony w piękno budzącego się świata, w którym chłód nocy walczył z nadciągającym upałem, składając na skórze mokre pocałunki rosy, marzył o tym, by zaszyć się na ganku z kubkiem gorącej kawy. — Ale jeśli nie chcesz pewnego dnia przyłapać się na tym, że dla towarzystwa jakiegokolwiek, czasem pijesz rum z proboszczem, byłoby lepiej, gdybyś się pożegnał — wymamrotał, raczej dość obojętnie i bez nacisku. Bo nie zamierzał ingerować w achillesowe decyzje; gdyby Cosgrove kazałby mu się teraz zamknąć, pewnie by to zrobił. Jako agnostyk nie uczestniczył nigdy w chrześcijańskim pogrzebie; dwukrotnie stawił się tylko przed cmentarzem, by złożyć komuś stosowne kondolencje. Ale do tej pory nikomu nie zależało nawet na tym, by Othello Lounsbury był częścią jakiejkolwiek ceremonii.
Im? — skierował na niego zaskoczone spojrzenie, a potem uśmiechnął się wesoło, odnajdując zaginione klucze. — Tu się zatrzymaj. Przed bramą. Lepiej będzie, jak wjedziesz na podjazd, bo niedaleko mieszka taki stary Włoch, który jest wiesz, trochę nie-ten-tego, ma w ogrodzie jabłoń, w zasadzie to drzewko jego żony, ale nie, to nie jest ważne, chodzi o to, że on zbiera te jabłka, w których zalęgły się już robale i czasem rzuca nimi w samochody stojące przy ulicy — wyjaśnił, wyraźnie zaaferowany, a potem wcisnął odpowiedni przycisk sprawiając, że potężna brama poczęła się, znudzona, zmęczona, otwierać. — Bo nie chodzi o to, że musisz wierzyć w to, że dusza idzie do nieba czy do kogoś tam jeszcze — na krótki moment ułożył dłoń na jego palcach zakleszczonych na kierownicy, kiwnąwszy przy tym głową. Nie wiedział, czy Achilles przeciągnąć chce ich podróż i dlatego nie wjeżdża we wskazane miejsce, czy po prostu nie chce u niego zostać, ale nie zamierzał akurat w tej sprawie przyjmować odmowy. — Chodzi o to, żebyś zakończył ten etap życia. Może i nie potrzebujesz do tego, jak inni, wiary w bogów, skrzaty i wróżki, ale jakoś musisz to zrobić — ucieszył się, kiedy w końcu poczęli przekraczać granice jego posesji. Dostrzegając konsternację wymalowaną na twarzy Achillesa, zaśmiał się chrapliwie. — To był kiedyś budynek farmerski. Moja cioteczka, niech jej Belial strzeże, przez całe swoje życie prowadziła szalone remonty — wyjaśnił nostalgicznie, a gdy tylko koła samochodu się zatrzymały, Othello wyskoczył z auta. — No więc pomyślałem sobie, że może się ci spodobać. Wewnątrz. I że mógłbyś czasem się tu chować, wiesz, przed światem — sugerując zakręcił w powietrzu młynka dłonią, przez chwilę stojąc jeszcze przed nieużywanym garażem. — Bo ten dom stoi bez przerwy pusty — czuł, że od tego powinien był zacząć; wyjaśnienia, że oferuje mu po prostu ciszę. Samotność. Swobodę. Pokiwał głową (choć nie wiedział czego jest to wyrazem), a następnie ruszył wolnym krokiem do drzwi wejściowych. Zataczając się i potykając, choć nie było to już efektem pijaństwa, a zmęczenia. — W Bawarii pieczono ciasta. I kładło się je, do wyrośnięcia, na ciele nieboszczyka. Żeby się pożegnać — podsunął mu jeden z pomysłów, licząc jednak na to, że nie przypadnie Achillesowi do gustu.
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
Oczywiście, że Achilles nie jest słaby.
Nie jest, bo nikt mu nigdy nie pozwolił.
Bo najpierw musiał zająć się wiecznie trzeźwiejącym i wiecznie postrzępionym na ringu ojcem.
Potem musiał poszukać sobie nowy dom i zadbać o to, żeby jego chwilowa, nowa rodzina nie pozbyła się go tak, jak pozbywa się czasem produktu, który kupiło się w przypływie chwili, a potem nie za bardzo się wie, co z tym produktem zrobić — bo tak w sumie to ten produkt nie spełnia nawet naszych oczekiwań.
Później mieć oko (nigdy nawet nie m r u g n ą ć) na matkę, która zmaterializowała się przed jego oczyma nie wiadomo jak i nie wiadomo dlaczego kilka lat później, odnajdując miłość w krokach prowadzących ją do Hadesu i nie przejmując się tym, że Achilles te jej kroki dokładnie widzi.
Aż wreszcie musiał pomóc wejść na swoje barki firmie, której właściwie nie lubił i nie lubi jej do dzisiaj.
A w końcu wziąć ślub z kobietą mieszkającą w hotelu zwanym szpitalem, prosić ją o leczenie, które potem musiał opłacać (dlatego nie zrzucił ze swych pleców tej bardzo ciężkiej firmy), no i zająć się ich jej dzieckiem, które od początku skazane było na bardzo kosztowną i bardzo powolną wędrówkę do miejsca, w którym był już chyba każdy, kogo Achilles kiedyś znał (a jeśli ktoś się jednak uchował — dajmy na to Leon, to przecież i tak trzymał już w dłoni bilet w tamtą stronę).

A więc nie, nie jest słaby. Jest kurewsko zmęczony.

I wcale nie chce się żegnać, bo robi to przecież całe, pieprzone życie — jakby był nieznośnie zdartą płytą, którą ktoś, do cholery jasnej, powinien w końcu wyrzucić i przestać katować nią nie tylko siebie, ale i wszystkich ludzi wokół.

Co ty kurwa pierdolisz — pyta w końcu bez pardonu, gdzieś pomiędzy dużym drzewem jabłoni zapisanym w testamencie żonie, Włochem rzucającym w niego zgniłymi owocami, wydzierającą się z martwego ciała duszą, frunącą sobie do nieba jak jakieś ptaszysko, a skrzatami i wróżkami, które pojawiły się nie wiadomo jak, kiedy i po co. Zamiast werbalnej odpowiedzi tylko patrzy, jak brunet skrapia jego dłoń dotykami swoich palców i tym bardziej nie rozumie.
Ma wjechać?
Nasłać gliny na Włocha, któremu powinien rzucić zgniłym jabłkiem w głowę?
Czy odprawić tu i teraz jakiś łzawy pogrzeb pełen mitycznych stworów?
Decyduje się na to pierwsze, wprawiając na nowo w ruch koła i obserwując, jak mężczyzna przed paroma chwilami niepotrafiący uzmysłowić sobie gdzie żyje i czy w ogóle żyje, wyskakuje nagle energicznie z auta, pełen wigoru, który podwędził chyba Achillesowi, kiedy on nie patrzył (poznaje, że to jego, bo wyhaftował sobie na nim swoje inicjały).
Czy ty mnie właśnie porwałeś, chory pojebie? — Jeśli tak, to Achillesowi najwidoczniej bardzo się to podoba, bo przebudzające się promienie słoneczne odbijają się w jego metalicznym, niewielkim kawałku uśmiechu, którego, swoją drogą, bardzo nie lubi czuć w swoich ustach. Posłusznie zgasza więc silnik i wychodzi ku swemu porywaczowi, kręcąc z dezaprobatą głową, jakby robił właśnie coś skrajnie głupiego (i pewnie tak jest). — To chyba typowy problem ludzi, którzy nie zapracowali na swój dobytek — stwierdza chłodno, choć teraz bardziej przemawia przez niego siedmioletni on —
  • całkiem to zabawne, bo w swoich wspomnieniach wygląda całkiem jak Philemon i uświadamia sobie, że teraz każde dziecko nosi na twarzy jego wygląd. I podejrzewa, że zostanie tak jeszcze na długi, długi czas; o ile nie na zawsze
— który mija ogromne domy i jeszcze większe podwórza, mogące pomieścić w sobie jego maleńką chatkę dwadzieścia, a może i trzydzieści razy. I zastanawia się, czemu te królestwa jak z bajki są tak zaniedbane; czemu na pięknej trawie są żółte prześwity, czemu na szybach widzianych z oddali zagnieździł się brud i dlaczego nikt nie podlewa kwiatów, pachnących i wspaniałych, które zamiast rosnąć w górę, zaczynają opadać w dół. A przede wszystkim — dlaczego w ogrodzie tym nie bawią się żadne dzieci. Dlaczego nie krzyczą opętańczo z radości, dlaczego się tam nie ganiają bez umiaru, dlaczego nie pryskają na siebie wodą ze szlauchu tworząc przy okazji rozpływającą się w powietrzu tęczę i dlaczego nie dzielą terenu na pięć obozów, wmawiając sobie, że są w wojsku, na bezludnej wyspie, albo w średniowiecznym zamku. Bo on chciałby robić to wszystko, a nie może.
I teraz wie, że Othello mógł robić to wszystko, a nie chciał.
I że pozwalał gnić swojemu zamczysku, za które Achilles mógłby niegdyś oddać wszystko.
I to go teraz tak bardzo wkurza, choć przecież nie powinno — bo Othello otwiera mu drzwi do tego zamczyska, szeroko i bez zawahania, oferując kryjówkę przed światem. I jest to prawdopodobnie jedyna miła rzecz przydarzająca mu się nie tylko w tym miesiącu, ale i może całym życiu. Może. Ale Achilles nie jest pewien, czy ją chce.
Czynsz płaci się, jak rozumiem, w dotykach? — pyta, posyłając mu zagadkowe spojrzenie i lekko, bardzo nieznacznie przechylając głowę do boku, obejmuje wzrokiem całą jego sylwetkę. Dopiero, kiedy przyjrzy mu się dokładniej, rusza w jego kierunku, zamykając za sobą z hukiem samochodowe drzwi. Nie wtacza auta do garażu, nawet jeśli ten [garaż] zdaje się być najbardziej samotnym miejscem na całym świecie (podobnie jak Achilles teraz). Nie planuje zostać tu na długo. Chce tylko upewnić się, że Othello dotrze na górę bez uszczerbku i że nie umrze za moment przez krwotok wewnętrzny.
Nie przeżyjesz tu ze mną żadnego chorego, wiktoriańskiego romansu, doktorze — uświadamia go trzeźwo i stanowczo; tak, jakby o to chodziło tu od początku. Olbrzymie domostwo poniekąd się o to doprasza; Achilles zastanawia się, czy wewnątrz również skrywa w sobie całkiem inną, niedopasowaną do dzisiejszych potrzeb epokę. — Ale teraz mnie obejmij, bo zaraz wyrżniesz głową w beton — żąda, bez słownego przyzwolenia sięgając po jego zimną (nieco go to dziwi, że jest aż tak zimna) rękę i zarzucając ją sobie na bark, wokół szyi, jak jakiś dziwny szal. Tak właściwie, nieco przed momentem skłamał w swoich zamiarach — nie chodzi co prawda o to, że pragnie objąć Othello z jakiejś ukrywanej fascynacji i pożądania, a o to, że nigdzie tu nie leży beton; stąpają po jasnych jak wschód słońca płytach, lśniących i gładkich, którym Achilles nie potrafi przypisać żadnej nazwy (może to gres, ale czym tak naprawdę jest gres?). A kiedy stoją już przed drzwiami, w oczekiwaniu na zetknięcie zamka z kluczem (Othello szuka ich po kieszeniach, a potem nie może nimi odpowiednio wycelować), pada to przedziwne zdanie o wypiekaniu ciasta na zwłokach i trzydziestoośmiolatek nie ma pojęcia, czy właśnie się nie przesłyszał. — Jesteś pojebany — stawia cicho swoją diagnozę, kręcąc z dezaprobatą głową i z podobnym rozczarowaniem uzmysławiając sobie, że chyba znów się uśmiecha. Robi to raczej ze zmęczenia — nie wydaje mu się bowiem, by po tym, czego doświadczył minionej nocy, kiedykolwiek był jeszcze zdolny do prawdziwego, czystego uśmiechu.
Drzwi się otwierają.
Nie same, naturalnie, a pod naciskiem achillesowego ciała (musi przejąć tę funkcję od bruneta, bo on znowu się do niczego nie nadaje). A więc inna epoka, orzeka od razu, nie musząc jakoś szczególnie przyglądać się skropionemu światłem słonecznym wnętrzu. Wystarczy, że kątem oka widzi ten inny świat, który onieśmiela go tylko troszkę; jest chyba zbyt zmęczony, by zdumieć się tłoczeniami roślinnych wzorów na tapecie każdej ze ścian, upodobniających je do starodawnych reliefów i pozakrywanych gdzieniegdzie reprodukcjami znanych obrazów w wielkich, zdobionych, złotych ramach. Albo greckimi kolumnami w odcieniu ciepłej bieli, które raczej w formie dekoracyjnej, niżeli stabilizującej, podpierają niektóre z kątów. Nawet ekscentryczne meble, drewniane i ciężkie, wyściełane tłoczonymi tkaninami, nie są w stanie odebrać mu tchu i zmusić do dłuższego postoju, skoncentrowanego na kontemplowanie tej dziwnej scenerii, obsypanej złotem wdzierającym się wraz z promieniami porannego słońca zza dużych, wysokich okien zwieńczonymi łukami. Czuje się trochę jak w muzeum — kolekcja porozrzucanych wszędzie z rozmysłem antyków, pochodzących z tak różnorodnych okresów historii, że Achillesowi ciężko przypisać im konkretną epokę, mogłaby chyba ten dom właśnie muzeum uczynić. — Naprawdę jesteś pojebany — powtarza się, zauważając, że jednak — no proszę — się zatrzymał; kilka kroków od wejścia, na swoich słabnących nogach, wciąż obejmując stabilnie bruneta. Znów kręci z delikatnym rozbawieniem głową, a potem ku własnemu zdumieniu zwraca się ku chwiejącej się przy nim sylwetce, unosi sprężyście swą dłoń i za jej pomocą, ułożywszy ją na podbródku Othello, toruje sobie drogę do jego ust, na kąciku których składa bardzo krótki i bardzo niejednoznaczny pocałunek — sam nie wie, co konkretnie chce nim przekazać. Przez moment pragnie powiedzieć: nigdy, przenigdy nie znałem nikogo choćby trochę podobnego do ciebie, ale ostatecznie się powstrzymuje; nie chce, żeby Othello odkrył, że i on dla Achillesa stanowi swoisty ewenement, którego nie potrafiłby nikim zastąpić i do którego — o zgrozo — powoli zaczyna się chyba przywiązywać. Rusza więc dalej, uprzednio pytając, gdzie jest jego sypialnia (na górze — od razu instruuje go Othello) i wspina się po stromych schodach, otulonych układającą się w ornamenty balustradą; czarną, kontrastującą z oślepiającą bielą osiadającą na każdym skrawku przestrzeni. A potem, kiedy dochodzą już do jego łóżka — solidnego, drewnianego, oczywiście zdobionego, z jasną, haftowaną pościelą i tysiącami dekoracyjnych poduszek, Achilles zręcznym i zdecydowanym ruchem rzuca bruneta na materac, a potem wsuwa się gładko na jego nogi, bezzwłocznie okradając go z hebanowej bluzy i cienkiej koszulki. Spogląda przez dłuższy moment na połać bladej skóry, udekorowanej w ametystowe zdobienia siniaków, aż w końcu sunie dłonią, poprzez labirynt jego ciała, ku skrawkowi swoich spodni — szpera tam i szpera przez zdecydowanie za długi czas, a w końcu daje się ponieść krótkiemu wybuchowi bezgłośnego śmiechu. Ale ostatecznie udaje mu się wyłowić z kieszeni swoją komórkę. Tam wklepuje objawy wewnętrznego krwotoku i przez chwilę się w nie zaczytuje. — Chce ci się pić? Masz mroczki przed oczami? Zemdlejesz mi tu zaraz? — zadaje ciąg pytań, przesuwając wzrok znad komórki z powrotem na posiniaczoną skórę, po której sunie palcami. A potem opada ciężko na drugą stronę łóżka, czując, jak to intensywnie i usypiająco wypuszcza jak z pączków kwiatów swój zapach. Wie, że nie powinien zasypiać. Wie, że powinien zabrać Othello do szpitala, ale nie potrafi wrócić tam, skąd przed chwilą udało mu się uciec. — Co my teraz zrobimy, hm? — pyta niewyraźnie, coraz bardziej nieobecnie, nie wiedząc, że cytuje swoją matkę z chwili przed tragedią; kiedy narastające problemy z pieniędzmi stały się niemożliwe do przeoczenia, a ona coraz bardziej uginając się pod nimi, pytała Achillesa: co my teraz zrobimy, Chilly? Co my zrobimy? A potem zamyka oczy.
(pijany) psychiatra — cairns hospital
44 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
My beer drunk soul is sadder than all the dead Christmas trees of the world.
W podłożu jego zmęczenia brakowało znanego ukłucia bólu. Nie, nie, wyzbył się go przecież dawno temu, w młodości, w której wszystko miało inne barwy i kształty. Ale czasem, kiedy wracał wreszcie do domu, na wpół pijany (czasem to pijaństwo sobie wmawiał; specjalnie się potykał, odpływał dokądś myślami, był nieobecny, a mijający go ludzie mówili “biedny Theo, znowu pijany”, a on chyba po prostu lubił słyszeć te pełne litości słowa). A teraz, tak dla odmiany, zmęczony był prawdziwie: ból krzyża splatał się z pulsującym bólem kolana (musiał się na nie porządnie przewrócić), a wszystkiemu przygrywał ból głowy. Był zmęczony więc tak, jak każdy inny człowiek; spaniem na ławce, piciem mimo oporów, ciągnącym się od wczoraj dniem, bo przecież żeby w końcu pozwolić mu odejść, musiałby się porządnie wyspać.
Ale nie był zmęczony tak, jak Achilles. I trochę było mu z tego powodu żal, a trochę tliła się w nim wdzięczność.
Chciałbyś, żebym cię porwał? — spytał ze śmiechem (inaczej się nie dało), bo w absurdzie tego pytania mogło skrywać się coś — naturalnie nie porwanie, przecież ono było tylko jak źle skrojony eufemizm — czego Othello nie chciał jednak otrzymywać. Obiecał przecież Achillesowi, że już nie będzie przy nim niczego próbować (a to, że wciąż miał do niego słabość, było kwestią zupełnie inną). I przecież obietnicy tej się trzymał; nie zaciągnął go tutaj siłą, do niczego nie zmuszał. Nie manipulował jego decyzjami (chyba, był wtedy pijany, nie pamiętał) i nie wymuszał jakichkolwiek działań. Brama stała jeszcze otwarta, a gdyby ktoś zapragnął podejść do Othello, wyrwać mu klucze i co tam jeszcze miał, pewnie by nawet nie stawiał oporu.
Zamyślił się, słysząc jego słowa. Ten cały chłód, dystans, wrogość, wyzwiska — może trochę chciał, żeby zaczęły na nim robić wrażenie. Może gdyby wypłynął z tego jakiś ból, wszystko potoczyłoby się lepiej. Tymczasem Othello pozostawał obojętny na te podszywane… nie, nie, obiecał go przecież nigdy nie analizować. — Opowiem ci kiedyś o Cordelii, polubiłbyś ją — odparł jedynie, bo jakieś inne słowa wydawały się mu wielce nieodpowiednie. Wiedział — był pewien — że niewiele z tego wszystkiego wyniknie. Poza tym, chciał zaoferować mu swój dom w zupełnie innych warunkach, kiedy byłby raczej trzeźwy i zdolny do wyjaśnienia, dlaczego może to być dobrym pomysłem. Zdziwił się więc, kiedy Achilles wysiadł z samochodu; był pewien, że odjedzie.
Nie pieprz głupot, mówiłem ci, że już nie będę — zmarszczył gniewnie czoło. A może wcale mu tego nie powiedział? Cały ten czas sądził, że tak, ale zlewające się w jedną noce mogły go oszukać; zdawał się jednak urażony faktem, że Achilles, w żartach bądź nie, może insynuować coś takiego. No i tak właściwie, czego nie będzie? Prowokować? Wymagać? Tak, przecież cały ten czar prysł tamtej nocy, nad morzem. Othello długo czuł się jak skurwiel. A Achilles mu niczego nie ułatwiał. Mimo złości (bo jakże mógłby się gniewać tak szczerze, prawdziwie), pozwolił, by Cosgrove poprowadził go przez jakże niebezpieczne (wcale nie; wiedzieli o tym obaj) tereny rozległego podwórza. I pozwolił mu wejść. I pozwoliłby na wszystko, odkąd tylko wpadła do jego przedziwnej głowy myśl, by zaoferować mu swój dom. Wiedział przecież, jak to jest po czyjejś śmierci; wiedział, że człowiek potrzebuje miejsca, do którego mógłby uciec. A Theo miał dom, który na takich uciekinierów czekał.
Kiedy — przez chwilę w ciszy się mu przypatrywał; śledził każdą zmarszczkę przemykającą przez jego twarz, kiedy ze zdziwieniem i kłębkiem innych emocji zapoznawał się z tym cichym, nieznanym mu światem, który Othello nazywał od dawna domem — usta jego naznaczone zostały pocałunkiem, tak niespodziewanym, jak całe ich dzisiejsze spotkanie, Othello miał ochotę się odsunąć. Trochę był zły. Niczego od ciebie nie chcę, chciał krzyknąć, a zamiast tego wyrzucił z siebie kłamstwo. Na górze. Jego sypialnia, ta prawdziwa, przesiąknięta mrokiem i sekretami, znajdowała się nieopodal nich. Wystarczyło przejść korytarzem, ruszyć w lewo, otworzyć środkowe drzwi. Ale w to miejsce Othello nie chciał go zaprosić; nie chciał zapraszać tam nikogo.
Cała ta droga ku fałszywej, prywatnej przestrzeni, nie była jednak udekorowana ekscytacją. Mogłoby się tak wydawać, szczególnie teraz (mógł potem kłamać, że przecież był pijany, nie panował nad sobą, a Achilles ciągnął go w kierunku łóżka, miał prawo się zapomnieć, złamać obietnicę, która być może wcale nie padła, nie pamiętał przecież), ale Theo był raczej zmartwiony. I zaintrygowany. Mógł więc powiedzieć: jesteś smutny, robisz głupie rzeczy, tak po prostu już bywa, ale zamiast tego milczał i spoglądał na niego z ciekawością. Z nią też pozwolił mu na wszystko: pchnięcie się na łóżko (zabolało, kurwa, jednak czterdzieści lat to nie jak dwadzieścia), przekroczenie barier bliskości (jak on często marzył o te… kurwa, Othello, opanuj się) i wydobycie swojego ciała spod skrawków ubrań. Wciąż spoglądał na niego z zaciekawieniem. Bez uśmiechu. W pewnej chwili miał wrażenie, że może jednak został gdzieś tam, w mieście, na ławce i oto przydarzył się mu taki wredny, podły sen, ale myśl ta zdała się mu tak infantylna, że i on się w końcu zaśmiał. — Napiłbym się wódki — skłamał; nie, nie chciało mu się pić. Trochę kręciło się mu w głowie, ale nie z powodu pobicia. Kiedy Achilles opadł obok, a wraz z nim powietrze przecięła silna woń lawendy, Theo wpatrywał się w sufit. Jak w szkolnych czasach, Theoś, kto zaatakował Chorwację? nie wiem, nie wiem, może sufit mi powie, ale i tym razem nie odkrył zapisanych na nim wyjaśnień. — Nic. Kompletne nic — odparł z uśmiechem, przez chwilę po prostu leżąc. Kiedy się odwrócił, Achilles już spał. Sam też chętnie zmrużyłby oczy — zmęczenie nie minęło — ale dźwignął się z łóżka i odszukał w tej sypialni-tylko-na-pokaz jakieś czyste ubrania. Na piętnaście minut zniknął w zakamarkach łazienki, zmywając z siebie wczorajszą noc, smakującą jeszcze jak nieszczęście i gorzki alkohol. Kiedy wrócił do pokoju — wiedział, że mógłby i pewnie powinien wybrać jakiś inny, miał ich tu przecież sporo — spostrzegł, że na klatce piersiowej Achillesa rozłożył się BiBi. Mogę? spytały jego oczy; możesz, Othello pokiwał głową. Kot zasnął. Więc Theo położył się obok, trudno, pozwalając no to, by i go na kilka godzin porwał przyjemny, kojący sen.
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
Wargi Celeste drżą. Są sine i pomarszczone — nie jakby przed momentem taplała się beztrosko w wodzie, na przykład w tym niewielkim jeziorze o dziwnej nazwie Coombabah, obok którego stał domek letniskowy jej rodziny, a jakby wyschła. Cała, nie tylko na ustach, ale wewnątrz ciała, jakby uszło z niej całe życie, bo od lat nie świeciło na nią słońce: a więc zwiędła, wyczerpując wszelkie zasoby wilgoci ze swojego organizmu. Achilles stoi przy brudnej szybie okna i spogląda na te niepokojące drżenia miejsca, na którym niegdyś składał głodne pocałunki. I wtedy Celeste zaczyna się śmiać i mówi: wpuść mnie, Chilly, a on wykonuje przesadny krok do tyłu i pospiesznie kręci głową. Nie chce jej tutaj. Cała sceneria wydaje mu się dziwnie znajoma; jakby często barykadował się przed Celeste w tym pomieszczeniu (nie wie, co to dokładnie za pokój) i jakby ona notorycznie dobijała się do niego przez okno. Wpuść mnie, do cholery, bo pójdę po twojego ojca grozi mu, a Achilles się boi. Nie jej, a tego, że naskarży na niego Caleumowi i że on tu przyjdzie — jak zwykle gniewnie, zwinnie i trochę skocznie (jak każdy dobry w swoim fachu bokser) i że będzie musiał wpatrywać się też w jego drżące i sine usta. Boi się, że ojciec będzie wyglądać jeszcze gorzej od Celeste, a dałby sobie rękę uciąć, gorzej od niej w tym wydaniu wyglądać już chyba nie można, a przynajmniej on nie potrafi sobie tego wyobrazić. Celeste zaczyna więc płakać, jak to ona — głośno, dramatycznie, irytująco (jakże Achilles nienawidzi, jak ktoś przy nim płacze), a potem zauważa (ona, nie Achilles, ale w końcu on też), że na krańcu szyby, na samym dole, jest malutka szczelina. Kobieta wciska w nią więc swoje skostniałe, długie palce o niezdrowych, niebieskich paznokciach, Achilles słyszy pęknięcia kilku kostek, widzi jak paznokcie się łamią i odpadają, jak wystają z drewnianych ram domu jak drzazgi, potem okno się otwiera, a on w jego odbiciu dostrzega nie swoją przerażoną twarz, a przejęte paniką policzki Philemona (bo jest jednak nim, a nie sobą; Philemon jest Achillesem, a Achilles Philemonem jednocześnie), a potem Celeste zaplata na jego szyi swoje trupie dłonie. Achilles zaczyna się krztusić, a potem się budzi: w trumnie, jak zdaje mu się na początku, więc zaczyna wierzgać rękami i nogami, brodząc w tej paraliżującej ciemności i czując na swojej szyi te ciepłe (to trochę dziwne — powinny być przecież lodowate) objęcia, które syczą na niego i mruczą. I wtedy dopiero uświadamia sobie, że to nie zmarła przed laty żona przyssała się do jego skóry, a jakiś przeklęty, rdzawy kot, który wbija swoje pazury w podbródek Achillesa i ciągnie je przez policzek, aż do ucha. — Kurwa mać — skrzy się z jego gardła tak głośno i gniewnie, że — ma wrażenie — po ciemnej trumnie (nie, to czyjaś sypialnia dobrze odizolowana od światła) lecą pioruny. Chwyta za puszysty korpus i mocno zaciska na nim palce, a potem zrywa ze swojej szyi i swojej twarzy. Odwraca się, porywiście i brutalnie, na prawą stronę łóżka i opiera dłoń na czymś żywym i twardym, więc z zaskoczenia traci siłę w rękach i upada na to coś twarzą; krańcem podbródka. Wtedy pokój oblewa strumień lampki nocnej, a do niego docierają już najważniejsze fakty: jest u Othello, śpi na jego łóżku (nie w trumnie), a Celeste tu nie ma (i boże dopomóż, nigdy nie będzie). — Jezu, kurwa, przepraszam — mamrocze wciąż skonfundowany, zagubiony, odrealniony. Leżąc w dziwnej pozycji na klatce piersiowej bruneta (jakby ktoś wrzucił go tutaj przez to przeklęte okno, albo jakby spadł właśnie z sufitu). Nie tylko nie ma pojęcia, jak się tutaj znalazł (wspomnienia dopiero napływają, dużo wolniej niż światło w sypialni), ale przede wszystkim nie wie, dlaczego Othello jest tuż obok niego. Spali ze sobą? Nie w znaczeniu “leżeli grzecznie obok siebie, z przymkniętymi powiekami i śnili o pięknych rzeczach”, a bardziej “robili nago rzeczy wymagające ciężkich oddechów i pourywanych okrzyków, których Achilles obiecał sobie nigdy nie doświadczać z innymi mężczyznami”. Szuka więc desperacko po zakamarkach pamięci i natrafia tam na coś bardzo dziwnego. Pamięta, że na Othello siedział (kurwajapierdole), a także, że pozbawił go ubrań i sunął koniuszkami palców po jego odkrytej skórze. Ale potem zauważa (dzięki, kurwa, bogu) że brunet jest teraz w pełni ubrany, a potem wolną ręką przejeżdża po swoim torsie i tutaj również czuje miękkość odzienia. — Pachniesz, kurwa, jak lody malinowe — stwierdza cicho, zamiast zadania tego konkretnego pytania (bo w sumie mógłby się jeszcze upewnić, ale chyba woli nie wiedzieć) i dopiero po chwili uświadamia sobie, że ten przysmak to taki trochę, kurwa, nie na miejscu, patrząc na swoje ostatnie podejrzenia. Więc prędko od bruneta odskakuje, tym razem stabilnie i z siłą podpierając swoje ręce na łóżku. Siada, nie opuszczając nóg, a zginając je na materacu. — Która jest godzina? — pyta, wciąż lekko nieobecnie i rozgląda się po pomieszczeniu, a potem trze wierzchem dłoni oczy, bo wszystko jest jak za mgłą. Czuje się jak za czasów studiów (chryste, to chyba wieki temu) — kiedy decydując się nierozsądnie (a jakże kozacko!) na zarwanie całej nocki poświęconej przyswajaniu materiału, nad samym ranem zmagał go sen, więc postanawiał sobie “dobra, tylko na dziesięć minut, a potem jadę na uczelnię”, a potem budził się dziesięć godzin później, odarty ze świadomości, wiedzy i zaliczenia egzaminu. — Śniła mi się Celeste, była taka dziwna, wiesz, jakby ktoś wyssał z niej powietrze, no i dobijała się do okna, krzyczała jak pojebana, a potem rzuci… — urywa, uświadamiając sobie dwie rzeczy: po pierwsze, właśnie opowiada komuś (nie komuś, a cholernemu Othello, przed którym nie miał zdradzać się ze swoim pospolitym człowieczeństwem) o swoim śnie, a po drugie: kurwa, śniły mu się wichrowe wzgórza! Przeklęta, przeklęta Celeste! Wciąż dokładnie pamięta — jakby to było wczoraj — jej opowieści: jak śmiała się srebrzyście we wnętrzu akademickiego pokoju, porównując Achillesa do Heathcliffa, a on wściekał się na nią i krzyczał: przestań mnie kurwa łączyć z jebanym toksykiem i damskim bokserem! A ona odpowiadała z tym samym chichotem: gdyby wszystko przepadło, a on jeden pozostał, to i ja istniałabym nadal. Ale gdyby wszystko zostało, a Achilles zniknął, wszechświat byłby dla mnie obcy i straszny, nie miałabym z nim po porostu nic wspólnego, a potem krzyczała dramatycznie: kocham ciebie, choć mnie zabijasz, lecz czy mogę wybaczyć ci to, że zabijasz siebie?, a Achilles zawsze wtedy kazał jej się jebać i leczyć. — Tu był kot — przypomina sobie nagle.
(pijany) psychiatra — cairns hospital
44 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
My beer drunk soul is sadder than all the dead Christmas trees of the world.
Kiedy otworzył oczy (najpierw poczuł ból; paraliżujący, mknący śladem ametystowych siniaków i zawijasami pękniętych krwinek) potrzebował kilku dłużących się sekund, by nie tylko wzrok przyzwyczaił się do zastanego mroku, ale i by umysł odnalazł się we właściwym tu i teraz. Takim, którego zwieńczeniem miało być tylko raz za razem szeptane “kurwa”, które Othello — jeszcze przed sięgnięciem ku nocnej lampce — powtórzył wyłącznie w swych myślach. Nie sądził, że mająca trwać kilkanaście minut drzemka rozciągnie się do wieczności. Choć tak właściwie czuł się tak, jakby obaj właśnie z niej powrócili — lawina wspomnień, zniekształcanych przez alkohol i zmęczenie, przypominała bardziej sen; tak ciężko było mu początkowo pojąć, że Achilles naprawdę się tutaj znajduje — nie tylko na należącym do niego łóżku, lecz i niemal w jego ramionach. — Podoba ci się? — wymamrotał w końcu, walcząc z opadającymi powiekami; buntujące się ciało nie reagowało już nawet na ból, domagając się jeszcze kilku godzin snu. Dużo łatwiej byłoby powrócić do onirycznych krain; Theo wiedział, że gdy tylko wstanie, uderzy w niego pragnienie. Kac. Chęć sięgnięcia po kolejną butelkę. — Przed chwilą wybiła dziewiąta — odparł, jeszcze grzeczny, normalny i nudny. Wpatrując się w niewielki zegar mieszczący się na nocnej szafce, tuż obok lampy, nie był w stanie docenić nawet sposobu, w jaki został zbudzony; wszystko było nijakie, mdłe i nużące.
Aż nagle w sypialni pojawił się ktoś jeszcze.
Celeste.
A potem? — spytał z nieukrywanym poruszeniem; po uniesieniu głowy, z łatwością przyszło mu podźwignięcie całego ciała do siadu. Był ciekawy. Chciał wiedzieć. Sam jednak nie mógł odwdzięczyć się jakąkolwiek opowieścią; jak zwykle śniło się mu tylko burzliwe morze. Jakaż to skrywała się w tym groteska! Oni dwaj, na jednym łóżku, siedząc niemal ramię w ramię w półmroku. Theo uśmiechnął się wesoło, lecz dostrzeżenie achillesowej twarzy prędko ów wesołość zmazało. Zaklął, westchnął i jękiem wyszedł z łóżka. — Bibi, ty skurwielu — gromki głos nie pasował do tej sceny. Do tego pokoju. A jednak wydobył spod łóżka kota, patrzącego się na nich gniewnie. — Wyjdź. Idź. Może Bruce znajdzie dla ciebie więcej łaski i nie zmiażdży cię na mielone — warknąwszy otworzył balkonowe okno; ciepły chłód nocy (cóż za oksymoron) wkradł się na moment do sypialni, aby już po kilku chwilach, z rzuconym na do widzenia miauknięciem, powitać w swej ciemnej toni rudego kota. — Przepraszam — rzekł, zwracając się znów do Achillesa. — To nic poważnego, ale chyba lepiej będzie to przemyć — stwierdziwszy, zmniejszył dzielącą ich odległość. Ujął dłonią jego podbródek, by wzrokiem odkryć początek i koniec szlaku wyznaczonego przez koci pazur; BiBi nigdy się tak nie zachowuje, wypadałoby powiedzieć, gdyby nie było to równoznaczne z: mój kot chyba cię nie lubi, przykro mi, jednak nie możesz tu mieszkać.
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
W Tingaree był szelest niesionych wiatrem liści i igiełek potężnych drzew, rechot i krzyki nocnych zwierząt. Fluorite View przecinał przytłumiony szloch dziecka, zawsze trafiło się jakieś nieszczęśliwe, obudzone koszmarem albo nieprzyzwyczajeniem do świata, w którym niedawno się urodziło. Tutaj z kolei nie słychać niczego; cisza dudni mu aż w uszach i pulsuje w skroniach, nie tylko nieprzeniknioną ciemnością upodabnia się do wnętrza trumny, ale też brakiem dźwięków. Chropowaty (jakby zawsze przewiązany chrypką) głos bruneta jest kojący — jest w y b a w i e n i e m, dlatego Achilles przez moment pragnie go poprosić, żeby jeszcze przez jakiś czas nie przestawał wypowiadać słów; nieważne jakich, czy tych miłych i trafiających prosto w jego serce, czy tych obojętnych albo zrzędliwych, tworzących rysy i pęknięcia wewnątrz całego ciała. Pyta Achillesa, czy mu się podoba. Zapach malinowych lodów, ten którym opatulił szczelnie swoją skórę i skrawki ubrań. “Tak, tak właściwie to całkiem bardzo” myśli, ale w rzeczywistości po prostu wzrusza leniwie ramionami. — Dziewiąta — przemienia się w jego echo, powtarza strzępek informacji, z którym niezupełnie wie, co zrobić; jak dopasować go do reszty układanki, która zdaje się być pomieszana, a większość właściwych elementów pogubiona. "Dopiero dziewiąta?" czy "już dziewiąta?". Czym właściwie jest dziewiąta?
Boże, ta dziewiątka stanowi raczej miarę jego poczucia odrealnienia. Obudź się, Achilles, obudźże się kurwa wreszcie.
Myślałem, że leżę w trumnie — odpowiada na kolejne (drugie) z posłanych mu po brutalnej pobudce pytań. Nie wie, dlaczego to robi; zamiast ukrócić przesłuchanie obojętnym machnięciem ręki, wyrażającym “nie będę o tym rozmawiać”, posłusznie przechodzi przez swój sen po raz drugi. Nie tak szczegółowo jak przedtem, ale i tak.
Bo teraz jest taki miły, taki potulny, taki zaspany i jeszcze nieobecny. Uprzejmy, mimo że wkłada w zdania przekleństwa (inaczej chyba już nie potrafi). — To chyba moja wina, leżał mi na szyi i wydawało mi się, że ktoś próbuje mnie udusić, więc go z siebie zdarłem — tłumaczy kota, którego ani już nie widzi, ani nawet go nie lubi. Materac lekko faluje, jakby unosił się na środku morza, kiedy brunet decyduje się zostawić Achillesa i stanąć na podłodze. — Bibi to imię dla nastoletniej dziwki — uświadamia nagle samemu sobie, a przy okazji też Othello. Czuje potrzebę tłumaczenia się dalej, znów pociera wierzchem dłoni zaczerwienione powieki. — Nie lubię zwierząt. Kotów, ale psów zwłaszcza. Miałem kiedyś jednego, zakopałem w ogrodzie, tata zatłukł go łopatą, za głośno ujadał w nocy, tęsknił za mamą. Był pijany Och, czy to aby nie za dużo informacji? I to jeszcze tak skrajnie nieposegregowanych, ale prawdziwy Achilles, w szczególności ten młody i płaczący nad samodzielnie skonstruowanym grobem Bestii, nie potrafił pilnować porządku; rzucał wszystko gdzie popadnie, zupełnie jak te słowa przed chwilą. Możliwe, że właśnie pragnął przekazać Theo najczarniejszą ze składowych swoich motywacji. Tata był pijakiem, dlatego ty nie możesz, słyszysz?, ale nie mógł usłyszeć, bo nie zakomunikował mu przecież tego wprost. Ale Othello jest mądry, jest psychiatrą, może sam się domyśli.
Przeprosiny nie są tu potrzebne. Zaróżowione wstydem policzki również, jeszcze przez krótki moment, a także podstawowe uprzejmości o treści “tak mi przykro, że cię to spotkało; mogę jakoś pomóc?; jesteś głodny, napijesz się czegoś?; mam wezwać taksówkę, dasz radę teraz prowadzić?”, albo inne tego typu konwenanse. Teraz liczy się po prostu ta mała, odizolowana od głośnego świata sypialnia, która mogłaby być trumną. Palce Othello na twarzy Achillesa, zapach słodkich malin.
Ma przyjemnie ciepłą dłoń, żywą, zdrową, zaskakująco gładką, bez posiniałych koniuszków i odpadających paznokci; całkiem inną niż szpony Celeste widziane we śnie. Bezwiednie przymyka pod jej dotykiem oczy, płuca powolnie wydychają powietrze, a podbródek próbuje umościć się dbale i precyzyjnie w wypukłościach okalającej go skóry; dopasować się do tej ręki tak idealnie, by pozostawić jak najmniej prześwitujących strzępków przestrzeni. Gwałtownie rozwiera powieki. — Muszę wracać, przyszykować pogrzeb — postanawia, a jednak nie wstaje. Nie podobają mu się własne myśli. Chce, żeby Othello go pocałował i chce wplątać palce w jego kędzierzawe włosy, chce nie wychodzić z tego łóżka i chce nigdy już nie myśleć o tym, co powinien zrobić. Wmawia sobie, że te pocałunki to nic takiego; to atrybut każdej przyjaźni, a jednak dotychczas tylko z kobietami zdarzało mu się je wymieniać. Raz z Leonem, w formie żartów, zaraz po ślubie; boże, jak głośno się śmiali, a jacy pijani byli. Wtedy na plaży też był pijany, kiedy pozwalał znikać ze swojego ciała każdemu skrawkowi ubrania i dotykać się Othello po każdym zakamarku skóry. A dzisiaj, nad samym ranem, kiedy złączył ze sobą ich usta, to był właśnie ten gest przyjaźni i nic poza tym (zresztą Lounsbury smakował wczorajszą wódką, nie podobało mu się). Ale teraz? — Przepraszam, że nie zabrałem cię do szpitala. Te sińce wyglądają paskudnie, powinienem był. — Oczywiście, że Achilles potrafi się martwić. Najpierw dbał o Celeste, potem o Philemona, o Dantego także, teraz czuje, że może i powinien o Othello, ale nie jest przekonany, czy ma siłę. Poza tym oni wszyscy od niego odeszli albo umarli.
(pijany) psychiatra — cairns hospital
44 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
My beer drunk soul is sadder than all the dead Christmas trees of the world.
Kiedyś, na początku ich znajomości, wypowiedział słowa, które miały pozostać z nim na zawsze; wszystko komplikujesz, Achillesie.
I faktycznie komplikował wszystko.
Stanowił jedyny żywy pomost między dwoma światami, w których to istniały różne formy życia. Masy, cząstki, kosmiczny pył; przepełniona powagą dusza łączyła się z beztroską, błazeńską repliką. Ja taki nie jestem, mógł mówić i tutaj, i tam; potem i tak nie miał niczego pamiętać. Kolejne detoksy kończyły się tak samo, ławka w parku bądź przy kościele, poobijane ciało, obietnica zmian. Tydzień morderczych treningów, maratońskich sprintów i wyrzucania z siebie nasiąkniętych toksynami wnętrzności. Anihilacja.
Wpatrując się w sylwetkę o ostrych krawędziach, której nie powinno tu być — choć tak bardzo jej pragnął — wiedział, że tym razem wszystko potoczy się inaczej. Że nie będzie już barów, picia, pustych butelek tłukących się bez odpowiedniego wrażenia w jego prawdziwej sypialni. Kac miał tym razem mieć bardziej destrukcyjne działanie, ale może to i dobrze. Może. — To dobrze — odpowiedział tkwiąc w zamyśleniu; jakże się do siebie zbliżyli, jakimś cudem, przez ten miniony długi rok. — Projekcje śmierci i związanych z nią następstw są zdrowe — w jego głosie zamajaczyła uszczypliwość; są zdrowe, więc jednak nie jesteś szalony. Zazdrościł mu jednak tej trumny i Celeste, z której ktoś wyssał powietrze — oddałby za to wszystkie sny nasączone morską wodą.
Nie powinien wchodzić ci na szyję, kurwa, czasem jest prawdziwym skurwielem — cóż za surrealistyczna rozmowa! Sytuacja! Kot, Achilles i dramat, którego w ogóle nie powinno być; uśmiechnął się lekko, gdy Bibi przyrównany do dziwki zniknął w objęciach nocy. Wsłuchując się w padające słowa nie czuł potrzeby wyjaśniania mu czegokolwiek; jedynie ból zadrżał w jego sercu, zmuszając go do chwilowego milczenia. On nie jest twoim pacjentem, Theo, nie może nim być, skoro chcesz go przelecieć. — A powiedz mi — rzucił trochę wbrew sobie; może gdyby Walter wyjawił mu coś tak druzgocącego począłby ubolewać nad jego losem, ale przecież obiecywał Achillesowi, że pewnych granic nie przekroczy. — Zakopałeś go tą samą łopatą, którą twój ojciec go zabił? — nie uśmiechał się, nie żartował. Może w tym pytaniu skrywała się odpowiedź na wszystkie tajemnice wszechświata.
A to całe "był pijany" miało jak zła klątwa pozostać w nim na długo, a może i na zawsze.
Jakże mylnie zakładał, że blondyn cofnie swą twarz, wyrazi głośne niezadowolenie i zapragnie czym prędzej stąd zniknąć. Ale był. Blisko, spokojnie, z tak kruchym spojrzeniem, że w Othello rozbudziło się poczucie winy; powinien był odezwać się do niego wcześniej, wbrew wszelkim postawionym mu zakazom. Powinien był zainteresować się nim od razu po tym, gdy dowiedział się o jego umierającym synu. Musi wracać, naturalnie, ale Othello nie zamierzał mu na to pozwalać. A przynajmniej nie dzisiaj. Z brakiem wiary w swą siłę (nie możesz, kurwa) złożył jeden krótki pocałunek na jego twarzy; tam, gdzie naznaczona została czerwonym śladem. Bo Theo dobrze znał to spojrzenie, tak jak i dobrze znał tę ciszę; może gdyby był pijany pchnąłby go na łóżko i przekonywał o tym, że seksem odedrzeć może go z całego smutku. Pieprzona moralność. Tylko tyle — ten jeden całus wydarty z kiepskiej powieści — po czym się odsunął. — To tylko siniaki, przeżyję — odparł z uśmiechem; może w tej nocy skrywało się za dużo narkotycznego, omamiającego kosmicznego pyłu. — Chodźmy do kuchni. Dam ci coś na to zadrapanie, zjemy coś i omówimy tę propozycję, którą chyba faktycznie ci złożyłem — nie pytał, nie prosił, oznajmiał. Nie mógł go wypuścić, nie bez dokonania odpowiednich ustaleń. — Poszukam też telefonu i zadzwonię do Bentley’a. Wyjaśnię mu pokrótce sprawę, a potem przejmiesz rozmowę. Powiesz mu, jakiego oczekujesz pogrzebu — z lekkim skrzywieniem, bo być może siniaki były niczym, ale wciąż bolały, odsunął się, wyprostował i począł rozglądać za wspomnianym urządzeniem. Sypialnia ta jednak przecież nigdy nie była j e g o, toteż bez słowa wyszedł z pokoju, zmierzając do miejsca, w którym skryte było jego przekleństwo.
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
Cały świat znów się poszerza; wyrasta poza swoje ramy, przebija nadmiarem myśli cienką strukturę niewielkiej bańki, w której Achillesowi tak dobrze się żyje. Żyło, bo przecież teraz wszystko jest już nieodwracalnie odmienione — każde „nie” od teraz oznaczać może równie dobrze „tak, jak najbardziej!”, najzwyklejsza myśl nabiera swojego ukrytego znaczenia, a zagubienie, które niejednokrotnie przy Othello odczuwa (bo to właśnie ów mężczyzna jest sprawcą bezdusznego przepełnienia achillesowego świata), nie zaznacza się na twarzy Cosgrove’a ani ściągniętymi ku sobie brwiami, ani zmarszczkami przecinającymi czoło, ani zaciśniętymi w wąską linię wargami, czy nawet niepewnymi i nieco niezdarnymi gestami. Nie odbija się także w jego oczach. Narastająca w nim dezorientacja sprawia, że Achilles się d e n e r w u j e; nieznośnie niecierpliwi, wścieka na to, że czegoś tu nie rozumie. Że każdy kolor (czyli w tym przypadku każde z towarzyszących mu uczuć) zyskuje swoje osobne i liczne barwy, tak podobne, a jednak całkiem różne.
Dzięki za diagnozę, doktorze — wzdycha, jeszcze przez krótki — skrzętnie odliczony w drobnych — moment pozwalając, by ta jego nieustająca złość pozostała uśpiona. Sam zresztą nie do końca się jeszcze obudził — dowodem na to są choćby jego wyginające się niemal w niewidocznym uśmiechu wargi, które przypomniały sobie, jak bardzo lubią układać się w kształt słowa „doktorze”. I może dla kogo lubią to robić.
Nie ma pojęcia, czego tutaj szuka — raczej nie ciepła i zrozumienia, z pewnością nie żadnej troski i łez wylewanych nad jego przeszłością i zapewne przyszłością (jedno i drugie zawsze ma pozostać bardzo podobne). Dlatego wzburzenie nie budzi się w nim nawet za sprawą tego prowokacyjnego pytania; czy użył tej samej łopaty. Dobre sobie. — Kopałem rękami i taką dziecięcą, małą. Bo od tej łopaty, którą go zatłukł, byłem dużo niższy — wyjawia i z obojętnością pozwala się rozlec chropowatym nutom gorzkiego śmiechu. To faktycznie nieco zabawne.
A więc nie żarty z tragicznej i traumatycznej przeszłości sięgają po ten jego gniew. Nie jakże okrutna diagnoza postawiona mu mimochodem: jesteś z d r o w y (choć z całą pewnością nie jest; nie może być). Robi to dopiero ta odmowa w postaci pocałunku odznaczającego się na jego skroni, a nie na ustach. I te ujmujące, ciepłe słowa, które obnażają go bardziej niż mogłaby to zrobić wcześniejsza (wzgardzona) zachęta do zdarcia ze swoich ciał ubrań. Tak bardzo żałuje, że tutaj trafił. Zsuwa się plecami na materac łóżka, w którym lekko się zatapia — zanim się odezwie, musi chyba poukładać litery w odpowiednie słowa. Początkowo chce powiedzieć coś w rodzaju „straciłeś swoją jedyną szansę, idioto”, ale wówczas musiałby przyznać, że naprawdę był gotów zrobić to, do czego nigdy nie miał się przecież posunąć. I podkreśliłby tym samym, że Othello dodatkowo nim wzgardził, co jest chyba najgorsze. — Czego ty ode mnie chcesz, Theo? — pyta wreszcie, nieco gniewnie i z niedającym się poskromić urażeniem. Spogląda na sufit i jego cudaczną, rzeźbioną sztukaterię i wścieka się jeszcze bardziej; już nie lubi tego wiktoriańskiego wystroju. A kiedy dźwiga się na łokciach chcąc znów spojrzeć na bruneta, zauważa, że ten wyszedł z pokoju; tak po prostu, bez słowa.
Wstając, wygładza palcami pognieciony materiał swojej koszuli i wzdycha z irytacją — ta wciąż się odkształca, nie dając mu zapomnieć o śnie dzielonym z Lounsburym i wszystkim co nastąpiło później. A kiedy Othello na nowo pojawia się w drzwiach, Achilles także już przy nich stoi, gotowy do wyjścia. — No co ty, Othello, naprawdę myślałeś, że to się sprawdzi? — prycha z złośliwym rozbawieniem, wpatrując się w komórkę trzymaną między jego palcami. — Jak tak bardzo potrzebujesz się kimś zaopiekować, to może zrób jakiejś frajerce dziecko, albo zawołaj tego swojego zawszonego kota — dodaje, zwężając ton swojego głosu do szyderczego brzmienia i wywraca oczyma. A potem wyławia z kieszeni spodni klucz do zaparkowanego przed domem auta, którym — ma tego gorzką świadomość — nie ma za bardzo gdzie pojechać.
(pijany) psychiatra — cairns hospital
44 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
My beer drunk soul is sadder than all the dead Christmas trees of the world.
Choć powstrzymywał się przed wyobrażeniem sobie tamtego dnia, obrazy samoistnie namalowały się w krainie zaspanych jeszcze, stęsknionych utraconymi kroplami alkoholu myślach; cierpkość dnia, słońce skryte za chmurami. Zimno, ale dość ciepło, by wyjść na zewnątrz w spranym tshircie, który prawdopodobnie miał kiedyś innego właściciela. Jeansy brudne na kolanach, a dłoniach niebieski plastik uformowany w kształt łopatki. Dla kontrastu, on sam po przeciwnej stronie miasta: ubrany w elegancki mundurek, udający się do szkoły ze znużeniem i beztroską. Może mógł znać wówczas Achillesa i może odmieniłoby to jego życie; omijałby wówczas Helenę na szkolnych korytarzach, niecierpliwiąc się na myśl o powrocie do domu. To mogła być jedna z tych dziecięcych przyjaźni, które nie sposób zakończyć; trwałaby latami i może w dniu podobnym do tego, leżąc obok siebie w łóżku, w zupełnie inny sposób myśleliby o tamtym dniu, w którym Achilles musiał pochować starego, przepełnionego smutkiem psa. — Dobrze, że australijska gleba jest zawsze miękka — powiedział tylko z uśmiechem, omijając jego spojrzenie. — Za każdą kolejną diagnozę będziesz musiał już zapłacić — dodał, niby wzdychając z wymuszeniem, a niby czyniąc to mimo wszystko naturalnie. Czasem nie potrafił odnaleźć granicy pomiędzy dwoma słowami. Przyjaciel. Pacjent. A może Achilles miał być kimś innym w zależności od przebiegu tej nocy.
Choć może faktycznie sam nie wiedział czego chce. Seks w tej chwili byłby zbyt prosty i może nieodpowiedni. A zabawna w przyjaźń, która tak właściwie jeszcze nie istniała (ich znajomość była przecież tylko zlepkiem kilku dziwnych spotkań i wspomnień) powinna była pewnie zakończyć się w tej samej chwili, w której opuścił z niecierpliwością sypialnię. Bo Othello, mimo wszystko, z trudem powstrzymał się przed tym wszystkim, o czym marzył od dawna.
Sprawdzi się co? — pytając, obracał telefon w dłoni. A zdumienie, które przebijało się przez jego oczy, było prawdziwe — odbyte do tej pory rozmowy raczej nie były zbyt konkretne i obligujące, toteż Theo nie sądził, że mogą rozmawiać o jakimkolwiek powodzeniu. Pojawiła się w nim jednak niecierpliwość: chwilę przed wybraniem odpowiedniego numeru, przeklął pod nosem i wyłączył wyświetlacz poobijanego (ale przynajmniej użytecznego) urządzenia. — Kurwa, dzieciaku — pchnął go na połać drewnianych, ciężkich dni (musiał jednocześnie go przytrzymać, łapiąc za materiał koszulki; nie przewidział, że achillesowe ciało pchnie drewno do tyłu i doprowadzi go do utraty równowagi), lewą dłonią wyszarpując mu klucze. — Powiedziałem, że najpierw porozmawiamy. Przy obiedzie, kolacji bądź śniadaniu; nie jesteśmy przecież troglodytami — zarządził z nutą złości, a potem wcisnął w achillesową dłoń telefon. — Dzwoń do księdza — a sam, tak jak kilka chwil temu, opuścił granice sypialni; umieścił skradzione klucze w kieszeni, ruszając w kierunku kuchni. Pogwizdując przy tym pod nosem nutę jednej z ulubionych piosenek.
ODPOWIEDZ