lorne bay — lorne bay
100 yo — 100 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky
And as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
twórcza foka
lorne bay
brak multikont
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move

Rozkaz przyszedł dwa dni temu, ubrany w niezręczną, rodzicielską kurtuazję, podpisany nieusuniętą w porę, zawodową sygnaturą - tak, że wydawało się, jakby matka pisała do kolejnego darczyńcy albo kontrahenta, a nie dwójki swoich młodszych pociech, i po brzeg wypełniony bliźniaczymi zestawami skrupulatnych, przesadnie szczegółowych wskazówek. Po pięć dla Bellamy'ego, i po pięć dla Ainsley, w wir kłopotów wychowawczych z najmłodszym Atwoodem wciągniętej wbrew swojej woli, i - do bardzo niedawna - także za swoimi plecami.
Zaczynał się niewinnym, niepozornym tytułem: Bellamy - piątek, 16:00, i rządkiem pozdrowień oraz wystrojonych w granatową czcionkę nadziei, że Bellamy czuje się dobrze, i bezproblemowo aklimatyzuje w nowym środowisku (i smaruje się kremem z filtrem, i uważa na pająki, a przede wszystkim - je; nie, nie pająki - chociaż przy skali jego niedowagi w zasadzie cokolwiek rodzice, i lekarze bruneta traktowali już jak godny świętowania sukces). Potem był akapit skierowany do jego siostry - w podobnym tonie pełnym troski o jej samopoczucie i jeździeckie osiągnięcia (o takie rzeczy, wiadomo, pyta się zazwyczaj osoby, które wydało się na świat, ale których się równocześnie absolutnie nie zna).
Następnie pauza; napięcie budowane prawdopodobnie nieumyślnie, ale jednak sprawnie - i zawierające się w pytaniu: Czego - matka - chce - tak - naprawdę? (bo przecież niemożliwym było, żeby faktycznie pisała ot, z najczystszej kurtuazji; to byłoby do Pani Atwood równie niepodobne, jak używanie przekleństw w domu, albo zwracanie się do hotelowej, czy restauracyjnej obsługi bezpośrednio - Bellamy zawsze miał wrażenie, że jego mama kelnerów i recepcjonistów traktuje tak, jakby mówiła przez nich, a nie do nich).
Wreszcie okazywało się, jaki jest cel całego tego cyrku. Z sekretem wyjawionym w jednym, w zasadzie zupełnie nieskomplikowanym zdaniu.

Profesor Ferguson znalazł, i polecił nam wreszcie odpowiednią osobę dla Bellamy'ego. Specjalista nazywa się Jil Gregory, i przyjmuje we Fluorite View. Umówiłam Bellamy'ego na szesnastą, w najbliższy piątek.

Potem było coś o adresie, punktualności, odwołaniach, i wreszcie - tak, jakby najmłodszy Atwood wcale nie miał do treści wiadomości bezpośredniego dostępu - dopisek dla atencji Ainsley:

P r o s z ę, dopilnuj, żeby dotarł do gabinetu, i nie wyszedł z niego po pięciu minutach.

W reakcji na co, szesnastolatek poczuł się może okropnie, ale na pewno nie zaskoczony. Po matce nie powinien był spodziewać się ani szczególnej delikatności, ani nadmiernej dyplomacji. W pewnym sensie zresztą ją rozumiał - sam był już zmęczony sobą, i swoimi wybiegami.
Bardzo. Prawdopodobnie bardziej niż ktokolwiek z jego otoczenia.

Ku niedowierzaniu wszystkich zainteresowanych (zainteresowanych dobrowolnie, lub z przymusu), Bellamy Louis Atwood dotarł pod gabinet - do wypełnionej wiklinowymi ozdobami, i pastelowymi kolorami poczekalni z niskim stołem kawowym ugiętym ciężarem Psychology Today i dwóch pudełek z chusteczkami, a potem na fotel vis a vis tego, który zajmował jego nowy terapeuta. On - choć sądząc po imieniu, Bellamy spodziewał się raczej kobiety. Mężczyzna był po czterdziestce, wysoki i szczupły, i nosił lnianą koszulę, pod nią - dwa sznurki turkusowych koralików, a na twarzy cierpliwość i ból typowe dla osób, które z cierpieniem innych ludzi spędzają przeważającą część swojego czasu. Na pierwszy rzut oka nie różnił się zbyt wiele od innych terapeutów i lekarzy, z jakimi Bellamy miał do tej pory do czynienia. Używał takich samych gestów i formułek, i chyba nawet miał dokładnie taki sam zegar, jak ktoś, do kogo na sesje brunet chodził przed ośmioma miesiącami.
Problem pojawił się około trzydzieści pięć minut po rozpoczęciu sesji - gdy okazało się, że Doktor Gregory jednak cechował się czymś, czego brakowało poprzednim psychoterapeutom nastolatka.
Doktor Gregory trafiał. Nie między oczy, wykazując się, mimo wszystko, profesjonalną ostrożnością, ale w sedno; paroma ledwie interwencjami przedzierając się przez zbroję chłopięcej butności i tumiwisizmu.
A Bellamy tak nie lubił. Wybitnie.
No bo kto przy zdrowych zmysłach lubi, kiedy boli aż tak bardzo?

To pewnie dlatego, gdy wizyta dobiegła końca, chłopiec wystrzelił z gabinetu czym sił w chudziutkich, sterczących z nogawek jasnych, jeansowych szortów, nogach. Trzasnął drzwiami - trochę by dodać scenie dramatyzmu, ale trochę też w spotkaniu z nieprzewidzianym przeciągiem. Potem parsknął teatralnie, najpierw chwyciwszy spojrzenie jakiejś ciężarnej kobiety, czekającej pod gabinetem numer jedenaście; odbił się wzrokiem o prawie zrośnięte w jedno sylwetki starszej (aka - trzydziestoletniej) pary; finalnie - wylądował w głębokim brązie wbitych w niego tęczówek. Prawie czarnych, a jednak złamanych nutą czerwieni i złota - jak zalane krwią, bażancie pióra na polowaniu, na które raz zabrał go Andrew, albo jak mahoń matczynej toaletki.
- Na co się gap - Zaczął odruchowo, młody i wściekły, i przeraźliwie samotny, przeciągnięty przez jakiegoś starego snoba pod emocjonalnym kilem, i pozostawiony na pastwę własnych uczuć tysiące kilometrów od domu. Dopiero potem ześlizgnął się wzrokiem po stoku śniadej skóry, płatkach wyrazistego nosa, i ładnym wykroju ust. No, i go wcięło - Oh.
Chciał powiedzieć: Oh, kurwa, ale "kurwa" ugrzęzła mu w gardle, albo została na lotnisku. Tam, gdzie chłopaka siedzącego teraz parę metrów dalej, widział po raz pierwszy ostatni.
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
002.
Bellamy & Rajiv
searchin' for that feelin' just like an "I love you"
that isn't words, like a song he wrote that's never heard

when you get home
you barely recognize the pictures they put in a frame
take what you havе and leave your skin on the floor


W przeciwieństwie do niektórych, Rajiv przyszedł tu nie tylko dobrowolnie, ale – przede wszystkim – z własnej, niepodsuniętej cudzą sugestią, inicjatywy.
Co innego, gdyby wiedział zawczasu, że spędzi w Lorne tydzień. Albo miesiąc – to, kiedy ma się osiemnaście lat (i kiedy szkole średniej, razem z nauką, pomachało się już na nieprędkie do widzenia), wydawało się ledwie chwilką, którą można było beztrosko przebimbać na oglądaniu serialów, katowaniu konsoli i leżeniu plackiem na usypanej gorącym piaskiem plaży.
Albo na włóczeniu się po mieście. Jak turysta w konkretne miejsca świata ściągnięty tylko na chwilę.
Miesiąc wydawał się zatem (pff!) łatwizną.
Ale Rajiv nie wiedział. Równie dobrze mógł utknąć tu na cały rok – albo dłużej (choć obiecał sobie zrobić w s z y s t k o , żeby do takiego zwrotu wydarzeń nie dopuścić). Był jednak pewien, że nie zaszkodzi mu z kimś porozmawiać. Tak na wszelki wypadek, gdyby za parę miesięcy miał się obudzić pośrodku jakiegoś niechcianego kryzysu; z myślami w płomieniach i absolutnym brakiem motywacji, żeby w ogóle wygrzebać się z łóżka.

Nigdy nie korzystał z takich usług; jedyne spotkania, jakie prowadził w niewielkich, wizualnie przytulnych i bezpiecznych pokoikach odbywał ze szkolnym psychologiem. I doradcą zawodowym – pomagającym mu odnaleźć się w skomplikowanych procesach zdawanej przez chłopca matury (jeszcze na długo, zanim innym w ogóle śniło się zapuszczać myślami w rejony czekających ich egzaminów).
Tym razem nie wiedział więc czego powinien się spodziewać. Miał tylko nadzieję, że wszystkie te odpowiedzi, które w sobie trzymał – a na które nie znalazł jeszcze potrzebnych pytań – nie okażą się operacją przeprowadzoną na otwartym sercu.
Sercu, które tęskniło do innego miejsca – i innych osób – a jednocześnie w całym swoim osiemnastoletnim rozedrganiu potrzebowało teraz rodziny bardziej, niż kiedykolwiek dotąd.

Przypuszczał, że o tym, co go czeka, przekona się za dwadzieścia do trzydziestu minut – kiedy zostanie zaproszony do środka gabinetu numer osiem (nie wiedział co to znaczy, ale zauważył, że o włos od szczęśliwej siódemki). Sprawdziłby dokładniej, gdyby od ekranu telefonu nie oderwał go rwący przez drzwi-
Przeciąg?
Czy raczej tornado na dwóch patykowatych nogach.

Hm? – Faktycznie – zorientował się, nagle – gapił się. Z batonikiem Chokito ledwie odsuniętym od ust. Zamrugał na dziwnie znajomą twarz. Twarz, której nie kojarzył tak dobrze, jak grubej warstwy usztywniającego ramię gipsu; zszarzałą bielą pnącego się przez przegub i otaczającego wysepkę kciuka. – Chyba na kogo. – Uśmiechnął się, trochę na przekór tej młodzieńczej wściekliźnie, od której może nie toczyło się piany z pyska, ale za to trzaskało drzwiami. Głośno. Bardzo, bardzo głośno.
Choć nie potrafił stwierdzić, czy chłopak był od niego młodszy, czy starszy, wyglądał na takiego, któremu przydałaby się pomoc odrobina wsparcia.
Pewnie jak wszystkim tutaj – ale tylko on wyparował z gabinetu tak, jakby próbował wyjść z niego razem z drzwiami.
Więc Rajiv dźwignął się do pionu – a potem do niego podszedł.
Aż tak tam źle? – Zamrugał, spojrzeniem tylko na chwilę ześlizgując się z twarzy blondyna na jego rękę – i na drzwi prowadzące do niewielkiej, przewiewnej salki z której przed momentem wyszedł. – Bo jeśli tak, to chyba zaczynają mnie trochę łapać nerwy. – Jeśli czymś ryzykował, to wyłącznie tym, że chłopak się na niego wścieknie, pośle go w diabły – a potem sobie pójdzie. Tak, jak zrobił to na lotnisku.
Jak ręka? – zapytał wreszcie; batonik trzymany wcześniej w odciągniętej lekko ręce szczelnie zawijając w papierek. Na później.
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Ósemka przytroczona do drzwi gabinetu, Bellamy'emu skojarzyła się wyłącznie ze znakiem nieskończoności - przywołanym do pionu (pewnie nieustępliwym tonem terapeutycznego głosu, nie dającego za wygraną nawet w obliczu usilnie podejmowanych przez chłopca wybiegów i uników, albo za sprawą rozkazu atwoodowej rodzicielki - która jednym słowem postawić potrafiła czasem cały świat do góry nogami, i wszystkich w rodzinie na baczność, więc dlaczego niby miała nie dać sobie rady z jakąś tam lemniskatą?).
O siódemce - ponoć szczęśliwej, nawet nie pomyślał.
Ani o dziewiątce - kotom obiecującej powtórki z życia aż do wyczerpania zapasów.
Bellamy zresztą nie zainteresowałby się taką ofertą. Życie miał jedno, ledwie szesnasto-coś letnie, a i tak czasem czuł się nim już tak zmęczony, że mógł sobie tylko wyobrażać, jak skonany skończyłby, gdyby musiał repetować je jeszcze siedem, czy osiem razy. Nie, wszystko fajnie, ale jakoś nie był przekonany.
- Hm? Na kogo? - Pierwszą reakcję Rajiva nie tyle zmałpował, co odbił; niczym trochę przybrudzone (pewnie potem i kurzem zupełnie innym, niż londyński), trochę spękane przy krawędziach lustro, refleksy barw i kształtów oddające światu jak w karykaturze. Słowa drugiego chłopca wybrzmiały w jego wargach jak kpina - nienaturalnie rozciągnięte między jednym, i kolejnym znakiem zapytania, i przetrącone niepotrzebnie wysoką melodyką. Ale za to z dokładnie takim samym akcentem. Zdziwił się. Mlasnął - jakby właśnie czymś splunął, i próbował pozbyć się ostatków nieprzyjemnego smaku.
W tym temacie zresztą -
Bellamy zawiesił wzrok na czerwono-żółtej szachownicy foliowego opakowania, w który jakaś wielka maszyna, w ogromnej, masowej przetwórni czekolady na cukrzycę i stany przedzawałowe, owinęła nadgryziony przez bruneta batonik. Nazwa, jaką szesnastolatek wyczytał teraz w bieli liter biegnących przez folijkę na wskroś, brzmiała jak imię dla pokémona, i nazwa godna jakiejś popularnej w pornografii, seksualnej pozycji, jednocześnie. Poza tym łakoć wyglądał trochę jak kupa w kreskówkach, i miał pewnie więcej kalorii niż dwa z trzech, jadanych codziennie przez Bellamy'ego, posiłków.
- To chyba zależy z czym przychodzisz - Wstrząsnął ramionami. Nie rozumiał, czemu w ogóle zawraca sobie głowę kontynuacją tej, kompletnie mu do niczego niepotrzebnej, rozmówki. Może dlatego, że w drodze z lotniska pod dom Ainsley, dwa razy zgubił się w melodii The Temper Trap, zapętlonej w jego airpodach na trzy razy, i znalazł w towarzystwie nieznajomego; i za każdym razem zrobiło mu się jakoś tak niewyraźnie-smutno na myśl, że chłopak jeszcze chwilę temu był namacalną, choć ciut irytującą, obecnością, a teraz stawał się tylko wspomnieniem, które w snach nawiedzi go może raz albo dwa w ciągu najbliższych paru nocy, a potem zniknie na zawsze. Zastanawiał się, czy - sądząc po kruchości jego własnej sylwetki, i wadze spojrzenia, jakim przed chwilą lizał to nieszczęsne Swallow-it-o - Rajiv zdążył już założyć, że do gabinetu przyszedł tu z zaburzeniami odżywiania. Och, gdyby tylko z tym, to sprawa byłaby całkiem prosta - Jak z dużą traumą to owszem. Chujowo - Prychnął, naprawdę niewiele robiąc sobie z karcącego spojrzenia posłanego mu przez ciężarną pacjentkę, tak wymownego, jakby nastoletnie przekleństwa już teraz bezpowrotnie spaczyć miały delikatną psychikę jej nienarodzonego dziecka. No cóż, jeśli taki scenariusz był prawdopodobny, to chyba była we właściwym miejscu - Ale jak z małą, to spoko. You'll be just fine - Uświadomił sobie, że brzmi - i zachowuje się - dokładnie tak samo, jak jego własny ojciec, jakieś dziesięć lat temu, wypychając Bellamy'ego na pierwsze estrady i kłamiąc mu w żywe (i na tamtym etapie jeszcze ufne) oczy o tym, że nie ma się czego bać, i że wszyscy zasiadający na widowni go lubią, i są po jego stronie. (Zbyt) szybko przekonał się, że wielu z nich było w różnych miejscach, ale na pewno nie tam.
Patrzył na palce, skrupulatnie wyprawiające niedojedzony batonik w podróż do kieszeni. Uniósł wzrok, i osiadł nim na dostrzeżonym chwilę wcześniej - niewyraźnym, ale jednoznacznym - cieniu czekoladowego maźnięcia w lewym kąciku chłopięcych warg. Zawstydził samego siebie myślą, która przebiegła mu przez głowę, i odprawił ją z kwitkiem.
- However... I really wouldn't do it, if I were you, mate - Cmoknął. Jasna tkanina ubrań i głęboki brąz kakaowej mazi nie brzmiały jak szczególnie fortunne połączenie, zwłaszcza w tej temperaturze - You will look like you've shat yourself.
Na pytanie o rękę - i, tym samym, w zasadzie i o własne samopoczucie - nie odpowiedział.

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
Gapił się więc na chłopca obciążonego jakąś dużą traumą – której jednak nie wyczytał ani z oczu, kolorem wpadających w punkt styczny zieleni, żółci i brązu (w tej kombinacji przywodziły Rajivowi na myśl raczej spokój leśnych ostępów, niż ból nierozplątanych uczuć), ani z pogardliwego spojrzenia rzuconego w kierunku batonika składającego się głównie z cukrów i tłuszczu.
Zawsze wolał trzymać się słów, niż własnych, wydumanych wniosków. Przecież po nim też można byłoby spodziewać się naleciałości ciężkiego, indyjskiego akcentu; kanciastych „w”, głębokiego „te” i ostrego wibrato „erki”.
To chyba zależy jak masz na imię. – Uniósł brwi – trochę, żeby nie zostać dłużnym w odbijanej między sobą zaczepce, a trochę dlatego, że jego samego zżerała po prostu ciekawość. Tym razem nie chodziło jednak wyłącznie o śmieszną ekscytację, która przy nowo poznawanych osobach zawsze stawiała Rajiva na nogi, ale o to, że blondyn – choć zupełnie do niego niepodobny – mówił tak samo, jak on.
I, na boga, była to jedna z najmilszych (i przynoszących ulgę) rzeczy, jakie mógł usłyszeć.
Ja jestem Rajiv – przebąknął naprędce.
Jednocześnie odnalazł chyba komfort i ukojenie tam, gdzie pojawiła się zabawna niezręczność wyciągniętej, a potem – kiedy zdał już sobie sprawę z własnej gafy wymierzonej w niesprawność prawej ręki Bellamy’ego – cofniętej natychmiast dłoni.

W sumie to chyba jeszcze żadnej nie mam. Ale idę, bo wolałbym, żeby tak zostało. Nie wiem czy to tak działa. – Wzruszył ramionami. – But I guess it’s better to be safe than sorry.
Splótł ręce na klatce piersiowej. Sam nawet zerknął w kierunku ciężarnej kobiety – w gruncie rzeczy niewiele robiąc sobie z reakcji obydwu stron. Wrócił z powrotem do nastolatka; i wrócił też drżący w rozbawieniu kącik ust.
Hey, sometimes things get shitty, alright?! It happens – stwierdził, prosto z przywdzianego na niby oburzenia przechodząc w najbardziej stoicki ton głosu, na jaki – w tych okolicznościach – było go stać. – And at least I’ll have a good excuse to get out of there. Na wszelki wypadek, gdyby jednak okazało się, że jest chujowo. – Zachichotał.
No, ale chyba masz rację. To był kiepski pomysł – mruknął, wyciągnąwszy batonika z kieszeni – najpierw zawachlował nim w powietrzu, by w dwóch ostatecznych przymiarkach zapakować go sobie do ust. Z dwojga złego – uznał – lepiej, żeby wylądował w jego żołądku, niż w koszu na śmieci.
Mmm- – Przetarł usta brzeżkiem kciuka. Z zaczątkiem słowa frunącym przez język chciał zapytać Bellamy’ego, co mu się stało w rękę (tym bardziej, im sprawniej zignorował wcześniejsze pytanie). – Co-
Tylko że potem tknęło go jakoś, że traumy nie prowadziło się jak psa – przy nodze i na smyczy. Traumy mieszkały czasami w żlebach sterczących żeber albo w długich rękawach noszonych nawet najgorętszym latem. Inne, czasami, musiały więc kukać spod grubej i niewygodnej warstwy gipsu.
Stwierdził więc, że zapyta go przy innej okazji.
Jeśli taka jeszcze się nadarzy.
Co tu robisz? To znaczy nie tu-tutaj, tylko tu, w tej dziurze. – Rzucił spojrzeniem zwieszonym natychmiast przez krawędź najbliższego okna.
Jesteś – zostajesz? – tu na… um… na długo?

Bellamy Atwood
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
A z gipsu?
Próbował czytać z gipsu?
Bo jeśli tak, to może kiełkujące teraz w swojej głowie znaki zapytania szybciej byłby w stanie wyprasować w wykrzykniki, odnajdując sens w hieroglifach z kolorowego tuszu, i kilku krawędziach nadstrzępionych irytacją mieszkającą w nastoletnich palcach. Może zrozumiałby szesnastoletni smutek - jeśli udałoby mu się, wzrokiem ciągnąc przez barwy wpisanych w opatrunek literek, dostrzec, że wszystkie wyrysowała jedna, i ta sama ręka. Wbrew tym, w dzieciństwie uwielbianym przez Atwooda, filmowym scenariuszom, w którym na usztywnieniu pod temblakiem głównemu bohaterowi podpisuje się cała klasa. I wszyscy przyjaciele.
Przyjaciele? Jacy przyjaciele, niby?
- Good for you - Uniósł brodę ruchem, którym jego własny ojciec wyrażał aprobatę względem politycznych pobratymców na bankietach, pożyczonym od Seniora bez pytania - Lepiej zapobiegać niż leczyć, co? Or something.
Zmierzył chłopaka spojrzeniem wplątującym się w kosmyki jego włosów - ciemnych, gęstych, i liźniętych u nasady mgiełką potu, i wraz z nim płynącym stokiem szyi, aż do owalnego obszycia kołnierzyka. Okay, pomyślał. Spoko. Po brunecie widać było kasę - w jej nienachalnych, dobrze znanych Bellamy'emu przejawach (jak zęby wyprostowane odpowiednio wcześnie, i profesjonalnie założonym aparatem ortodontycznym oraz regularnie głaskane smugami drogiego fluoru, i tkaniny ubrań wolne od przetarć, niedopranych zabrudzeń, albo zaciągniętych nieostrożnie nitek - bo takie po prostu oddawało się w ramiona organizacji charytatywnych, we własnej szafie natychmiast zastępując je nowymi) - ale nie wysiłek wymagającej, zachowawczej rodziny, która najzdolniejszego potomka kolektywnie wysyła po zachodnią edukację (a więc na mechatronikę, albo medycynę, albo - w najgorszym razie - przynajmniej zaawansowany kurs z księgowości).
Mhm, czyli co najmniej drugie pokolenie. Pokolenie kogo? No, jak to! Emigrantów.
Bellamy skręcił lekko szyję, lgnąc słuchem ku melodyce bliskiego sobie akcentu. Im więcej Rajiv mówił, choć były to głównie jakieś totalnie niepotrzebne dyrdymały, tym mniej Atwood chciał, żeby przestawał.
Może właśnie dlatego, zamiast poddać się w obliczu nietrafionego gestu, po prostu wyciągnął do nastolatka alternatywę pięciu nieskrępowanych palców.
- Yeah, you bet it does - W reakcji na kolejną uwagę Lounsbury'ego, pozwolił kącikowi własnych warg spiąć się przelotnym skurczem, ale natychmiast przywołał go do porządku. Czasami miał wrażenie, że gips nosił na całym ciele, a nawet w jego wnętrzu. Nieprzepuszczalny, sztywny opatrunek, którym tamtego dnia obleczono jego duszę, i w który zakuto jego serce - teraz bijące o tyle tylko, o ile trzeba, żeby młodziutką śmiercią nie zasmucić rozczarować matki. Śmiech był niebezpieczny, bo uderzał prosto w kruszywo, i uszkadzał je ciosami spękań. Wyzwolone spod okucia serce, trochę jak skóra ręki - delikatna i żałośnie bezbronna - byłoby zbyt podatne na urazy i zranienia. Bellamy nie mógł pozwolić sobie na takie ryzyko.

Gest jednocześnie mniej, jak i bardziej sprawnej ręki, rozproszył go śliskawym, gładkim ciepłem. Niemal bolesną namacalnością fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem. Uświadomił sobie, jak dawno nikt go nie przytulał dotykał.
- Oliver.
Imię, które dla Rajiva było o tyle bez znaczenia, że pewnie nie kojarzyło się z niczym - a już na pewno nie z zaraźliwym śmiechem, półksiężycowatym znamieniem poniżej lewego sutka, i strzyżonym na krótko złotem włosów, a Bellamy'ego łapało za gardło za każdym razem, gdy ktoś je przy nim wypowiadał, zawisło między nimi niespodziewanie, i rozbiło się o obicia kanap, wykładzinę korytarza, nawet o obłość brzucha zszokowanej wulgaryzmami pacjentki.
Atwood zamrugał.
- Ollie. - Puścił rękę Rajiva, i odruchowym gestem wytarł ją w materiał szortów. Za parę godzin miał się zastanawiać, czy była to ohydna reminiscencja kolonializmu i rasizmu płynącego w jego żyłach wraz z krwią przodków, czy tylko praktyczna próba otarcia dłoni z lepkości własnego, i chłopięcego potu - You can call me Ollie.
Przestąpił z nogi na nogę. Świszczało mu w uszach i dudniło w głowie, a kolana zadrżały od nagłej fali mrowienia. Dlatego też usiadł na pobliskim fotelu, teraz patrząc na Rajiva z wyczekiwaniem (aż rozpozna w nim kłamcę, i - zasadnie - zmiesza z błotem). I z dołu.
- Hm? Na długo? - "Po moim trupie" - Nie, najwyżej na parę miesięcy. Moja siostra tu mieszka, w Opal Moonlane - Nazwa dzielnicy kojarzyła mu się z nazwami lakierów do paznokci, tych z nieco niższej półki. Z jakiegoś względu pomyślał, że stojący naprzeciwko chłopak doceniłby to porównanie, ale tylko wzruszył ramionami, finalnie nie ubierając go w słowa - Odwiedzam.
Podejrzane to były odwiedziny, w środku roku szkolnego i bez żadnego wytłumaczenia; uznał więc, że lepiej będzie zastosować fortel oparty na dystrakcji.
- A ty? I skąd ten akcent? Bo słyszę Londyn, ale słyszę też Europę. You're confusing the hell out of me, man.

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
„Ollie?” – Ollie, jak na deskorolce?
Tak mu, naiwnie, przeszło przez myśl.
Pierwsze skojarzenie było zatem może nieco śmieszne (szczególnie w kontekście połamanej ręki), ale – rzeczywiście – jednocześnie zupełnie neutralne. W jedynej swojej reakcji Lounsbury przytaknął więc wartkim kiwnięciem głowy; kołyszącym sterczącą czernią grzywki.
Cześć, Ollie. – Uśmiechnął się, szerzej, nieporęcznie wykręcając prawą dłoń do góry nogami.
Rajiv nie jadał lewą ręką. Nie wskazywał palcem lewej ręki – i lewą ręką się nie witał. Czasami myślał, że bardziej jest to winny własnej matce, niż kulturze, która go nie wychowała (jednocześnie gryzł się z wrażeniem, że żadna inna go nie chce; w cudze tradycje ciężej było się wkupić, niż wrodzić).
Ale na sposób, w jaki stojący naprzeciw chłopak się z niego wytarł, nawet nie mrugnął.
Na parę miesięcy? Fajnie, to tak jak ja! Um- … Chyba. – Wywrócił na samego siebie oczami, natychmiast machnąwszy ręką – tak, żeby na wszelki wypadek ściąć łeb niepotrzebnym pytaniom; za długo, żeby opowiadać – zdawał się migotać samym błyskiem oczu.
Nie chciał. Nie, kiedy zostało im ledwie paręnaście minut okazji do wymiany posyłanych między sobą, krzywych uśmiechów, głupich żartów i niepoważnych przepychanek (i przeciwko każdemu cmoknięciu zniesmaczonej publiki).
Nie mam bladego pojęcia gdzie jest Opal Moonlane. – Nie mogło być daleko. Na takim wygwizdowie jak Lorne nigdzie nie było przecież „daleko”.
Na ostatnie słowa chłopaka po prostu się roześmiał. Chyba z nieodpartą chęcią, żeby skomplikować sprawy jeszcze bardziej. I to było widać – po sposobie, w jaki śmiesznie zastrzygł uszami; razem z wesoło naprężonymi kącikami ust.

W czym jak w czym, ale w jego rodzinie niełatwo się było połapać.

Nah, that’s not confusing at all. – Ściągnął żartobliwie brwi, obchodząc szesnastolatka króciutkim łukiem dwóch kroków. Zerknął na drzwi prowadzące do gabinetu, z którego lada moment miało go wywołać ciepło sympatycznego, ale zdystansowanego głosu. Potem znowu na chłopaka – z tej perspektywy nagle jeszcze drobniejszego, niż dotychczas. Poza tym, w cieniu pomieszczenia wydawało się jednak, że bliżej było mu do szatyna, niż blondyna.
Rajiv klapnął na miejscu obok.
Potem uniósł palec, nabrał powietrza, zwrócił się porządniej w kierunku Olivera i-
Okej, gotowy? Patrz- Moja mama dostała pracę w Melbourne. A, nie, czekaj- Tak w ogóle to też mam tu siostrę, tylko przybraną. Starszą, studiuje. No, ale potem jest mój ojczym – i on jest z Cairns, ale przez długi czas mieszkaliśmy w Chorwacji. Bez siostry, siostra zawsze była tutaj. Oni w Rovinj, ja w Zagrzebiu, bo tam się uczyłem. A teraz zjechaliśmy się tutaj. Ja trochę później, bo byłem jeszcze u taty w Londynie. Tam się urodziłem. – Pokiwał głową. – I potrzebuję jak najszybciej wrócić. Petra – po prostu Petra, Oliver, nieważne kto totwierdzi, że jestem szczęściarzem, bo „poznam nowe miejsca” i że mam zawsze ciepło, i że są tu kangury i koale. – Uniósł brew. – No ale dziękuję bardzo, koale mają gładkie mózgi i chlamydię. Faktycznie, świetna atrakcja – stęknął, zapadając się głębiej w fotelu. – Wiedziałeś o tym? Uh, pewnie, że wiedziałeś. Wyglądasz na takiego, co wie. – Zmrużył oczy. – Trudnoci zaimponować?cię zaskoczyć, co?
I, zupełnie nagle.
Przyjdziesz tu jeszcze? – Kiwnął w stronę zatrzaśniętych wcześniej drzwi.
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Owszem, raczej trudno.
Z kilku względów - z młodzieńczą erudycją w gruncie rzeczy nie mających aż tak wiele wspólnego - ale głównie dlatego, że Bellamy zawsze starał się spodziewać (zwykle - najgorszego; w końcu lepiej było odetchnąć potem z ulgą, niż radzić sobie z koniecznością opłakania zawiedzionych nadziei), lecz nigdy oczekiwać. Ten błąd popełnił w swoim niedługim życiu kilka bolesnych razy, i za każdym dochodzenie do siebie, i rehabilitacja, okazały się być wyzwaniem jeszcze trudniejszym, i jeszcze mniej wdzięcznym, niż pierwotnie zakładał (frustrację chłopca dodatkowo podbijając faktem, że do pewnych procesów nieodzownie potrzebny jest czas, a przecież w wyścigu bardzo ambitnych, bardzo zażartych szczurków jak Bellamy nie było go zbyt wiele).
No tylko, że - szesnastolatek bezwiednie skubnął brzeżek opatrunku, wyrwał strzępek przesuszonej gazy, obrócił go w palcach, i strzepnął na podłogę - przycupniętemu obok chłopcu właśnie się to udało.
W miarę, jak brunet - rozpędzony w monologu, który, w akcie trochę przerysowanego skupienia, wymagał od Bellamy'ego przymarszczenia brwi i przymrużenia powiek - rozpierał się w fotelu, i w polu atwoodowego widzenia, młodszy chłopak miał poczucie, że rozpiera mu się także w życiu. Zajmując przestrzeń, o której istnieniu Bellamy jeszcze chwilę temu nie miał pojęcia.
Nie był pewien, czy mu się to podoba.
Ale na pewno, przynajmniej, dał się trochę rozbawić.
- Mówisz o koalach, a brzmisz jakbyś opisywał populację Coventry. Albo Leicester - Sarknął. Jego brytyjskie doświadczenia kończyły się wraz z granicami Londynu - głównie zachodniego, z ewentualnym, sporadycznym łypnięciem na centrum, albo w okolice Richmond, zaczynały ponownie wraz z zielenią płaskowyżów Berkshire, i sięgały jeszcze czasem na półwysep Roseland. To tyle. Ale nie znaczyło to, że w ciągu już-ponad-dekady (co w jego wieku jest przecież okropnie długim czasem) spędzonej w Królestwie, nie liznął, przynajmniej w teorii, trochę lokalnej geopolityki i wiedzy o tym, w jakie rejony lepiej nie zaglądać (zwłaszcza pochodząc z takiego tła jak jego, z irytującymi nutami received pronunciation w akcencie, zegarkami, które aż się prosiły, żeby je zajebać, i zębami czystymi jak polerowane długo okna - ot, w sam raz do wybicia) - Nie, nie wiedziałem - Przyznał. Pomyślał, że może Rajivowi zrobi się miło, że wiedział coś, czego on sam nie był jeszcze świadomy.
Potem - znowu - poczuł się dość okropnie; na wspomnienie śniadej ręki wykręconej pod niewygodnym, i nienaturalnym kątem (jeszcze trochę, i jemu też przydałoby się usztywnienie z gipsu). Chryste, przecież - Bellamy - powinien był pomyśleć.
Ale nie pomyślał. Wbrew przypuszczeniu Rajiva, że wygląda na takiego, który w i e, ponownie wychodząc na ignoranta. Poza tym nie wiedział nawet, gdzie - dokładnie - leży Zagrzeb. Cmoknął, dopisując ten punkt do długiej listy innych, za które mógł się jeszcze bardziej znienawidzić.
Ale do chłopaka się uśmiechnął.
- Kto to Petra? - Założył, że pewnie jego siostra, albo dziewczyna. Nie zauważył dwóch odmiennych reakcji własnego ciała na pierwsze (uff), a potem drugie z przypuszczeń (eh-damn!) - Możesz jej przekazać - Od chłopaka poznanego przypadkiem na lotnisku w kolejce po uzdrawianie duszy - Że żadna temperatura nie zrekompensuje człowiekowi stałego ryzyka, że w drodze na terapię zapierdo... Zeżre cię jakiś krokodyl. Żadna - Zadeklarował stanowczo. Potem przeciągnął wzrokiem po tarczy zawieszonego na ścianie na przeciwko zegara. Nie podobało mu się bezgłośne tyk-tyk-tyk, odmierzające minuty dzielące go od rozstania z nastolatkiem. Uświadomił sobie, że Rajiv jest pierwszą, od miesięcy, osobą, z którą rozmawia o czymś innym niż to, jak można mu pomóc, i co zamierza oraz czego potrzebuje. Przyjemnie byłoby móc rozciągnąć czas - jak mięsień, albo jak ser na gorącej, kalorycznej pizzy.
Bellamy przełknął, kręcąc głową do samego siebie.
- Nie wydaje mi się - Wzruszył ramionami. Wiedział, że na pewno trafi jeszcze do gabinetu terapeuty (matka nie odpuściłaby tak łatwo; musiała sobie czymś przecież uspokoić sumienie), ale pewnie nie do tego - A co? Będziesz tęsknił?

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
Zaśmiał się; ale żeby zrobić to po swojemu, potrzebował błysnąć odsłoniętym rzędem górnych zębów (a tak dokładniej: bielą spotęgowaną przez śniady koloryt cery). Dopiero potem – trochę, jakby wesołkowate parsknięcie nadeszło zbyt niespodziewanie, żeby dziewiętnastolatek mógł się na nie przygotować – oparł potylicę o zagłówek fotela, przysłaniając usta grzbietem dłoni.
Krótki chichot jeszcze parę razy wstrząsnął klatką piersiową chłopaka i jego ramionami. Jeśli Oliver, po tej rozmowie, miał sobie we wspomnieniach Rajiva z czegoś zasłynąć – byłby to sposób, w jaki błyskotliwie (i ze smaczną, zabawną ironią) składał zgrabnie artykułowane zdania.
Co innego słowa. W nich przecież chłopak zdawał się nie przebierać; ale nawet one, z jego akcentem (odrobinę posh, na oko słuch Rajiva) brzmiały jak rozdawane wokół komplementy.
No, może nie zdaniem tamtej kobiety. Ale zdaniem Lounsbury’ego już tak.
Petra to moja… – potrzebował chwili, żeby się zastanowić, kim właściwie była dla niego Petra; gdyby mógł nazwać ją tylko siostrą, albo tylko dziewczyną – sprawa okazałaby się zupełnie prosta – ale do Petry nie pasował jeden, sztampowy tytuł, byle-jak przyklejony do jej imienia – nie po tylu latach – … przyjaciółka. I współlokatorka, kiedy mieszkałem w Zagrzebiu. Siedziałem z nią w ławce na połowie przedmiotów. Jest absolutnie najlepsza. – Taką introdukcję, miał wrażenie, był jej winien – nawet jeśli w uszach Olivera składała się ze strumienia zupełnie niepotrzebnego nadmiaru słów.
Problem w tym, że im więcej mówił o Petrze, tym bardziej zdawał sobie sprawę z tego, jak za nią tęskni. Za nią i za całą resztą. Za Louisem i Mią. Za wieczorami filmowymi (najpierw urządzanymi w jednym mieszkaniu, potem – przez internet), kłótniami nad projektem, klejonym na laptopie zabieranym ze sobą do Starbucksa albo McDonalda. Za długimi godzinami spędzonymi nad planszówkami (skutecznie testującymi ich przyjaźń) albo talią kart.
Wreszcie, ściągnięty z powrotem na ziemię, zerknął na Olivera spod uniesionej brwi.
Wiesz, myślę, że w drodze gdziekolwiek, nie tylko na terapię. Panie optymisto. Solidny argument, w każdym razie. Mnie by przekonał – przyznał. Musiał dołożyć wszelkich starań, żeby mimowolnym, wyuczonym odruchem nie sprzedać chłopakowi kuksańca w kontuzjowaną rękę. Ostatnie, czego chciał, to żeby spod gabinetu terapeuty posłać go do szpitala. Cóż, przynajmniej wiedziałby, gdzie go szukać. – Przekażę jej. Z pozdrowieniami od Olliego, czy bez? – Przekrzywił ciekawsko głowę.

Zauważył, że chłopak nie tylko unikał odpowiedzi na zadawane mu pytania, ale i, sam z siebie, nie był zbyt skory, żeby wywlekać się przed nim na lewą stronę. Osiemnastolatek nie miał nic przeciwko – wzięcie na barki biegu rozmowy nigdy nie sprawiało mu większego problemu – tylko że, jednocześnie, trochę było mu szkoda.
No, że nie mógł dowiedzieć się więcej.
Nie wiem. Może? – Machnął ręką. – Nie no, błagam. Po prostu zacznę częściej chodzić przez Opal Moonlane. Jak ogarnę, gdzie to. – Zaśmiał się. – No co?! Jakoś cię będę musiał znaleźć, jak już Petra wygada wszystkim, że wymieniłem ich towarzystwo na nowe. Trochę zazdrości im nie zaszkodzi. Chyba. – Znowu – nie za bardzo kwapiąc się, żeby uświadamiać Atwooda kim byli „oni-wszyscy”.

Bellamy Atwood
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Uff.
Nieplanowana, i tym bardziej nieproszona ulga rozlała się po ramionach Bellamy'ego, i liznęła szczyty jego policzków cieniem idiotycznego rumieńca. Póki co rejestrował ją o tyle, o ile, rozproszony konwersacją prowadzoną z Rajivem (a także zdekoncentrowany jego uśmiechem - który Pani Atwood, przy swoim wrodzonym sztywniactwie swojej wrodzonej zachowawczości określiłaby jako unnecessarily toothy, ale jaki jej najmłodszemu dziecku bardzo się spodobał) ale już za trzydzieści, do czterdziestu pięciu minut, rozkwitnąć miała w nim z pełnym impetem, zamiast trochę kretyńskiego rozmarzenia majaczącego na wargach, niosąc jednak chłopcu ciężar samokrytyki i ból wyrzutów sumienia.
Przecież to nie miało absolutnie żadnego sensu. I było nie tylko niewłaściwe, ale też po prostu głupie: tak się ucieszyć, że jakaś tam Petra zajmowała w życiu chłopaka jedynie przyjacielski wakat.
No i co z tego!? Równie dobrze posadkę drugiej połówki, albo miłości, albo życiowej partnerki (chociaż to brzmiało strasznie dorośle, i jakoś błędnie w kontekście ich, domyślał się, wieku) mogła w sercu chłopaka grzać sobie jakaś inna. Petra-śmetra.
Albo inny. No, taki przypadek nie pozostawiałby przynajmniej Bellamy'ego bez choćby krztyny nadziei...
Ale... W ogóle co!?
Bellamy mrugnął, spomiędzy obłoków rozmyślań lądując na ziemi dokładnie w tej samej chwili co Rajiv, i w tej samej chwili też w której brunet unosił brew, marszcząc własne. Zapatrzył się na kołnierzyk koszulki noszonej przez chłopaka; albo raczej na to miejsce, w którym złamany brąz skóry niknął pod jej materiałem.
- Tak - Łaskawie - Możesz jej przekazać, jeśli chcesz.
Okrywanie się imieniem Olivera było takim - wyobrażał sobie - uczuciem, jak zostać otulonym termicznym kocykiem dosłownie w momencie, w którym chciało się zamarznąć. Nie był pewien, czy mu się to podoba. Wiedział za to, z całą pewnością, że nie tego oczekiwał - jeszcze jakiś czas temu, kiedy imię zmarłego chłopaka wypowiadał przy Rajivie po raz pierwszy.
No, i zorientował się, że w stosunku do Lounsbury'ego, wpatrzonego weń ufnym spojrzeniem ciemnych, ale jednocześnie z mrokiem mających mniej więcej tyle wspólnego, co sam Bellamy ze zdrowiem oczu, robi mu się po prostu głupio. Czuł się tak, jakby pozornie niewinnym taś - taś - taś wabił właśnie dziewiętnastolatka w bardzo ostre, i bardzo nieobliczalne wnyki własnego życiowego bałaganu.
- Nie ma czego - Uprzedził, przypuszczając jednocześnie, że dziewiętnastolatek weźmie tę przestrogę jedynie za kolejny z jego gładkich językowo żartów - Zazdrościć.

Zrobiło się nagle zdecydowanie za cicho. Bellamy spróbował się uśmiechnąć.
- Chcesz mnie stalkować? Mhm, droga wolna. Tylko lepiej się przygotuj, Opal jest nudne jak flaki z olejem - Przebiegł pamięcią przez sielankę zadbanych uliczek, witrynę Le Coin de Paradis (w której kupił ostatnio croissanta, oskubanego zaraz z migdałów i lukru, i oddanego na pożarcie gangowi lokalnych mew), mdły szyld Bendigo Bank i, wreszcie, geometrię strzeżonego osiedla, na którym mieszkała Ainsley - Alternatywnie... Możesz też napisać mi eskę - Wzruszył ramionami, odbijając się dłońmi (no dobra - dłonią, i - w nieporadnej ostrożności - usztywnieniem gipsu sięgającego od połowy chudego ramienia, aż po nasadę witkowatych palców) o podłokietniki fotela, o które wcześniej się wspierał. Sięgnął po pierwszą-lepszą z ułożonych na stoliku obok ulotek, o ironio - reklamującą Pozytywny Klub Wsparcia dla Młodzieży  LGBTQ+, a potem zorientował się, że nie brakuje mu niczego, oprócz długopisu. Więc wstał, i podszedł do recepcyjnego kontuaru, zgarniając leżący na nim długopis (łańcuszkiem z drobniutkich, srebrnych paciorków, połączonych ze sobą długą, chudą nitką, chroniącym przedmiot przed przepadnięciem w kieszeni jakiegoś niedzielnego złodzieja albo kleptomana). Swój numer wypisał u szczytu agitki dużymi, drżącymi literami. Wyglądały, jakby miały atak epilepsji, albo bardzo się czegoś przestraszyły - i teraz, struchlałe przerażeniem, trzymały się kurczowo za ogonki; +44 7947 713 79 7391.
Ponownie znalazł się nad chłopakiem, w krótkiej dywagacji dochodząc do wniosku, że chyba nie za bardzo opłaca mu się ponownie opadać na miejscu obok niego. To aż śmieszne, jak bardzo ciężar czegoś tak błahego jak gips utrudniał swobodne siadanie i wstawanie, przy równoczesnym zachowywaniu względnej równowagi. A przecież i tak miał stąd zaraz wychodzić.
- To mój numer. Brytyjski, jak widzisz. Dodaj mnie na WhatsAppie, co? O ile nie chcesz płacić potem żenująco długiego rachunku - Westchnął, równocześnie ciesząc się w myślach, że jego nazwa użytkownika w aplikacji składała się z kilku emoji, a nie sprowadzała do nadanego mu prawnie imienia - Dasz mi znać, czy wyszedłeś stąd... - Posłał drzwiom gabinetu niemal karcące spojrzenie - Bardzo straumatyzowany. Czy tylko odrobinkę.

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
Chcę! – odparł natychmiast – i bez najmniejszego namysłu. – Znaczy, przekazać Petrze wiadomość. Nie chcę cię stalkować. – Gdyby szesnastolatek skupił spojrzenie na twarzy Rajiva, zamiast łypać w kierunku naściennego zegara albo jaśniutkiego kołnierza jego koszuli, zauważyłby, że Lounsbury’ego – te same słowa, które trochę zażenowały, lada moment znowu rozbawiły. – To znaczy, wiesz. Zobaczymy. Jeśli okaże się, że nie jesteś skory do współpracy, to może będę musiał sięgnąć po jakieś bardziej drastyczne środki. Stalking, jasne, to jakaś opcja. Ale mogę też porozwieszać plakaty z twoim wizerunkiem. I oczywiście narysuję cię z pamięci. Spoiler: nie umiem rysować z pamięci. – Wycelował w niego palcami – nierównym prostokątem paliczków i kabłąków kciuka, złożonymi w kadr z nadawaną na żywo transmisją. – „Czy ktoś go widział?! Czy ktoś coś wie?! OLLIE POSZUKIWANY”. – Zachichotał.
Jeszcze zanim siedzący obok niego chłopak dźwignął się z fotela, Rajiv uległ nachalnej zagwozdce; czy w tak krótkim czasie, jaki ze sobą spędzili (tutaj, teraz), był w stanie nanieść twarz Olivera na odbitkę pamięci. No i czy potrafiłby z byle kilkunastominutowego wspomnienia (potem i tak skondensowanego do postaci ledwie paru luźnych migawek) odtworzyć wszystkie te najdrobniejsze szczegóły, które z Bellamy’ego Atwooda robiły Bellamy'ego Atwooda – cóż – Olivera. Już nawet nie dlatego, że Rajiv zwyczajnie nie miał talentu do bazgrania po papierze (miał za to, zawsze, ciekawsze rzeczy do roboty). Chodziło o to, że w całym tym krótkim przypadku spotkania było coś niesprawiedliwego. Coś niesprawiedliwego w sposobie, w jaki Ollie zerkał na przeskok we wskazówkach zegara – i coś niesprawiedliwego w sposobie, w jaki Rajiv łypał kontrolnym spojrzeniem w stronę gabinetu.
A przecież tak łatwo było zapomnieć – i Rajiv pomyślał, że tak, ł a t w o , ale przede wszystkim byłoby też s z k o d a .
Głównie oczu – wobec których Lounsbury nosił się z nieodpartym wrażeniem, że przez portal tęczówek, bardziej w kolorze miodu (jednego z tych ciemniejszych albo prawie brunatnych – gryczanego albo wrzosowego) niż piwa, łapał spojrzenia na lep (... obiektywnie) ślicznie złotego koloru. Stamtąd natomiast prostą drogą wpadało się w ich pole grawitacji. I ciężko było się z niego wydostać.
Być może nie zapamiętałby – bardzo długich, jak na chłopca (bo o tym, kim Ollie czuł się bardziej, mniej albo tylko trochę – Rajiv j e s z c z e nie wiedział) – rzęs. Ani trochę smutnych oczu – łezkowatych w kształcie i z kącikami obciążonymi czymś, co mogło być zmęczeniem, ale mogło też być bólem.
A gdzie tu – w tak krótkim czasie – zapamiętać, czy włosy tamtego dnia sięgały mu do ramion, czy tylko na wysokość podbródka. Czy miał przekłute ucho, czy to padający cień, złudzenie, albo niuans dopowiedziany po fakcie (bo chyba by mu pasowało?). W co był ubrany – i czy nosił się tak na co dzień, czy tylko pod presją czasu, tworząc jakąś mozaikę z rzeczy, które nadawały się jeszcze do założenia (bo reszta była, na przykład, w praniu).
Więc lepiej nie podsuwaj mi pomysłów… – Chciał konspiracyjnie zmrużyć oczy, ale skończyło się na tym, że tylko zarzucił brwiami – lekko, do góry, trochę w ramach puszczonej w eter zaczepki.
I pozwolił mu odejść; póki co tylko na chwilę i bez pożegnania, a z zachęcającym i ciekawskim ruchem źrenic (którego przedłużenie posłał jeszcze w kierunku kolorowej, podanej mu ulotki). Uśmiechnął się.
Okej. Dodam. – I wstał. Zgiął broszurkę na pół – i potem jeszcze raz, starannie, na pół; wciśniętą do kieszeni jak dane Olliemu słowo, a nie byle kawałek zbędnej makulatury (od której dzielił ją, w gruncie rzeczy, krzywo zanotowany na brzegu numer).
A może wcale? Znaczy, że wcale nie będę straumatyzowany. Nie, że wcale stąd nie wyjdę – poprawił się, roześmiał, a chwilę później dał wywołać do gabinetu. Choć, szczerze mówiąc, niezbyt chętnie.

/zt x2
ODPOWIEDZ