everything I've ever done, everywhere I'm going to - it's a sin
: 14 mar 2023, 17:30
Najbardziej lubił wschody słońca. Miodowe, brokatowe, leniwe. Zazwyczaj towarzyszyły rozognionym pociągnięciom ramion, siłujących się z taflą przyjemnie chłodnej wody. Były to ostatki treningu; dopływając sto metrów kraulem, czekała na niego dwukrotność tego w stylu grzbietowym, a potem dopiero zaczynał się dzień — wraz z tym słońcem, będącym zwiastunem dla kolejnych zmagań z uczelnianym życiem i niepojętych obowiązków nie w jednej, a kilku dodatkowych fuchach. Wschody te zawierały w sobie wszystko, co kochał najbardziej. Każdą cząstkę pobudzonego wysiłkiem ciała i satysfakcję, która otulała jego skórę. I świadomość, że j e s z c z e należy to wszystko do niego — Australia, baseny będące lustrem dla nieba i studenckie życie, którego nie zaznał nigdy wcześniej. Bo Francois potrafił być wdzięczny. Za wszystko; nawet podrażnioną od chloru (wymieniając wodę przesadzili wyjątkowo z dawką) skórę, poczerwieniałą na zgięciu rąk i swędzącą. A także za swoje idiotycznie powykrzywiane pasma włosów, szorstkie i sztywne, padające ofiarą tego samego pierwiastka, co skóra (zapomniał ubrać dzisiaj czepek). No i nawet za to, że w tych stronach był prawdziwie p o p u l a r n y, nie tylko wewnątrz swej drużyny pływackiej, z którą spędzał większość dni — czasem zdawało mu się, że lubił go tutaj każdy, bez wyjątku. Było to oczywiście nadzwyczaj błędnym przeświadczeniem, ale Baudelaire nie zauważał żadnych nienawistnych, pogardliwych spojrzeń pełnych dezaprobaty i irytacji, nie słyszał także nuty goryczy sączącej się z cudzych głosów i nie docierały go nawet złośliwe słowa, którymi czasem opisywano jego charakter. Nie zwracał na to uwagi, bo sam wystrzegał się podobnych defektów — bo Francis też przecież lubił wszystkich. Nawet tych wychudłych chłopców z okularami przytwierdzonymi do nosa, którzy wymądrzali się na wszystkich zajęciach, a także każdą pannę z przerośniętym ego, myślącą, że uszczypliwość jest teraz w modzie. No i te dziewczyny z lekkoatletycznej, które nieustannie wyciągały go na kolejne imprezy, nieważne czy w środku tygodnia, czy pod koniec. Chłopacy z treningów tego nie pochwalali — mówili Francisowi, że bardzo łatwo stracić nad sobą panowanie i nie tylko zerwać całą noc, ale przepaść w ferworze alkoholu lub mocniejszych środków (te z kolei prowadziły do uzależnień). Trener Pace słynął z niespotykanego dość rygoru i wyrzucił z drużyny już kilku chłopaków dowlekających się na trening pod wpływem tych substancji, ale Baudelaire zupełnie się tym nie przejmował — bo przecież potrafił nad sobą panować. Pił tylko w dni wolne od pływackich zobowiązań, a narkotyków nie ruszał nigdy. To znaczy nigdy, z wyjątkiem dzisiejszego wieczora.
Nie wiedział nawet czyje są to urodziny — przyjeżdżając na tereny Carnelian Land z grupą osób (czterema dziewczynami z lekkoatletycznej, jednym gościem z koszykówki, dwoma ze swojej drużyny, którzy ulegli w końcu jego namowom), złożył życzenia aż trzem brunetkom. Bo tylko tyle mu powiedziano — że to jakaś panna udekorowana w ciemne pasma obchodzi dzisiaj rocznicę przyjścia na świat, a on nie pytał o szczegóły. Mieli zajrzeć tylko na chwilę — jutro rano miał zawody — i niczego nie tykać (to jest, alkoholu, proszku i kolorowych tabletek), ale wszystko wymknęło się spod kontroli. Zdążył napisać jeszcze do Vincenta (wysłał mu pinezkę na mapie i skłamał, że reszta profesorów o niego pyta, podobnie jak jego grupa, nie mogąc doczekać się jego obecności), zadzwonić do Clementine (zapewniał, że nie narobi jej wstydu i że nie ma się czym martwić, bo zaraz stąd wychodzi), a potem trafił na Peryklesa i świat utracił przejrzystość. Krawędzie stały się nieostre i rozmazane, pokryte jakby gęstą mgiełką, a dźwięki dziwnie rozbijały się o jego głowę. Spędził tu dwie, może cztery godziny, wypowiadając i wystukując na telefonie słowa, które od razu zapominał. Wziął udział w dziwnej zabawie na trawniku przed domem, łączącej ze sobą ganek, drzewo i hektolitry alkoholu (nabił sobie kilka guzów, a gałkę oczną przemyło mu piwo), a potem, nie wiedząc co działo się pomiędzy, trafił do salonu uginającego się pod wysokim głosem Blondie, śpiewającej w głośnikach swój najbardziej znany kawałek o szklanym sercu. Stał pośrodku roześmianych, pogrążonych w rozmowie osób, z oczyma zakrytymi filtrem okularów przeciwsłonecznych i rozchwianymi ramionami, kręcącymi się na boki pod rytm piosenki, nie zdając sobie sprawy z trzech faktów: tego, że poza nim nikt nie tańczył, że nikt nie stał nawet obok niego i że od pewnego czasu przyglądała mu się osoba, którą kłamstwem starał się od kilku godzin ściągnąć na tą imprezę. W końcu jednak namierzył go wzrokiem. — Vincent! — krzyknął, może nieco zbyt głośno — mimo muzyki zagłuszającej niemalże wszystkie dźwięki, i tak kilka osób na niego spojrzało. — To znaczy Chenneviere! — poprawił się w parsknięciu swojego srebrzystego śmiechu.
vincent chenneviere
Nie wiedział nawet czyje są to urodziny — przyjeżdżając na tereny Carnelian Land z grupą osób (czterema dziewczynami z lekkoatletycznej, jednym gościem z koszykówki, dwoma ze swojej drużyny, którzy ulegli w końcu jego namowom), złożył życzenia aż trzem brunetkom. Bo tylko tyle mu powiedziano — że to jakaś panna udekorowana w ciemne pasma obchodzi dzisiaj rocznicę przyjścia na świat, a on nie pytał o szczegóły. Mieli zajrzeć tylko na chwilę — jutro rano miał zawody — i niczego nie tykać (to jest, alkoholu, proszku i kolorowych tabletek), ale wszystko wymknęło się spod kontroli. Zdążył napisać jeszcze do Vincenta (wysłał mu pinezkę na mapie i skłamał, że reszta profesorów o niego pyta, podobnie jak jego grupa, nie mogąc doczekać się jego obecności), zadzwonić do Clementine (zapewniał, że nie narobi jej wstydu i że nie ma się czym martwić, bo zaraz stąd wychodzi), a potem trafił na Peryklesa i świat utracił przejrzystość. Krawędzie stały się nieostre i rozmazane, pokryte jakby gęstą mgiełką, a dźwięki dziwnie rozbijały się o jego głowę. Spędził tu dwie, może cztery godziny, wypowiadając i wystukując na telefonie słowa, które od razu zapominał. Wziął udział w dziwnej zabawie na trawniku przed domem, łączącej ze sobą ganek, drzewo i hektolitry alkoholu (nabił sobie kilka guzów, a gałkę oczną przemyło mu piwo), a potem, nie wiedząc co działo się pomiędzy, trafił do salonu uginającego się pod wysokim głosem Blondie, śpiewającej w głośnikach swój najbardziej znany kawałek o szklanym sercu. Stał pośrodku roześmianych, pogrążonych w rozmowie osób, z oczyma zakrytymi filtrem okularów przeciwsłonecznych i rozchwianymi ramionami, kręcącymi się na boki pod rytm piosenki, nie zdając sobie sprawy z trzech faktów: tego, że poza nim nikt nie tańczył, że nikt nie stał nawet obok niego i że od pewnego czasu przyglądała mu się osoba, którą kłamstwem starał się od kilku godzin ściągnąć na tą imprezę. W końcu jednak namierzył go wzrokiem. — Vincent! — krzyknął, może nieco zbyt głośno — mimo muzyki zagłuszającej niemalże wszystkie dźwięki, i tak kilka osób na niego spojrzało. — To znaczy Chenneviere! — poprawił się w parsknięciu swojego srebrzystego śmiechu.
vincent chenneviere