adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Ciągle leżał w innym miejscu. Telefon. Przeważnie na kuchennej szafce, tej nieużywanej, na której od lat (nie pamiętał, od kogo to dostał bądź — kto u niego to zostawił) stała kolekcja książek tytułowanych jako kuchnia mongolska; tam, pośród kurzu i dni, których nawet nie zamierzał odszukiwać w swych wspomnieniach, najłatwiej było telefon zgubić. To znaczy — przez kilkadziesiąt minut w ogóle o nim nie myśleć. Poza tym, być może po raz pierwszy w życiu, wyłączał go na długie godziny. Łatwiej było bowiem wierzyć w to, że przegapi się to jedno ważne połączenie niż wyczekiwać go minuta po minucie.
Mijały co prawda zaledwie cztery dni. Cztery. Czasem, kiedy jeszcze dobrze się między nimi układało (chciał w to wierzyć) nie widywali się dłużej. Poza tym, sam kilkakrotnie sięgał po telefon, by przerwać tę irracjonalną ciszę; wykonanie tego połączenia miało być łatwiejsze niż przypadkowe zderzenie się z nim za kilka dni na szpitalnym korytarzu. Gorycz ich ostatniej rozmowy (o s t a t n i e j; jak do tego doszło?) nie zezwalała mu jednak na wykonanie pierwszego kroku, wedle, powiedzmy, jakiejś dumy (bo bolało go to nadal i nieprzerwanie; i boleć i dusić miało jeszcze przez długi czas) ale wiedział przy tym, że gdyby tylko Walter zadzwonił bądź przyszedł, rzuciłby to wszystko w niepamięć. I nie przejmowałby się, i obiecałby się zmienić, i może przyznałby mu rację, i zrobiłby wszystko, żeby Walter go nie zostawił, bo Ben nie potrafił wyobrazić sobie bez niego życia. Czasem był co prawda po prostu wściekły i zsyłał na niego wszelkie kataklizmy, ale częściej, okryty bezsennymi nocami i strachem splatającym szczelne supły na jego trzewiach, buntując się własnej dumie, gotów był błagać. Miał bowiem wrażenie, że to nie tylko z Walterem się rozstaje, ale całym tym miastem. I jakąś częścią siebie, którą w końcu zdołał polubić i która istnieć mogła tylko przy nim.

Skłamał. Gwen, Mari, Blake i komukolwiek, kto akurat zapragnął wedrzeć się w jego życie; mówił, że jest chory lub że na kilka dni wyjeżdża. Że chodzi o jakąś poważną sprawę bądź paskudną grypę. Że ma własne sprawy, których tłumaczyć nie musi, bo ważne jest tylko to, że przez kilka dni go nie będzie. Nie miał pojęcia, jak długo może się tak ukrywać; wczorajszego dnia złamał się i zadzwonił do Jane, o wszystkim jej opowiadając; chyba ona jedyna mogła go zrozumieć. Zaproponowała mu, by przejechał, a on znów posłużył się kłamstwem; może jednak naprawdę był chory, w tej swojej obsesji, sprzeciwie wobec zmian i pewności, że nikogo o jego rozstaniu z Walterem informować nie musi, w każdym razie — skłamał zakładając, że nie może opuszczać swego mieszkania na wypadek, gdyby Walter jednak postanowił przyjść. Wiedział, że tak się nie stanie, tak jak i wiedział, że to n a p r a w d ę koniec; z tego też powodu siedział całymi dniami w domu, czytał, oglądał filmy i raz nawet włączył konsolę, którą dwa lata temu z niejasnych powodów kupiła mu Blake. I choć każda upływająca sekunda przybliżała go do odzyskania rozsądku (począł się zastanawiać nad krótkim wyjazdem do Barcelony, do Jane), cichy i krótki dźwięk dobiegający zza drzwi, zapowiadający czyjąś obecność, na nowo wepchnął go w ramiona obłędu. W ułamku sekundy znalazł się przy drzwiach, gotowy na pertraktacje, przeprosiny i cokolwiek byłoby niezbędne, lecz po ich uchyleniu pozostawało mu tylko skrzywić się nieznacznie. — To tylko ty — wymamrotał z jakąś pretensją, choć nie było to w bezpośredni sposób wymierzone w Orfeusza; przywitałby w ten sposób kogokolwiek. — Byliśmy umówieni? — nie pamiętał. W ogóle o tej całej ich sprawie zdążył zapomnieć, co było dość zabawne — jak bowiem jakiekolwiek rozstanie mogło być ważniejsze od sprawy związanej z morderstwem?

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Podarował mu aż siedemdziesiąt dwie godziny.
Na danie znaku życia.
Bo Benjamin nie odzywał się zbyt długo.
Nie tylko połączenia telefoniczne natrafiały na natychmiastowe odrzucenie (komórka musiała być w y ł ą c z o n a, choć Benjamin nigdy nie wyłączał komórki), ale i widmo jego sylwetki nie snuło się już po zakamarkach Lorne Bay. Nawet w kancelarii nie natrafił na jego ślad — podobno nie widzieli go tam jeszcze dłużej. Co więcej, rzekomo wcale nie miał wrócić, ale o szczegóły polecono mu pytać samego zaangażowanego (zrobiłby to, naturalnie, gdyby tylko ten cholerny zaangażowany w końcu się odezwał). No i nie wiedział. Czy Hargrove po prostu bez słowa zapragnął go porzucić (czy raczej porzucić prowadzenie jego sprawy), czy jednak, tak na przykład, zwyczajnie u m a r ł.
A więc te trzy dni wyznaczył sobie na cierpliwe czekanie na jego odpowiedź, postanawiając, że kiedy upłyną, posunie się do najgorszego — odwiedzi Benjamina w jego domu. I właśnie z tego powodu obijać miał dziś swoje kłykcie o twardą powierzchnię ciemnoszarych drzwi ze sprężyście zarysowanym numerem 20b. Które — dzięki (nie)bogu — w końcu zostały otwarte. I to jeszcze zanim przyłożył do nich swą dłoń.
Zawsze wiesz, jakimi słowami mnie uwieść, Benny — zauważył przesadnie słodką nutą, jeszcze przez moment nie wkraczając do środka. Dopiero, kiedy pozwolił zaskoczeniu rozprzestrzenić się po całym ciele, a potem z niego ulecieć, wykonał kilka kroków do przodu, choć wcale nie został zaproszony. — Bylibyśmy, gdybyś tylko łaskawie ode mnie odebrał. Myślałem, że cię dopadli i zrobili z ciebie szaszłyki dla swoich fretek — poskarżył się, dla umocnienia swojej dezaprobaty ostentacyjnie wywracając oczyma. I westchnął. A potem się zatrzymał, na środku korytarza, sprawiając, że kroczący za nim blondyn, zderzył się z nim swoim ciałem. — Nie chciałem wyskakiwać z tym na dzień dobry, ale wyglądasz p a s k u d n i e. Ktoś umarł? W końcu twój stary? — prędko jednak zrozumiał, jak nieodpowiednie były skonstruowane przed momentem słowa. — Nie, wtedy przecież byś świętował — a Orpheus chętnie by do niego dołączył. Przeklęty stary Hargrove, mógłby w końcu dać odsapnąć od siebie temu światu. W każdym razie, omiótł Bena jeszcze raz wzrokiem, zastanawiając się coraz intensywniej nad tym, co takiego niby mogło mu się przydarzyć. Przegrał rozprawę? Pokazali go w telewizji od złego profilu? Nie dali rady doprać jego beżowych spodni, na które Orpheus jakiś czas temu wylał kawę? Sięgnął do kieszeni. — Mam dla ciebie batona — oznajmił, wyciągając ku niemu dłoń z czekoladowym wyrobem.

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Skumulowana w nim złość, napotykając pierwszą dowolną ofiarę, gotowa była do eksplozji. Sprawy nie ułatwiał fakt, że to właśnie Orfeusz stanął w progu jego mieszkania; Orfeusz, którego przeklinać miał przez wieki. Bo przecież i on mu złamał serce, bo przecież zachował się w sposób podlejszy, niż Walter; nie mógłby wyrzucać sobie napadu gniewu, gdyby tylko dopuścił go do głosu. Kiedy jednak z zaciętą miną pozwolił się mu wyminąć, przez chwilę rozważając ucieczkę (wizja wałęsania się po mieście była jednakowo kusząca i ryzykowna), odgonił od siebie te wszystkie paskudnie brzmiące myśli. Był nazbyt zmęczony by toczyć kolejną wojnę; zbyt przerażony, by tracić kolejną osobę. Bo może i nie byli już z Orpheusem blisko i może nigdy nie mieli wskrzesić dawnych uczuć, ale Ben nie posiadał przywileju odtrącania znajomości — niewiele ich mu bowiem już pozostało. Nie spostrzegł nawet, kiedy tak bardzo się od wszystkich odsunął. — Byłem zajęty — skłamał obojętnie, po kilku chwilach ciszy. Przez moment rozważał opowiedzenie mu o wszystkim, by uzyskać jakąś rozsądną radę, ale i tak nikt nie powiedziałby mu tego, co chciał usłyszeć. Pogrążony w zamyśleniu nie spostrzegł zatrzymującej się nagle sylwetki; uderzając w Orfeusza, pochłonięty nietrzeźwością (czerpiącą w kompletnej rozpaczy) niemal się przewrócił. — Jestem chory. Przeziębiłem się — skłamał bez przekonania. Nie obchodziło go to, czy chłopak zawierzy tym słowom, tak jak i nie obchodziło go to, że być może faktycznie wygląda f a t a l n i e. — Wiesz co jest śmieszne? Że mój ojciec cię lubił — kolejna pretensja rozbrzmiała w jego głosie, choć i ona nie miała większego sensu. Tyczyła się bowiem mężczyzny, którego mieszkanie to nigdy więcej nie miało zobaczyć. Być może dobrze więc, że Wrottesley zmienił temat; Ben niemal zatonął w lawinie wspomnień. — Batona — czy powinno go to dziwić? Czy cokolwiek powinno go jeszcze szokować? — To bardzo normalne, Orphy, nosić w kieszeni batona — wymamrotał cierpko, przez moment się mu po prostu przyglądając. A potem przyjął ten, jak sądził, improwizowany prezent, uzmysławiając sobie, że niczego dzisiaj jeszcze nie jadł. — Nic się nie zmieniło i nie sądzę, by miało. Podpisali tę śmierć pod nieszczęśliwy wypadek— nie sądził wcześniej, by nauczył się kiedyś mówić o tej sprawie z taką obojętnością. Teraz jednak nie myślał ani o straconym przez kogoś życiu. Nie myślał o Orfeuszu, który wciąż mógł wylądować w więzieniu ani o tym, że sam mógłby zostać, w najlepszym przypadku, strąconym z palestry. Wszystko stało się szare, nijakie. Nie obchodziło go więc nawet to, że niewiele ma już do powiedzenia; po prostu udał się do salonu, położył na kanapie i włączył zapauzowany odcinek Law & Order; zaczynał właśnie ósmy, najlepszy sezon.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Uwierzyłby mu we wszystko.
W to, że podczas porannej przechadzki, być może czegoś na kształt joggingu, komórkę połknął krokodyl. Przypadkowo i jakże niefortunnie — wysunęła się z kieszeni i poturlała wprost do jego rozwartej paszczy.
Albo że ją przechwycono — ktoś niegodziwy i wtajemniczony w ich wspólny sekret, skradł ją na moment po to tylko, by zablokować Benjaminowi numer Orpheusa.
A może padł zasięg. Na całym świecie. Może nigdzie nie dało się już dodzwonić.
Ale że był z a j ę t y ?
Wyglądając w TEN sposób i wegetując bezczynnie w mieszkaniu?
Masz mnie za idiotę — nie pytał — po prostu wypowiadał na głos swoje spostrzeżenie. Fakt, któremu nie można było zaprzeczyć. Nie istniała bowiem możliwość, by Hargrove choćby przez skrawek minuty mógł oszukiwać się, że Orpheus mu uwierzy. Ani w to pierwsze kłamstwo, dotyczące napiętego grafiku, ani późniejsze — to padające przed momentem — sprowadzające się do przeziębienia. — Mózg sobie przeziębiłeś — mruknął, piekląc się nie o to, że trzydziestotrzylatek nie chciał zdradzić mu prawdy, wtajemniczając tym samym w swoje zawiłe i umiejętnie poukrywane przed światem sekrety, a raczej o to, że nawet się nie starał — przy tym kłamaniu. Jeśli bowiem chciano zwodzić mistrza oszustw (czyli Orpheusa Wrottesley’a, panie i panowie, oklaski), to trzeba było robić to starannie. Z szacunkiem. Orpheus cenił sobie dobrych kłamców.
Jasne, uwielbiał. Wiesz, wydaje mi się, że nawet był we mnie zakochany. I że chciał nam zaproponować trójkąt — och, miał być poważny? Tego typu żądanie trzeba było złożyć z trzymiesięcznym wyprzedzeniem — a wniosek i tak zapewne zostałby odrzucony. — Lubił tylko sobie podobnych. Mnie i innych nieudaczników życiowych, niezarabiających miesięcznie czterocyfrowej kwoty, co najwyżej tolerował. Poza tym dzięki nam wypadał lepiej w opinii publicznej, wiesz, syn aż za bardzo lubiący facetów pięknie pokazywał jego tolerancję i tak dalej. No i cholera, on nawet ciebie nie za bardzo lubił — to ostatnie zapewne mógł sobie podarować, ale Benjamin poprosił go kilka tygodni temu, by nieważne co się działo i co miał do ukrycia, nigdy go nie okłamywał. Dotyczyło to co prawda morderstwa, z którym Hargrove pomagał mu się (wyłącznie prawnie, ale może też i trochę emocjonalnie?) uporać, ale Orpheus wziął sobie te słowa wyjątkowo do serca. To, że nie wypadało negować jego stwierdzenia, dostrzegł jednak już chwilę później — kiedy spoglądając z uwagą na Bena, zauważył całą tę, niemal już namacalną, beznadzieję oplatającą jego sylwetkę. — Dobra, przepraszam, to twój stary, ty go znasz lepiej, jestem pewien, że mnie ubóstwiał. Wcale nie chcę, żeby kopnął w kalendarz, to było nieodpowiednie z mojej strony i żałuję, poważnie — wyrecytował jak pięciolatek mający zrobić rachunek sumienia, ale naprawdę starał się być teraz miły — świadczyło o tym między innymi zmartwienie doczepione do twarzy.
A gdzie go miałem nieść? W gaciach? — to także było poważnym pytaniem. Co bowiem innego miał zrobić z batonem? Nie posiadał przywileju noszenia torebek jak kobiety, więc… — Przed zajrzeniem do ciebie wstąpiłem do sklepu. A potem musiałem gdzieś go schować, bo jakiś facet dziwnie zachowywał się przy wejściu na klatkę schodową i potrzebowałem wolnych rąk — wyjaśnił, nie wiedząc nawet dlaczego. Jak było już wspomniane wcześniej — dzisiaj nadzwyczaj oddany był prawdzie. Nie to co Benjamin. — Nie wiem co oni rozumieją przez nieszczęśliwy wypadek, ale nic w wyglądzie tego gościa nie można byłoby uznać za wypadek — po plecach wspiął mu się dreszcz, a usta wygięły w paroksyzmie wstrętu. I wówczas spostrzegł, że reakcja ta nie jest odwzajemniona — że, co więcej, Hargrove wygląda niemal na znudzonego; znudzonego czyjąś śmiercią. Morderstwem.
— Ktoś z tobą zerwał? — cisnęło mu się na usta, ale zwinął je w wąską linię, uniemożliwiając głoskom przebicie się na zewnątrz. Zamiast tego powędrował benjaminowym śladem, spychając z powierzchni popielatej kanapy jego nogi — te dopiero co na niej ułożone, by uprzątnąć sobie skrawek miejsca. Usiadł obok niego specjalnie — nie zważając na to, że otaczały ich fotele pełne wolnej przestrzeni. — No to co oglądamy?

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Nie miał siły. Komponować słów wyjaśnień, przeprosin i pogodnych uśmiechów. Nie był zainteresowany proponowaniem mu posiłku bądź choćby napoju; nie był wystarczająco zaciekawiony, by pytać go o samopoczucie, zdrowie, i wszystko to, co wiązało się łączącą ich tajemnicą. Był na tyle obojętny, by ignorować jego zaczepki. Na tyle pochłonięty swym własnym cierpieniem, by nie wypraszać chłopaka ze swojego mieszkania. Tak przynajmniej sądził, uparcie tkwiąc przy poczuciu beznadziejności; pośród prawdy skrywało się jednak pragnienie ucieczki przed samotnością, która z dnia na dzień ciążyła mu coraz mocniej.
Jesteś pojebany. I obrzydliwy — obruszył się, wykrzywiając usta w lekkim grymasie. O ile zignorowanie jego poprzednich uwag (nie, nie uważał, że Orphy jest idiotą; tak, być może faktycznie przeziębił sobie mózg) przyszło mu z łatwością, pozostanie biernym wobec najnowszych, jakże przewrotnych uwag, było niewykonalne. — Dzięki Orphy, serio, uwielbiam, kiedy ktoś podkreśla, że mój stary mnie nienawidzi — ale nawet w tejże złości nie było nic realnego. Pustka. Wpatrywał się w niego gniewnie i myślał o tym, że jest to wyłącznie częścią teatralnej sztuki. Nie chciał nawet rozważać tego, jak wiele jego ojciec niesie w sobie obłudy; nie był w końcu człowiekiem, na którym mogłoby mu teraz, czy kiedykolwiek, zależeć. Ich niechęć była wzajemna, a kontakt utrzymywali w głównej mierze przez wzgląd na jego matkę. — Nieważne — wzruszył więc ramionami. Chciał być uprzejmy, odkrywając przed nim tę prawdę — bo jego ojciec naprawdę obdarzał Orpheusa sympatią szczerszą, niż w każdym innym przypadku — ale może obaj się mylili. Może żadne z nich nie było w stanie pojąć zawiłości myśli, które wypełniały obrzydliwy umysł jego ojca. — Poza tym on nigdy nie umrze — dodał, uśmiechając się lekko. Bo kryło się w tym coś zabawnego; osoby pokroju jego ojca podpisywały przecież pakt z diabłem już przy narodzinach, a Gregory Hargrove z całą pewnością przeżyć miał ich wszystkich.
Może faktycznie było mu to potrzebne. Rozmowa o niczym, dekorowana wymuszonymi emocjami. Namiastką tego, co jak sądził, utracił bezpowrotnie. — Jaki facet? — czy chciał wiedzieć? Że był to nikt, bądź ten ekscentryk spod 33, Dave Jakiśtam? Czy jednak wolał wierzyć, naiwnie, żałośnie i uparcie, że gdzieś tam, w świecie nie tak odległym, bo po prostu wykraczającym poza granice jego mieszkania, Walter zastanawiał się, czy uda się im jednak to wszystko jeszcze naprawić? Nie. Oczywiście, że nie miał odnaleźć go tutaj ani teraz, ani kiedykolwiek. — Jeśli podpisują to w ten sposób, to tylko dlatego, że jest im to na rękę. Pewnie kilku gliniarzy jest umoczonych, może nawet ktoś postawiony wyżej. Musimy czekać — wzruszył ramionami, odwijając folię zdobiącą jego jedyną, dzisiejszą przekąskę. Pierwszy kęs wziął kiedy przechodził do salonu. Drugi, kiedy Orpheus zrzucał jego nogi z kanapy. — Następnym razem kup mi taki z karobem — och, czy nie mogło to wyglądać właśnie w ten sposób? Zostałby w swym mieszkaniu już na zawsze, powołując się na dobre serce swoich przyjaciół — czasem Orphy mógłby przynosić mu zakupy, a czasem Gwen zapasy alkoholu. I tak upłynęłaby mu cała długa, nieznośna wieczność. — Zaraz ktoś zamorduje sprzedawcę kurczaków. I będą powoływać na świadka księdza — wyjaśnił, podwijając nogi do klatki piersiowej. Nie przeszkadzało mu to, że Orpheus siedzi tak blisko; szczerze mówiąc, nie zwrócił na to nawet uwagi. Po prostu oglądał serial, tracąc kontakt z całym światem.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Nie potrafi tego wytłumaczyć.
Może prawda skryła się w jego głosie — stonowanym i czujnym, którym posługiwał się na sali sądowej i podczas ostatnich dni spędzanych z Orpheusem. “Gdzie byłeś?” “Spacerowałem”. “O trzeciej w nocy? Dwie godziny spacerowałeś?” “O co ci chodzi?” Teraz miękkim i na tyle ciepłym, że zdawał się przyjemnie podnosić temperaturę każdego pomieszczenia, jakby okrywał kocem zziębniętą po śnieżycy postać. Tym głosem brzmiał kiedyś każdy poranek “obudziłem cię? Przepraszam, śpij dalej, mam zajęcia z prawa karnego”, a także kończył się każdy wieczór — przynajmniej ten z początku ich znajomości, kiedy decydowali się prawie wcale nie wychodzić z łóżka. Tembrem tym grała też każda rozmowa, dysputa czy sprzeczka wyśpiewana po odnowieniu tej ich kruchej znajomości — każda oprócz dzisiejszej. Dziś znów głos Benjamina jest nieprzyjemnie stonowany.
A może domyślił się przez intensywną barwę jego oczu. Nie podpierały tego żadne naukowe badania, nie zauważał tego nikt inny, ale Orpheus wiedział, że kiedy Ben jest szczęśliwy, tak infantylnie z a k o c h a n y, jaśnieją mu tęczówki, upodabniając się kolorem i konsystencją do puszystych połaci zielonych pól o poranku. Dzisiaj z kolei nad tymi polami zapadł już zmrok.
Albo gdzieś o tym usłyszał, może mijając kancelaryjne korytarze, długie, zawiłe i jasne. “A widziałaś tego bruneta, który tu wczoraj przyszedł po południu? On się teraz umawia z panem Hargrovem, przystojny, co? Jest lekarzem”. Dzisiaj ta wersja brzmiałaby zapewne nieco inaczej.
W każdym razie Orpheus wiedział. Że Benjamin kogoś ma — dlatego sam pozostawał wciąż w bezpiecznej odległości, nie proponując mu ani jednej chwili niegroźnego zapomnienia się w swoich objęciach.
A teraz ani trochę nie potrafi wpaść na sposób, w jaki poruszyć miałby ów tajemniczy związek. “Skończył się, co? One się przecież zawsze kończą, po mnie powinieneś się do tego przyzwyczaić”.
Poczekaj, może i go dopadnę — mamrocze niby to z rozbawieniem, niby udręczeniem, mając na myśli nieśmiertelnego Grega Hargrove’a. W końcu jest teraz specem od brutalnych morderstw, prawda? Jednak nie chce o tym rozmawiać; głupio zrobił, że zażartował w ten sposób. — Wysoki, przystojny brunet o dużych, przepięknych oczach — odpowiada. Jak dobrze, że temat się zmienił, przykrywając mnożących się nieboszczyków całunem utkanym z codziennych błahostek. Tak, teraz jest łatwiej, bardziej miło.
Nie będę robić ci zakupów, to ty z nas dwóch masz pieniądze, pamiętasz? — jeśli nie pamięta, to Orpheus właśnie mu przypomina. Oczywiście wiele się pozmieniało od tamtego czasu, kiedy pokłócili się o zarobki (Orpheus nie miał ich wcale, a pracował za pięć osób; Ben miał ich aż nadto, choć nie pracował nigdzie). Teraz Wrottesley nie ma tak najgorzej, nawet jeśli niedawno spłacił dług Peryklesa. Ale pewne nawyki zostają.
A co ten sprzedawca kurczaków takiego zrobił? Kradł je nielegalnie spod kurzych dup? Chyba trafił w czuły punkt, co? Ten ktoś, z kim już nie jesteś. — C h a o s. Ale Orpheus inaczej nie potrafi; musiał do naczynia wypełnionego nieistotnym bełkotem przerzucić łyżkę z cierpką powagą.

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Błąkanie się po strzępkach minionych dni uparcie usiłował zmienić czymś innym — pracą, przeprowadzką Jane, odkładanym w czasie spotkaniem z ojcem, napisaniem do Blake — lecz wspomnienia te były przecież jedynym, co posiadał. W ich obliczu wszystko zdawało się miałkie; cóż więc bowiem z tego, że mogli obaj — Orpheus i on — wylądować w miejscu, w którym kończą wszyscy bawiący się w boga ludzie, skoro wszystkie zasłyszane na kweście słowa okazywały się prawdą? — Pewnie sam ci to zlecę — postarał się o lekki uśmiech. Trwający dwie, trzy sekundy, czyli relatywnie do jego przygnębienia — za długo. — Orpheus — może jednak musieli o tym porozmawiać. Niekoniecznie teraz, ale Ben od samego początku ów temat zbywał; idealna dla niego chwila miała zapewne nigdy nie nadejść. — Nie pozwolę na to, żebyś poszedł siedzieć. Nie jesteś mordercą — słowo to wydusił z trudem; do tej pory używał słów takich, jak “incydent”, “samoobrona”, “pomyłka”. Przypatrując się mu z uwagą, a może i determinacją, zbył jego informację o wysokim brunecie; wiedział, że to tylko kłamstwo. Że Walter nie przyjdzie, nie zadzwoni, nie przeprosi. Dopiero teraz poczęło do niego docierać, że naprawdę zerwali.
Więc mógłbyś odwdzięczyć się mi chociaż w ten sposób — odparł, wciskając w to drobiny rozbawienia. Pomyślał, że jeśli mu i Walterowi przyjdzie nadal dzielić to samo miasto (a niedługo także i pracę) wysoce prawdopodobnym będzie to, że skończą w ten sam sposób — spotykając się dość rzadko, by być dla siebie kimkolwiek ważnym, lecz wystarczająco często, by odnaleźć się w pozornej znajomości. I choć wcześniej zależało mu choćby na tym, doszedł do wniosku, że jeśli miałby mieć Waltera tylko w takiej formie — siedzącego w odpowiedniej odległości na kanapie, opowiadającego o nieznanym już Benowi życiu i może o kimś, z kimś zdołał się związać — wolałby go już nie mieć wcale.
Nie, wszystko mieszasz, kurczaki tu nie są ważne, no i to nie ten ksiądz jest winny, tylko… — przez chwilę łudził się, że jedynym, o czym będą rozmawiać, będzie tyczyć się serialu. Gdyby był gotowy wyznać komuś, że Walter go zostawił, byłaby to Gwen; nieco się więc skulił, wzruszył ramionami i utkwił wzrok w ekranie. — Nie jestem — potwierdził tylko, niczym złą wróżbę. — Nigdy nie byliśmy razem — coś się mu uroiło, przywidziało, ale to nic, bo Walter uświadomił mu ten rażący błąd.
Ksiądz w drodze do sądu został zastrzelony.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Pojawiały się znienacka, nieproszone; a może mieszkały w nim od dawna, ale ciche i niewidoczne, momentami tylko robiąc hałas i go budząc. Teraz nie widzi ich obecności prawie wcale, może tylko raz na miesiąc składają mu niezapowiedzianą wizytę — te myśli, dziwne przekonanie, że skoro z Benjaminem rozpoczął swoją przygodę z trwałymi, szczelnymi i poważnymi związkami, to z nim też tę przygodę skończy. Będą ze sobą; może za rok albo dwa, może na kilka tygodni przed własnym pogrzebem — pomarszczeni, stetryczali, markotni i ze sztucznymi szczękami, z których będzie wić się ślina. Teraz co prawda Orpheus wyklucza dożycie starości (a nawet przyszłego tygodnia; nauczył się tak żyć z jednego dnia na drugi, czując się, jakby każdy mógł być jego ostatnim), ale to utarte przeświadczenie, że zawsze wraca się do tej pierwszej miłostki, jakoś tak nie chce zerwać z nim znajomości.
Tymczasem potrafi doceniać jedynie strzępki benjaminowego uśmiechu. Dziwnie jest teraz między nimi; mętnie i niewyraźnie, jak za mlecznobiałą mgłą kilka minut po północy — nie widać gwiazd i księżyca, czyli w tej sytuacji formy ich relacji i jej celu. — Zastanawiam się — zaczyna, zapoznając się z przedstawionym mu zapewnieniem. — Czy naprawdę w to wierzycie, czy tylko chcecie wierzyć — bo Pericles przekonywał go o tym samym. Wypowiedziane na głos myśli mogą budzić pewne wątpliwości: wierzycie zakłada istnienie ilu sojuszników popełnionej zbrodni? “Nie mów nikomu, słyszysz? N i k o m u” dyktował Benjamin.
Nie okłamuje go — wysokim, specyficznie zachowującym się mężczyzną o dużych oczach i czarnych włosach od samego początku był Orpheus; nie Walter, którego imienia nie zna tak samo, jak elementów aparycji. Miał problem z dostaniem się do środka budynku — dlatego schował czekoladowego batona do kieszeni. Musiał mieć dwie wolne ręce i rozkminić mechanizm poruszania się po osiedlach dedykowanych napuszonym, uprzywilejowanym dupkom szczęściarzom.
Prawa noga ugina się teraz w kolanie, ułożona na misternie splecionym obiciu kanapy; lewa dotyka bezwiednie ziemi, a łokieć Orpheusa, ten podtrzymujący teraz jego podbródek, pokrywa szczyt oparcia. Wpatruje się nie w tonącego w morzu własnej krwi księdza, nie w kurczaki (“kurczaki nie są ważne”), a w Benjamina. — Przez miesiąc katowałem nieszczęsnego Ricky’ego Nelsona. Jak zerwaliśmy — wyznaje. Nie jest pewien, czy Hargrove mu uwierzy — poniekąd okazał mu wówczas brak zainteresowania i można by podejrzewać, że ich rozstanie zupełnie go nie obeszło. Ale widzowie nigdy nie mają pełnego wstępu za kurtynę — tam przecież skrywają się dwa inne światy. — I pewnie już tego nie pamiętasz, ale zapłaciłem jakiemuś kretynowi, który dzwonił do ciebie i wypytywał o jakąś książkę z biblioteki akademickiej, której niby nie oddałeś. Chciałem się upewnić, że żyjesz. I chyba po prostu cię usłyszeć — nie daje upaść spojrzeniu ku ziemi i nie wzrusza ramionami, wstydząc się tych wyznań i próbując odjąć im powagi — pragnie w końcu Benowi uświadomić, że dla niego to też nie było wcale łatwe. Mimo że udawał inaczej.

benjamin hargrove
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Pałętający się po jego sercu smutek trochę obejmował sobą także konstelacje, które wyznaczyli między sobą lata temu — on i Orfeusz — a o których istnieniu starał się zapomnieć. Trochę, bo wciąż wolał się trzymać od przeszłości z daleka; może nie dokończyli wówczas tego, co zdecydowali się rozpocząć, a może po prostu rozstanie ich miało, w każdej konfiguracji, kończyć się tragicznie. Mimo to Benjamin, w przeciwieństwie do Orpheusa, był pewien, że wspólna przyszłość nie była im pisana (wiedział to dlatego, że nikogo nie kochał tak, jak Waltera) — może popełnili błąd już na samym początku, decydując się być przy sobie prawdziwie. Ale nawet powtarzane sobie zapewnienia nie potrafiły wymazać pewności, że gdyby Orpheus przy nim został, gdyby jednak w y t r w a l i, nie spotkałoby go nic złego. — Wy, to znaczy kto? — wyrwał się z letargu, wdusił na czoło przejaw złości; czy jednak nie powinien spodziewać się po nim właśnie czegoś takiego? — Jesteś świadom tego, że teraz ta sprawa dotyczy n a s, a nie tylko ciebie? Jeśli to wycieknie, obaj będziemy mieć problemy — jego ton wyzbyty był jednak należytego strachu — już teraz Ben posiadał kilka idealnie skrojonych planów na każdą możliwą ewentualność; planów, które nie dopuszczały możliwości, w której którykolwiek z nich musiałby liczyć się z konsekwencjami. Ubodło go wyłącznie to, że był ktoś i n n y; może w tej jednej sprawie zachłanność Bena, nieadekwatnie do całej sytuacji, nakazywała mu wierzyć, że tylko on jest w stanie udzielić mu nie tylko pomocy, ale i wsparcia. — Poza tym, takie są fakty, Orphy. Czy to był twój pomysł? Nie. Spełniałeś jakąś chorą fantazję? Być może. Planujesz karierę mordercy? Jeśli tak, musielibyśmy popracować nad twoim wyglądem — uśmiechnął się rezolutnie; jak dotąd nie miał w sobie dość śmiałości by z tego żartować, a od czasu rozstania z Walterem nie chciał pozwalać sobie na podobne uczucia, ale wierzył, że są one im obu teraz potrzebne. Mimo że nie skrywał się w tym wszystkim dowcip; Benjamin nigdy nie nazwałby Orpheusa mordercą.
Kąciki jego ust drgnęły też wyraźnie po nieoczekiwanym wyznaniu, zmuszającym go do ponownego oderwania wzroku od telewizora. — Wiesz, nie musisz mnie pocieszać — odparł z cieniem rozbawienia; tak naprawdę nie chciał słuchać słów przybliżających go znowu do tamtych dni. Nie mógł o tym słuchać, nie teraz. — Zapłaciłeś, co? Kurwa, Orphy, nawet nie wiesz, jak mnie ta sprawa dręczyła — nieoddana książka była niczym bilet do piekła; wściekał się potem, oddzwaniał wielokrotnie na tajemniczy numer i irytował, gdy nikt nie odbierał. Mógł się teraz z tego śmiać, ignorując powagę zakotwiczoną w orfeuszowym głosie; nie chciał jednak do tego wracać, nie chciał o nic pytać. Tamtego dnia to Orpheus zdecydował samodzielnie o zakończeniu ich relacji, tak jak zrobił to teraz Walter. A Benjaminowi pozostawało wierzyć wyłącznie w to, jak kiepskim musi być partnerem.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Być może (na pewno) się nie zna. Być może (zdecydowanie) ma za mało doświadczenia, jeśli ów doświadczenie sprowadzić wyłącznie do długoterminowych związków. Wydaje mu się jednak, że miłość nie ma w ich przypadku większego znaczenia; można kogoś kochać swoim całym, stożkowatym i prążkowanym sercem, jednocześnie nie widząc tego kogoś całymi latami — można kochać tak bardzo, by nigdy już nie chcieć tego kogoś zobaczyć. Tak bardzo, że rozmowa nie skleja się w godziny pełnych zainteresowania zdań, a pojedyncze słowa wypowiedziane od niechcenia. Gdyby było inaczej, gdyby miłość faktycznie przesądzała o dalekosiężnych relacjach, prawdopodobnie byłby teraz z Peryklesem. A Benjamin z Walterem.
Duży Ben i mały Ben — cyzeluje każdą literkę z odpowiednią dokładnością, zabarwioną zaczepnym rozbawieniem. Wie, że jedynym sposobem mającym uchronić Periclesa przed skutkami ów morderstwa (które n i g d y nie powinno było zainfekować swoim czarnym, gęstym dymem jego życia), jest uporczywe odpychanie jego osoby na przeciwny kąt całego świata — nigdy nie zestawi w benjaminowej obecności nazwiska Campbell ze swoją zbrodnią. — Och, nic nie będzie wyciekać, Benny — zaręcza miękko, a jedynym wyciekiem jest słodycz wyciekająca z jego głosu. Fakt nazwania jego problemów i c h problemami, rozlewa się wewnątrz ciała Orpheusa ciepłą, miodową substancją podobną do wdzięczności; może nawet wzruszenia, którego nie potrafi wyrazić. — Zastanawiam się nad takim wielkim tatuażem węża ciągnącego się przez środek twarzy, całą szyję, pół ramienia, klatkę piersiową, plecy i pośladki — wyjawia kłamliwie, nawiązując do bardziej konsekwentnego dla zbrodniarzy wyglądu. Docenia te żarty — nie dlatego, że odejmują powagi sprawie, która szeleszcząc drąży ciąg tunelów w jego głowie, a dlatego, że Benjamin staje się na moment mniej posępny.
Szum radiowych głosów, przewijających się w niskich lotów programie telewizyjnym, przyjemnie wypełnia ciszę — Wrottesley nie dziwi się już, że zamknięty pośród czterech głuchych ścian blondyn desperacko chwyta się niemal każdego hałasu. — Wiem, że nie muszę. Poza tym nie wiem, o co ci chodzi. Miałem ci w końcu mówić samą prawdę, skoro inaczej wyślesz mnie do więzienia. Albo razem tam trafimy, nie pamiętam już — odrzeka z uśmiechem, niekoniecznie zadowolony z benjaminowej reakcji — jakby sens powierzonych mu zwierzeń jeszcze do niego nie dotarł. — Wiesz, zupełnie minąłeś się z sednem tego, co powiedziałem. Ale to nic, poczekam — przyrzeka mu przyjemnie zniżonym tonem głosu, kręcąc po chwili z dezaprobatą głową. — Ale mogłem się tego spodziewać po takim służbiście. Pewnie byłeś już gotowy wykupić wszystkie książki świata na jej miejsce, byleby tylko nie mieć w papierach zalegania z oddaniem lektury, co? — śmieje się, podwijając kolejną z nóg ugiętą w kolanie, a potem delikatnie układa twarz na benjaminowym ramieniu. — Skoro nie chcesz ani rozmawiać, ani się stąd ruszyć, to pozwól mi chociaż się wyspać — wzdycha cicho, przymykając powieki.


koniec :milosc:
benjamin hargrove
ODPOWIEDZ