Nie spodziewał się wylądować w sklepie dziecięcym z uwagi na wiele przykrych wspomnień związanych z myśleniem o malutkich istotach w kontekście jego własnej rodziny. O pragnieniu posiadania drugiego dziecka i tego, jak bolesne było to, co przyszło później. I chociaż wiele ran nie miało się zabliźnić, przechodząc między maleńkimi ubrankami, nie mógł nie wspominać wcześniejszej opieki nad Teresą. Radości ze słów
Rahmie, jestem w ciąży, oczekiwania na narodziny, szalejącego serca w chwili trzymania maleńkiego dzieciątka w ramionach. Zawiniętego w delikatną tkaninę, lecz wciąż pokrytego płodnymi maziami. Zasypiającego na jego klatce piersiowej, gdy ta równomiernie podnosiła się i opadała, aż on sam nie dawał porywać się w ramiona Morfeusza. Płaczącego w środku nocy i którego znów tulił, szepcząc morskie opowieści. Kochającego go całym sobą. Tak samo, jak i on kochał swoją córkę. Swoją, która miała nią być zawsze. Bez względu na wszystko. Bez względu na to, co zrobiła jej matka. I bez względu na każdego, kto próbował rościć sobie do niej prawo.
Ephraim był okrutny i bezwzględny. Ciężar, jaki opadł z jego ramion oraz serca w momencie, w którym dowiedział się, że ten skurwiały Williams podpisał papiery, jakie dla niego przygotował. Zrzekł się prawnie jakiejkolwiek możliwości do upominania się o rodzicielstwo wobec Teresy i tym samym miał zniknąć z życia małej Burnettówny na dobre. Oczywiście była to okrutna gra, ale Ephraim był gotów się jej podjąć. Wszak Leonie nawet o tym nie pomyślała, mając najwyraźniej wciąż wodę zamiast mózgu na widok kochanka. Kapitan brutalnie parł naprzód, nie patrząc na uczucia dawnej partnerki i rozprawiając się z każdym nawet najmniejszym zagrożeniem, jakie wypływało i mogło wypłynąć w celu ataku na osóbkę Teresy. Nie podzielał dziwnego dryfowania w braku decyzyjności Leonie, bo chociaż twierdziła, że tak mocno zależy jej na ich córce, równocześnie nie potrafiła podejmować odpowiednich, zapobiegawczych kroków, by ją chronić. Czy nie chciała? Nie potrafiła? Ephraim nie miał pojęcia, czego do cholery w ogóle chciała Leonie... I chyba nie zamierzał się dowiadywać.
Dlatego nie odezwał się do niej, by poprosić ją o przysługę zaprojektowania ubranka dla małego chrześniaka. W końcu w normalnych okolicznościach nie było to dziwne — miała w tym doświadczenie. Ubranka Teresy były wszak projektowane i szyte na miarę przez jej własną matkę, dlatego obecność Burnettów wydawała się w miejscach takich jak to po prostu zbędna. Aktualnie sytuacja wyglądała inaczej. Kapitan nie zamierzał więc o nic prosić Turner, po tym, co zrobiła. Po tym, jak postanowiła, aby ich ścieżki się rozeszły wiele lat temu. A teraz chciała wrócić? Nie. Nie zamierzał jej na to pozwalać. W jego oczach nie byli małżeństwem, skoro kłamstwa dusiły kobietę od samego początku. Dziwne, że się jeszcze nimi nie zakrztusiła.
Pojawienie się Laurissy było przyjemnym odświeżeniem oraz przypomnieniem, że nie posiadał w Lorne Bay jedynie wrogów. Pamiętał jednak ich ostatnią rozmowę przez telefon i wiedział, że musiał się do niej odnieść. Być może miał się liczyć mimo wszystko z kolejnym odrzuceniem? Nie wiedział. Na razie jednak cieszył się po prostu jej obecnością oraz wsparciem, jakie mu oferowała. Gdy wspomniała o tym, jak jego załoga, czuła się w stosunku do niego, przesunął wzrok na skarpetki trzymane w jej dłoniach. -
Niektórzy wstępują w nasze szeregi, by tę rodzinę znaleźć. - Wielu z młodych chłopców, jak i dziewcząt nie miało lub nie widziało swojej przyszłości, dlatego też wiązali się nie tylko z marynarką wojenną, lecz służbami mundurowymi wszelkiego rodzaju. Widzieli cel, sobie podobnych ludzi, jak i wsparcie. Czy on był taki odmienny od nich? Nie uważał tak. Chciał dla swoich ludzi jak najlepiej — to wszystko.
Jesteś tutaj sam?
-
Teresa jest w szkole - odpowiedział, chociaż podejrzewał, że nie o jego córkę chodziło Laurissie. Nie chciał jednak się z tego tłumaczyć. Nie nosił obrączki od marca, po Lorne Bay wędrowały wiadomości o tym, że nie mieszkał z żoną, a do tego doszły do niego plotki o nim i Larabel... Tamta sytuacja pod barem przyciągnęła uwagę małomiasteczkowych plotkar i została okrutnie przeinaczona. Zamiast pomóc kobiecie w potrzebie to, co się dla nich liczyło, to cholerne pomówienia... Od samej myśli o tym cholernym miasteczku robiło mu się niedobrze. Nie wspominając o jego mieszkańcach. W większości całkowicie popieprzonych jak tamten pijany zboczeniec, przed którym starała się obronić Flemming.
Westchnął, nie chcąc, aby kolejny raz złość wezbrała się w jego żyłach i zniszczyła mu dzień. Dlatego też spojrzał na Laurissę i uśmiechnął się szczerze, słysząc jej propozycję. -
Chętnie - przyznał, przystając na wyciągnięcie pomocnej dłoni. Bo niewątpliwie jej potrzebował. Nie trwało to długo, zanim kobieta zaczęła lawirować między półkami w poszukiwaniu prezentu idealnego. Burnett skłamałby, gdyby uznał, że nie działała na niego w ten dość trywialny sposób — przebierając i komentując dziecięce ubrania. A to łapiąc za śpioszki, a to za malutkie czapeczki czy nieprzeznaczone do chodzenia buciki. Bo przecież niezwykle pięknie byłoby jej w towarzystwie malutkiego dzieciątka — nawet jeśli nie zdawała sobie z tego sprawy.
-
Masz dobre oko do estetyki - przyznał szczerze, gdy wyszli ze sklepu w końcu, a on mógł uznać się za spełnionego klienta. Nie dziwiło go to, że Laurissa złapała to, co uważała za konieczne i nie zamierzała przyjmować odmowy. Ufał jej pod tym względem — w zawodzie kwiaciarki potrzebowała wyczucia i wrażliwości na piękno. Tutaj nie było więc inaczej. -
Chcę ci podziękować nie tylko za teraz. Za to, co robiłaś dla Teresy... Dziękuję. - Oczywiście — mieli za sobą już płatność i SMSa z podziękowaniem, ale to nie było to samo. Rozmowa twarzą w twarz była bardziej przejmująca. A skoro o tym mowa... -
Chciałem z tobą porozmawiać o operze - powiedział w końcu, zatrzymując się i patrząc uważnie na towarzyszącą mu kobietę. Nie przychodziło mu z łatwością wypowiadanie tych konkretnych słów, co odmalowało się w jego krótkim zerknięciu w boku. Zupełnie jakby szukał tam wsparcia. Mimo wszystko wrócił wzrokiem do dużych, damskich oczu, wpatrzonych w niego w oczekiwaniu. -
Nie możemy jechać razem.
Laurissa Hemingway