starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
007.

Burzowe chmury kłębiły się nad ich głowami, kiedy Larabel z niepotrzebną siłą zatrzaskiwała drzwi swojego auta. Wypuściła ciężko powietrze, jakby chciała zrzucić pewien balast ze swoich spiętych ramion, ale złość i ukryty pod nią żal na dobre zagnieździł się w jej klatce piersiowej.
W momencie, w którym matka wręczyła jej kopertę nieco już pożółkłą, pachnącą kurzem, na której widniało jej imię i nazwisko wypisane dobrze znanym jej charakterem pisma, zamarła. Czuła jak sztywnieją jej palce, jak krew uderza do policzków, malując je na czerwono. Nie powinna tak reagować, przecież to (czymkolwiek dla siebie byli) pozostawiła już w przeszłości. Przeszłości, w której dumnie wypinała pierś w mundurze, w której do tej samej piersi przyciskała karabin. Na kilka dni nawet odłożyła kopertę. Dała się ponieść świątecznym przygotowaniom; strojeniu trawnika, przyozdabianiu okna w dziecięcym pokoju Allie, robieniu bożonarodzeniowych zakupów, bo przecież prezenty same się nie zrobią. A mimo wszystko myśl o zamkniętej kopercie leżącej gdzieś na dnie szafy była niczym kamień w bucie. Dlatego ostatecznie ugięła się pod naporem ciekawości i otworzyła kopertę. Właściwie nie wiedziała czego mogła się spodziewać. Wpatrując się w gładką powierzchnię papieru powtarzała sobie, że przecież nic gorszego od zaproszenia na jego ślub nie mogło jej spotkać.
A jednak.
Każde następne słowo wydawało jej się jeszcze bardziej abstrakcyjne od poprzedniego. A głowę przepełniało milion myśli. Dlaczego właśnie teraz? Po co? Przecież mieli ruszyć naprzód, mieli zapomnieć. Złość wielu odcieni przejmowała kontrolę nad jej zachowaniem. Złość na niego - jak śmiał wchodzić teraz albo kiedykolwiek ponownie w jej życie. I to w taki sposób. I złość na samą siebie - przecież po sytuacji z Timothym obiecała sobie, że odkłada te sprawy na półkę, że skupia się na pracy i na swojej córce.
A jednak.
Stała teraz przy samochodzie, zaciskając usta w wąską linię i niemalże gniotąc kopertę - powód całego zamieszania - w dłoni. To były ostatnie chwile na to, aby odzyskała rezon, aby z powrotem wsiadła do tego samochodu i odjechała, próbując tak samo jak lata temu zamknąć ten rozdział i już do niego nie wracać.
A jednak.
Gdy przyozdobiona zarostem, znajoma twarz zamajaczyła na horyzoncie, oderwała się od samochodu i ruszyła w jego kierunku, a zaciskające się szczęki wyraźną linią zarysowały się na kobiecej twarzy otulonej burzą loków. - Co to ma znaczyć? - żadnego cześć, żadnego dobrze wyglądasz. Przecież nie po to tu przyszła, prawda? Nie chciała wspominać czasu, którego wspomnienie rozchodziło się goryczą w jej ustach. Niepowodzenia, które wciąż rzutowało na jej teraźniejszość, pomogło zakotwiczyć się niechcianej myśli głęboko w świadomości Lary. Że nie była warta jego poświęcenia, że brakowało jej czegoś. Że nie była wystarczająca. - Uważasz to za mało śmieszny żart? - oczekiwała wyjaśnień, o czym stanowiło jej zacięte spojrzenie i zdecydowany gest, który wcisnął mu kopertę, którą on sam adresował. Do niej.

franklin boughton
sumienny żółwik
lenna
historyk — james cook university
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Stars, hide your fires. Let not light see my black and deep desires.
And if you gaze long enough into an abyss, the abyss will gaze back into you.
1.


Grymas poirytowania wykrzywiał mu twarz tak naturalnie, że niewiele już brakowało, by pozostał na niej na stałe. Godziny przeznaczone na konsultacje były zwyczajnie absurdalne, więc nawet nie winił studentów za absencję - gdyby znajdował się w ich butach, to zapewne również o tej porze wolałby robić coś przyjemniejszego niż prowadzenie dysput na temat zagadnień historyczno-politycznych. Niemniej jednak, sam był odgórnie zobowiązany do gnicia siedzenia w pustej sali wykładowej i czekania na cud, bo takim niewątpliwie byłoby zjawienie się choćby jednego podopiecznego. Próba przeciągnięcia dłonią po ustach w celu starcia z nich wyraźnych oznak zniecierpliwienia, spełzła na niczym. W skroniach zdążyło już rozgościć się nieprzyjemne pulsowanie i Boughton doskonale wiedział, że nie opuści go ono już aż do następnego poranka. Zacisnąwszy mocno szczęki - ewidentnie czując przy tym masochistyczną potrzebę, by nabawić się jeszcze bólu zębów, jakby atrakcji było stanowczo za mało - zerknął na zegarek otulający lewy nadgarstek. Trzy. Dwa. Jeden.
Wolność. Ale czy na pewno? Czy możliwość opuszczenia sali wykładowej nie była jedynie przystankiem do kolejnego więzienia? Znacznie gorszego, ponieważ w nim pisany był mu wyrok dożywocia, rzecz jasna z własnej głupoty. Przepędzając te mało optymistyczne myśli, zaczął się pakować, ale dziwnie nieśpiesznie, powoli, jakby jeszcze chciał przedłużyć swój pobyt na uczelni chociażby o tych kilka minut. Co było cholernie ironiczne, zważywszy na fakt, że jeszcze moment wcześniej wręcz wyczekiwał wybicia godziny zero. Technicznie mógłby się pooszukiwać - miał wszakże w tym wieloletnią wprawę - iż nie wiedział, skąd się brał ten fenomen, ale prawda była taka, że wiedział. Już dawno wynalazł rozwiązania na wszystkie swoje problemy, aczkolwiek wcielenie ich w życie wymagało od niego czegoś, czego nie posiadał...
... Determinacji. Franklin Boughton był bowiem pokonanym człowiekiem. Pokonanym przez siebie, los i życie, niezdolnym do podjęcia działania. Mógłby barwnie opowiedzieć, jak można zmienić to i tamto, ale metaforyczne kajdany na nadgarstkach ograniczały mu pole manewru. Dlatego - z ciężkim westchnięciem - spakował ostatni podręcznik do teczki i przestał odwlekać nieuniknione. Musiał wrócić do domu, nawet jeśli wspomniany dom był jedynie budynkiem. I kto wie, może właśnie z powodu braku chęci do szybkiego powrotu, droga minęła mu błyskawicznie i niecałe dwadzieścia minut później już parkował na dobrze znanej ulicy. Nie zdążył jeszcze się wyprostować, gdy znienacka pojawiła się przed nim kobieca sylwetka. Nie jakaś, nie obca, a taka, którą mógłby ze szczegółami opisać nawet z zamkniętymi oczami. Zatrzymawszy spojrzenie na twarzy otulonej burzą loków, które w innym życiu niejednokrotnie przeczesywał opuszkami palców, zmarszczył z dezorientacją czoło. - Co...? - zaczął z wciąż widoczną konsternacją odmalowaną na twarzy, ale urwał natychmiastowo, kiedy zwrócił uwagę na trzymaną przez kobietę kopertę. W ustach momentalnie mu zaschło, a to natrętne pulsowanie na sekundę ustało, jak za uderzeniem obucha. - Skąd to masz? - rzucił ostro i uwaga, z URAZĄ, jakby to on w tej sytuacji był pokrzywdzony. I częściowo był, bo jego własność wylądowała w rękach, w których nigdy nie miała się znaleźć. Nawet jeśli bezsprzecznie to imię Larabel widniało na kopercie. Nawet jeśli jakaś jego część pragnęła, by przeczytała ten list. Nie, w prawdziwym życiu nigdy nie powinna była go dostać. Ale jednak dostała, co skomplikowało wszystko. Schowawszy kopertę do tylnej kieszeni spodni, rozejrzał się uważnie na boki. Ulica nie była dobrym miejscem do odbycia rozmowy; nie z sąsiadami wyglądającymi z okien, oczekujących dalszego rozwoju wydarzeń. - Wejdziesz do środka? Wszystko Ci wytłumaczę - odezwał się w końcu nieco łagodniejszym tonem, znów powracając spojrzeniem do twarzy Lary. Nie tak wyobrażał sobie ich spotkanie po latach. Cholera, tak właściwie to w ogóle go sobie nie wyobrażał, stąd te przeklęte listy. A tymczasem... - Proszę - dodał ciszej, patrząc prosto w ciemne oczy, choć Bóg mu świadkiem, że bolało go to znacznie bardziej aniżeli chciałby przyznać.

larabel flemming
powitalny kokos
frank
reverie
starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
Niełatwo przychodziło jej ponoszenie się emocjom - te z żołnierską dokładnością starała się trzymać zamknięte, z dala od światła dziennego. Bo chociaż siedem lat temu zmieniła barwy munduru, odwiesiła karabin i pożegnała pustynie Dalekiego Wschodu, starając się zostawić wśród nich niechciane wspomnienia, to wciąż miała wrażenie, że jej marsz jeszcze się nie skończył, a odnalezienie wroga w nowej rzeczywistości wydawało się jeszcze trudniejsze. Bo nie wszystko było czarno-białe; czasem to osoba najbliższa pociągała za spust, celując prosto w serce.
Miała nadzieję, że ta rana już dawno się zabliźniła. Dumnie zamknięta podczas brutalnego rytuału oczyszczenia, swoistego momentu katharsis podczas jego ślubu, kiedy to innej przysięgał wierność, miłość i uczciwość, podczas gdy wspomnienie jego rozleniwionego uśmiechu nad ranem w pamięci Lary było jeszcze żywe. Zbyt żywe.
I nagle wracał na powierzchnię - pieprzony Titanic po rozbiciu się na lodowej górze nie powstał z martwych więc dlaczego oni musieli? Te wspomnienia, które leżały pod warstwą kurzu. A teraz, kiedy stała w durnym oczekiwaniu na kogoś, kogo nie widziała od lat jej dłonie znowu się trzęsły, niespokojne myśli domagały się szybkiego ukojenia, a ona strasznie żałowała, że nie ma swojej awaryjnej paczki papierosów - które pewnie i tak zwietrzały - przy sobie. Nie wiedziała czego spodziewała się kiedy pełna złości (od której pewnie elektryzowały się jej włosy, wcale nie od wiszącej w powietrzu burzy) piorunowała spojrzeniem Franklina. Czy wolała, aby roześmiał się jej w twarz, raz jeszcze udowadniając, że to, co dla niej mogło stać się przyszłością, życiem, dla niego było jedynie farsą. Bo słowa nakreślone na skrawku papieru sprawiały, że coś w niej drgnęło i nie pozwalało spokojnie zasnąć. Nie bez odpowiedzi na pytania piętrzące się w jej głowie.
Żachnęła się z oburzeniem, kiedy wypowiedziane z urazą słowa odbiły się od niej jak od pieprzonego, marmurowego posągu. - Skąd to mam? - prychnęła z niedowierzaniem. Skala bezczelności przekraczała możliwości poznawcze Larabel. To ona powinna czuć się oburzona, to ona powinna z urazą wyrzucać z siebie kolejne słowa z nadzieją, że otrzyma wystarczającą ilość skruchy i dostatecznie głośne błaganie o przebaczenie. - Wyobraź sobie, że jeżeli wysyłasz list to on w większości przypadków dociera do adresata - wycedziła przez zaciśnięte zęby, nie spuszczając intensywnego spojrzenia z Franklina. Ostatnio często stawała się elementem w przedstawieniu ulicznym ku uciecze wścibskich spojrzeń ciekawskich mieszkańców Lorne Bay. - Aż tyle masz mi do powiedzenia? - warknęła jeszcze nim rozsądek zdążył nałożyć filtr na słowa cytowane przez gniew. Być może jedna awantura przed barem starczyła na jakiś czas? Nie było powodu dla którego miałaby rozdrapywać stare rany na oczach miasteczka. Kilka oddechów potrzebowała, aby nieco ostudzić drzemiący w piersi gniew. Odwróciła wzrok, nerwowo rozglądając się dookoła. - Byle szybko - odparła już nieco mniej wściekła, ale wciąż złość pobrzmiewała w każdej sylabie. I bez zbędnych ceremonii podążyła za nim do środka. W milczeniu czekała aż otworzy drzwi, aż znajdą się w środku. Jednakże nie wyglądało to, jakby miała się rozgościć. Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, stojąc jeszcze w butach. - No, słucham? - rzuciła, unosząc jedną brew ku górze. Zwinęła usta w wąską linię, wbijając w wargi zęby. Wszystko, byleby nie widział łez nieznośnej bezsilności.
Jak mógł? Aż tak jej nienawidził? Do tego stopnia, że musiał doprowadzić do kompletnego rozstrojenia myśli i serca, które rozgorzało złością i jednoczesną tęsknotą do tego co było i tego co mogłoby być.

franklin boughton
sumienny żółwik
lenna
historyk — james cook university
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Stars, hide your fires. Let not light see my black and deep desires.
Gdyby mu przyszło wpuszczać Larę w progi swojego domu kilka lat temu, bez wątpienia odczuwałby lekkie napięcie w ramionach, zbliżone do tego targającego niesfornym dzieckiem, które ukradkiem wkłada rękę w słoik z ciasteczkami pomimo wcześniejszej gorącej obietnicy złożonej mamie, iż nie tknie ich choćby czubkiem palca. Teraz jednak towarzyszyła mu jedynie dziwna obojętność pomieszana z nutą melancholii, a po zamknięciu drzwi i obróceniu się niespiesznie w stronę Lary, jego twarz pozostawała nieprzeniknioną maską - zupełnie jakby wcześniejsza złość została na zewnątrz, w oczekiwaniu na zmycie jej resztek przez deszcz wiszący w powietrzu. Tak, bez wątpienia sztukę duszenia własnych emocji opanował do perfekcji. Jedynie duszenia, bo one wciąż gdzieś były; przygniecione, aczkolwiek nadal żywe, nadal grożące wybuchem w najmniej oczekiwanym momencie. Jednakże jeszcze nie teraz; teraz Franklin spokojnie wszedł do salonu, gestem dłoni wskazując kobiecie biały fotel. - Usiądź. Proszę - nie rozumiał, skąd się brała ta wszechogarniająca potrzeba, by ją prosić, ale nie potrafił jej zwalczyć, a to przeklęte słowo spływało z jego języka wyjątkowo gładko. Sam zajął miejsce na kanapie, powstrzymując się przed zaoferowaniem Larze czegoś do picia - bo zwyczajnie czuł, że to mogłoby się skończyć źle. Nie musiał posiadać wyjątkowych zdolności interpersonalnych, by wiedzieć, iż jej cierpliwość wisiała już na cienkim włosku. Sam natomiast tchórzliwie grał na czas i był tego w pełni świadomy. Bo nie miał składnego wytłumaczenia na zaistniałą sytuację. O ile niespodziewanie nie zaczął lunatykować w środku nocy, to nie on był odpowiedzialny za wysłanie listu, który wylądował w posiadaniu Lary. A to oznaczało, że zrobić to mogła tylko jedna osoba, a jakie stały za tym motywy, Franklin nie miał bladego pojęcia. Czyżby domyślała się, jak bardzo był nieszczęśliwy? Czy wyczuwała jego nieuzasadnioną tęsknotę za przeszłością? A może jak zwykle pragnęła chaosu?
Nie wiedział. Westchnąwszy ciężko, spojrzał w końcu na Larę. Naprawdę na nią spojrzał. Na tę burzę ciemnych włosów, na delikatne rysy twarzy, teraz stwardniałe przez wyraźną wściekłość. Latami myślał o tym, co powiedziałby jej, gdyby spotkali się ponownie. A teraz, znalazłszy się z nią twarzą w twarz, poczuł się tak cholernie zmęczony. - Wiem, że nie masz powodu, by mi wierzyć, ale zapewniam, że to nie ja wysłałem ten list - zaczął spokojnie, kręcąc przy tym głową na znak ewidentnego zażenowania całą sytuacją. Och, tak łatwo mógłby skłamać; tak łatwo mógłby rzucić, że i owszem, nadał ten list, bo tęsknił za jej obecnością w swoim życiu. Jak wielką ruinę przyniosłyby mu te słowa? Jak wiele szkód wyrządziłyby? Jedynie strach przed niewiadomą powstrzymał go przed objęciem tej niezbadanej drogi. - Nie miałaś go nigdy otrzymać. Nigdy... - zaakcentował mocno, nachylając się bardziej w jej stronę i bez zawahania spoglądając jej w oczy, choć przy wypowiadaniu tego zdania mięsień zadrżał mu na twarzy. - ... nie próbowałbym namieszać Ci w życiu w taki sposób - dokończył, znów się prostując i mimowolnie rozprostowując palce, które gdzieś w trakcie tej krótkiej przemowy zacisnął w pięści. Zamilkł na moment, zbierając w głowie kolejne myśli. - Przepraszam. Mam nadzieję, że nie sprawiłem Ci kłopotów - dorzucił w końcu, mało dyskretnie wzrok spuszczając na jej dłonie w poszukiwaniu dowodu, że ułożyła sobie życie z kimś innym. Że nie skrzywdził jej na tyle mocno. Nie dodał nic więcej, choć zapewne powinien odpowiedzieć na najważniejsze niezadane pytanie: Dlaczego napisał do niej w pierwszej kolejności?

larabel flemming
powitalny kokos
frank
reverie
starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
Nie miała luksusu rozkładania swoich uczuć na czynniki pierwsze. Może czasem wspomnienia podsunęły jej pewną myśl, gdy leżała w spowitej półmrokiem sypialni i wsłuchiwała się w szum nocnego życia. Wtedy najbardziej doskwierała jej samotność. Czasem do tego stopnia, że pchała ją do głupich decyzji. Wciąż żywym upokorzeniem było spotkanie z Timem; jednocześnie miała wrażenie, że to doświadczenie należało do kobiety zupełnie innej, a mimo to wciąż czuła fantomowy dotyk dłoni Timothy'ego na swoim ciele, który sprawiał, że ponownie chciała schować się pod prysznicem. Z zawahaniem zajęła miejsce wskazane przez Franklina, jakby bała się, że ustąpienie w tak błahej kwestii sprawi iż straci swoją pozycję - a to przecież ona miała prawo do złości, nie on.
Pod złością krył się niesamowity żal - dlaczego nie umiał powiedzieć jej tego wszystkiego w twarz lata temu? W innym życiu, kiedy żadne z nich nie miało zobowiązań, do których musiało uciekać. Dlaczego dopiero teraz? Dlaczego był na tyle okrutny, że kazał jej patrzeć, jak przysięga miłość i wierność innej, chociaż w jej łóżku nadal było czuć zapach jego perfum. - To kto? Skrzaty? - nie mogła się powstrzymać. Bo dla niej to tłumaczenie było doprawdy absurdalne, a jednocześnie czegoś podobnego się spodziewała - po tym jak uciekł od niej. Teraz również uciekał. Patrzyła na niego i sama nie wiedziała, czy było jej go żal, czy może to wszystko było jedynie złością? Odgarnęła kosmyki kręconych włosów do tyłu, bo nagle nawet najmniejszy kosmyk ją drażnił. - Skoro nie miałam go otrzymać, to po co go pisałeś? Ktoś kto nie chce wysyłać listu nie adresuje całej koperty - ciężko było nie zgodzić się z logicznym tokiem myślenia Larabel. Zawsze była raczej osobą praktyczną. Tą, która miała ściągać ich na ziemię, kiedy odpływali za daleko w sferę marzeń, szczególnie tych nierealnych do spełnienia. A mimo to, to właśnie ona zaczęła pierwsza wspominać o ślubie, o tym, że mogliby o tym porozmawiać. I nigdy więcej już z nikim nie pozwoliła sobie na podobną bliskość, nie związała się na dłużej, w całości poświęcając się opiece nad córką. Nie wiedziała dlaczego aż tak przejęło ją spojrzenie Franklina skierowane prosto na nią. Zupełnie jakby z jej oczu miał wyczytać wszystko to, co poruszył jego list. - Zależy co masz na myśli - odparła, splatając palce swoich dłoni ze sobą. Nie, nie miała nikogo, ale to nie zmieniało faktu, że rozpętał w jej sercu i myślach burzę potężniejszą od tej, która zbierała się na niebie. Wzięła głęboki oddech, tylko po to, żeby po chwili wypuścić ciężko powietrze z ust i zorientować się, że to wcale nie przyniosło jej ulgi, a ona z każdą sekundą żałowała, że nie puściła tego listu w niebyt, wrzuciła go do kominka i starała się zapomnieć, uparcie idąc do przodu. Bo nie mogła się zatrzymać. - Dlaczego, Frank? Przecież to ty odszedłeś i ja się z tym pogodziłam - ale czy na pewno?

franklin boughton
sumienny żółwik
lenna
ODPOWIEDZ