inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Labirynt asfaltowych dróg pokonanych w przeciągu kilkudziesięciu ostatnich minut zdawał się nie istnieć w jego umyśle. Orpheus Wrottesley nie pamiętał, jak niemiłosiernie drżące dłonie zakleszczane na kierownicy doprowadziły go pod chatkę w Sapphire River, jak nabiegłe czerwienią oczy zdołały reagować na uliczne światła i semafory, ani tym bardziej, jak chaos drżący mu w sercu zdołał przetransportować go w to miejsce żywego. Sięgając po kluczyk zalegający w stacyjce zastanawiał się, czy pochłonięty szokiem organizm pozwoli mu w końcu na opuszczenie ram tegoż wynędzniałego pojazdu, którego teraz zdawał się nierozerwalną częścią. Na myśl, jakże ironicznie, nasuwała się niemal identyczna scena sprzed dwóch tygodni; kiedy siedząc w tym samym aucie i - zdawałoby się - o tak samo zbolałym sercu, a nawet o podobnej porze, choć teraz wschodziło już słońce, pewien był, że oto właśnie przeżywa najgorsze chwile swego życia. Bał się wówczas obrazu, jaki zastać mógł w domu. Myślał, że najgorszą z wymierzonych mu zbrodni byłoby udekorowanie skóry jego i Peryklesa mozaiką granatowych tatuaży powstałych na skutek przemyślanych uderzeń, przestroga zagniewanego Marcosa zakończona słowami “ostatnia szansa” i… tyle. Tym właśnie przypłacić miał za swą niesubordynację. Teraz jednak wiedział już, jak infantylne były to obawy. Teraz, kiedy wpatrywał się w krew zakrzepłą pod jego paznokciami, nie mającą ruszyć się spod nich jeszcze przez kilka najbliższych dni. Gwałtownie wstrzymując oddech, jak gdyby łapała go alergia, poczuł rozchodzące się po ciele osobliwe doznanie, przypominające coś na kształt niewysłowionego zmęczenia. Myśl, że w tej oto chwili mógłby wybuchnąć płaczem, odgonił na samym początku. To zdecydowanie było tylko zmęczenie - nie spał przecież od jakichś czterdziestu godzin, bolały go wszystkie mięśnie, a poza tym Orpheus Wrottesley nigdy nie płakał. Nawet na pogrzebie swojego brata.
W głowie znów zapaliło mu się jedno wspomnienie. Kiedy wrócił tu, właśnie na pogrzeb Scotta i pomyślał sobie, że tym razem w Lorne Bay będzie inaczej, że tym razem wszystko pójdzie jak trzeba. A tymczasem…
Przywarł dłonią do piersi, jakby próbował wyrwać sobie ból zalegający tuż za mostkiem. Z oddechu niespodziewanie wydarł się stłumiony szloch, którego dłuższe powstrzymywanie zdawało się niemożliwe. A rozpalone niechcianymi emocjami czoło docisnęło się do zimnej, pokrytej skórą kierownicy i zostało tak na niej jeszcze przez jakiś moment. Wstrząsał nim płacz tak żałosny i niewdzięczny, jak dzieckiem po przegranym turnieju, jawiącym się jako najważniejszy element jego ośmioletniego życia - jakby teraz nie miało już być niczego. I właśnie tak czuł się Orpheus - jakby utracił już wszystko. A skoro odarto go ze wszystkiego, to samo postanowił uczynić także z zawartością swego żołądka, spazmatycznie otwierając drzwi i pozbywając się ostatnich resztek - zdawało mu się - swojego organizmu. A potem wytoczył się z samochodu i słaniając się na nogach jak najgorętszy kochanek alkoholu, którego nie tknął od ostatniego miesiąca, dotarł do chatki i opadając na pokryte kurzem deski korytarza, skandował tylko cicho kurwakurwakurwa.


pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Ze snu wyrwał go głuchy odgłos dochodzący zza okna; chrzęszczący żwir zdradzał ciche opony samochodu, przemykające obok domu niczym intruz czający się w mroku. Mógł być to sąsiad; zdarzało się mu dość często korzystać z ich podjazdu, tym bardziej, że do niedawna nie parkowało tu żadne inne auto. Ale Perry wiedział. Był pewien, że to Orpheus wrócił wreszcie, że czai się w szarym jeszcze świecie nadciągającego świtu. Na pół przytomny wyszedł więc z łóżka, walcząc z mglistymi zawrotami głowy; pogrążony jeszcze w sennym mroku umysł protestował wobec tej przedwczesnej pobudki, ale Perry mimo wskoczył w dresowe spodnie i czekał. Czekał. Nic. Uchyliwszy lekko drzwi omiótł spojrzeniem najpierw korytarz, a potem resztę ciemnej, śniącej chaty. Cisza. Zawracał już do łóżka, nieszczęśliwie rozczarowany, kiedy następujące po sobie dźwięki oznajmiły mu, że nie pomylił się we wcześniejszych założeniach: Orpheus wrócił do domu.
A on był zły. Za to, że znowu zniknął w sposób niemal irracjonalny, że nie powiadomił go o nieobecności i skazał tym samym na wielogodzinny maraton zamartwiania się. Pchnąwszy więc stanowczo drzwi opuścił zakamarki swego pokoju, prychając przy tym teatralnie. — Byłbym wdzięczny, gdybyś zaczął uprzedzać mnie przed tymi swoimi zniknięciami albo… — dopiero przecierając sklejone snem oczy pojął, że coś jest nie tak. Dopiero wtedy dostrzegł, w jakim stanie znajduje się Orpheus. Dopiero wtedy! Czemu nie pojął od razu, że coś jest nie tak? — Orphy? — zapomniał o oddechu, zapomniał o kontroli dzikiego rytmu swego serca; na uginających się kolanach (zakładał bowiem, że stało się najgorsze — choć nie wiedział, czym miałoby to być) podszedł prędko do współlokatora, opadając następnie na ziemię tuż obok niego. I już ujmował jego dłonie, już badał jego ciało, skrawki materiału, by ostatecznie ułożyć palce na jego twarzy, tuż przy linii silnie zarysowanej szczęki, zdającej się mu teraz tak kruchą i łatwą w destrukcją maską, by zmusić go do tego, by na niego spojrzał. — Orphy, czyja to krew? Jesteś ranny? — spytał z troską, walcząc z dojmującym przerażeniem.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Wychodząc ze starego, pokrytego rdzą i śmierdzącego wilgocią magazynu, oszukiwał się jeszcze, że w drodze powrotnej natrą na niego rozmaite rozwiązania. Plan, którym mógłby podążyć i który zagwarantować miałby względny spokój. Teraz jednak, dociskając drżące dłonie do lepiących się od kurzu i brudu desek podłogi, wiedział już, że żadnego rozwiązania po prostu nie ma. Żadnego planu. Że są tylko te ostatnie chwile spędzone w peryklesowych objęciach, budzące w nim ostatnie skrawki złudnego bezpieczeństwa. Dopasowując kształt swojego policzka do krzywizny jego dłoni, zerknął na niego z bladym uśmiechem i starał się odszukać w przestrzeni swego umysłu jakiekolwiek słowa. - Oni wiedzą, Perry. Cały czas wiedzieli - wyszeptał, boleśnie świadomy faktu, że za moment utraci tę bliskość na wieki. Że kiedy usta wypowiedzą te konkretne wyrazy, kiedy przed oczyma znów wymaluje się skąpana w cudzej krwi scena, Perykles odbierze mu to ciepło i nigdy go już nie zwróci, a on tego nie zniesie. Przeciągając więc te chwile w nieskończoność, korzystając z ostatnich sekund skradzionych złowrogiemu światu, otoczył jego dłoń swoją własną i wpasował ją w przestrzenie namnożone między jego rozwartymi palcami. Pokierował nią następnie ku swoim ustom, by tam, na samym krańcu nadgarstka złożyć delikatny pocałunek, a potem delikatnie ją od siebie odsunął, nie wypuszczając jednak ze swojego uścisku. - Musisz zadzwonić na policję, Perry. Powiedzieć, że… Że mają tu po mnie przyjechać, zabrać na posterunek, że nie będę stawiać oporu i że… - urywając najważniejsze ze słów, opuścił na moment wzrok na ziemię, niezdolny do ich wypowiedzenia. Miały przecież to wszystko urzeczywistnić. Jeśli wymówi je na głos, nie będzie mógł ich już cofnąć, a czas nieubłaganie przyspieszy. Wciąż dociskając do ziemi kolana, wolną ręką odszukał w odmętach spodniowej kieszeni telefon, a potem przyciągnął do siebie peryklesową dłoń i wsunął go w jego palce. - Powiedz, że chodzi o morderstwo - wychrypiał z trudem, pozbawiając się z twarzy wszelkich barw. - Że to ja kogoś zabiłem.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Ile to już razy Arthur powracał do domu w ten sam sposób, pomiędzy zmierzchem a świtem, niemym szlochem przecinając ciszę, barwiąc peryklesowe życie smutkiem, przerażeniem, żalem. Nie tylko podłogi zakrapiane były wtedy szkarłatem, lecz wszystkie następujące po tym dniu wydarzenia, gdy obaj obawiali się k o ń c a. Nigdy nie znał szczegółów jego eskapad, bo nie śmiał pytać; siedział wówczas przeważnie w kuchni i obserwował jego histeryczną walkę o spokój. Może więc dlatego tym razem wiedział, jak powinien się zachować. Nie wypowiedział więc niepotrzebnych pytań. Nie wyraził szoku i nie wskazał, jak bardzo jest przerażony. Po prostu przysunął się bliżej, ignorując obolałe serce, byleby tylko Orpheus wiedział, że nie jest sam. Może dopiero teraz, zawieszeni pomiędzy kolejnymi katastrofami, byli swoimi najprawdziwszym wersjami. Wpatrzony w tę zagubioną, naznaczoną strachem twarz, ofiarującą mu nawet teraz c i e p ł o, począł snuć plany na najbliższe godziny. Jeszcze nie wiedząc, co się stało, zapragnął spakować ich życie w jeden niewielki plecak, bez pożegnania opuścić to miasto i wszystkich ludzi, a potem skraść jedną z łodzi i przepaść gdzieś na morzu na zawsze, zupełnie jak Arthur. Jedyną różnicą byłoby to, że Orpheus i Perry, wbrew wszystkiemu, byliby razem. — Na policję — powtórzył za nim zdezorientowany, w pierwszym, bezmyślnym odruchu niemal udając się w prędki bieg po telefon. Policja. Policja mogła pomóc, cokolwiek złego się stało, a tak przynajmniej twierdzą wszyscy. Bo Campbell wiedział, że to nieprawda, że policji nie ufać lepiej nigdy, a już na pewno nie teraz. — Nie będziesz stawiać oporu? Co? — buntował się przeciw wszelkim słowom, pozwalając w końcu na to, by zawładnął nim strach. Nie chciał znać zakończenia. Nie chciał, by ten senny koszmar okazał się prawdziwy; nie, nie, zaspany umysł tworzył nierealne scenariusze, bo przecież sprawy nie mogły zjebać się w aż tak paskudny sposób. — Co? — powtórzył więc tylko, nieprzytomnie wpatrując się w ofiarowany mu telefon. Policja. Morderstwo. Zeznanie. — Przestań pieprzyć, Orphy — wycedził, ciskając urządzeniem jak najdalej. Jakby w obawie, że mogłoby samo nawiązać połączenie, stając się ich zdrajcą. Ale gdzieś podczas tego wszystkiego się odsunął. Na krok, na dwa, trzy. Skulony pod ścianą wpatrywał się w Orpheusa w sposób, za który się nienawidził. Czy gdyby Arthur kogoś zabił, wydałby go policji? Nie miał pojęcia. Ale przecież niekiedy przeczuwał, że do tego właśnie doszło; zamykając się w swoim pokoju, myślał o trupach, które jego wuj może mieć na sumieniu. I udawał wówczas, że było to tylko częścią nieprzyjemnego snu. — Kogo zabiłeś? Dlaczego? Grozili ci? — wiedział, że musi zdecydować. Że musi podjąć decyzję już teraz, bez względu na odpowiedzi. Że albo stanie się tego częścią, albo już na zawsze straci Orpheusa. Nie spostrzegł nawet, kiedy dźwignął swe ciało do pionu; krocząc nerwowo z jednego miejsca w drugie, odbywał kłótnie ze swoją moralnością. Ale przecież wiedział. Wybór wcale nie był trudny. Padł więc znów na kolana obok orfeuszowego ciała, choć nie był w stanie — jeszcze nie teraz — ponownie go dotknąć. Jeszcze się wahał. Jeszcze przetwarzał te słowa, jeszcze próbował pojąć znaczenie morderstwa. Nie zamierzał wydać chłopaka w ręce policji, nie, nie chciał go tracić, ale nie był pewien, czy pojmuje powagę tego wszystkiego.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Wiedział, że Campbell się odsunie. Że nie zrozumie. A jednak wzdrygnął się, kiedy na bladych ustach bruneta wykwitł brak akceptacji, a ciało powędrowało kilka dużych kroków do tyłu. Dlaczego dopuszczał do swojego umysłu te naiwne, nierzeczywiste nadzieje? Które, swoją drogą, podscycił jeszcze jeden, maleńki, ale wciąż ciepły płomień: kiedy wyciągnięty ku chłopakowi telefon, mający dodzwonić się na posterunek policji, odrzucony został z rozmachem w pustkę mieszkania. Bo gdyby Pericles utracił już (i tak wątłe i nijakie) namiastki zaufania i sympatii wobec Orpheusa, czy naprawdę nie chciałby jak najszybciej przekazać go w pręty aresztu? — Nie chcę o tym rozmawiać — wymamrotał jakże niekorzystnie — i głupio; po prostu głupio — do okoliczności. Akurat teraz, w takiej chwili, mającej zdecydować o wszystkim: mogącej zagwarantować mu sojusznika lub kolejnego z adwersarzy, zdecydował się uchylić od komentarza. Powinien doprecyzować. — Nie potrafię o tym rozmawiać — a więc doprecyzował. Chciał — naprawdę p r a g n ą ł jakoś się wytłumaczyć, ale czy w ogóle było jak? Czy w tej sytuacji cokolwiek brzmiałoby logicznie i przemawiałoby na jego korzyść? Nie potrafił tego dostrzec; a naprawdę wytężał wzrok, wyciągał nawet swoją szyję.
Cisza brzmiąca nerwowymi krokami stawianymi to tu; kilka centymetrów od niego, to tam; po drugiej stronie salonu, dudniła mu w uszach. Wziął jeden głęboki oddech — nie pomogło. Drugi, trzeci i czwarty — słowa wciąż nie przychodziły, nawet nie majaczyły na skraju wyobraźni. Dopiero zyskana na nowo bliskość peryklesowej sylwetki (jakże był mu w d z i ę c z n y — znów gotów był ucałować każdą z wyciągniętych do niego dłoni, tylko że tym razem Pericles zachowywał już pewien dystans i ów rąk mu nie darował) dodała mu cząstki rezonu i wyostrzyła rozmyte krawędzie myśli.
To mógł być Arthur. Czyjś wujek. Albo ojciec. Ktoś go może teraz szukać i na niego czekać. A ja… Ja jestem jeszcze gorszy od nich — bo oni (niby)Arthura nie pozbawili na zawsze oddechu — zrobił to Orpheus. Może za ich przymusem, ale jednak. Nie oni, on. On, kurwa, on.
Podwijając nogi do klatki piersiowej, otoczył je swoimi ramionami; kurczowo, szczelnie, przesadnie. Oparł na nich swoją twarz, skrywając przed światem i Peryklesem jej wyraz, a potem wymamrotał: — każdy inny człowiek, każdy odważny człowiek, powiedziałby, że tego nie zrobi. Kazałby się im jebać. I z godnością przyjął kulkę w głowę — och, a Orpheus był po prostu głupi. I był tchórzem. Nikim więcej.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Czasem zazdrościł jeszcze innym, tak podle i fałszywie, gdy rozprawiali przy nim o trudach swego życia. O epidemii grypy w jakimś kraju, do którego planowali — ale już nie mogli — się udać; o imprezie, która pochłonęła zbyt dużo alkoholu i wywołała kilka strat; o wyjściu do kina i zostaniu zaskoczonym przez mierną produkcję; o komplikacjach związku wyznaczonych poprzez zwady z przyszłymi teściami czy różnym zdaniem na temat posiadania w domu zwierząt.
Tylko czasem, bowiem w pewnym momencie zaakceptował to, czym jego życie nigdy nie było i nie miało być. Już zawsze miał unosić się na płyciznach, nigdy wyżej, nigdy ponad to, co znał od dziecka. Jego problemy były więc większe. Poważniejsze. Nie spotykały się z uprzywilejowaniem; nie były na tyle płaskie. I może powinien być za to wdzięczny — nawet jeśli teraz wdzięczność ta mogłaby go zabić. — Arthur był chujem — zaprotestował ze złością, być może po raz pierwszy w życiu. Bo Arthur był świętością. Bo zajął się nim, chociaż nie musiał. Bo był dla niego dobry, starał się i zastępował mu ojca. A przynajmniej w to do tej pory chciał wierzyć. Przylgnął do Orpheusa bliżej; może wciąż nie pojmował, może ciężko było mu uwierzyć w to, że to wszystko naprawdę, że nie ma tu miejsca na żarty, ale nie zamierzał zostawiać go samego. — Nie obchodzi mnie to, kim ten człowiek był. Jeśli… skoro był z nimi jakoś powiązany, to nie mógł być święty i… — czy to miało znaczenie? Nie było go, już nie istniał; jaka to różnica, ile dobra niósł w swoim życiu. Ile złych decyzji zdążył podjąć; nie było go. Tak jak i pewnego dnia miało zabraknąć ich; może sami mieli zginąć w podobny sposób. — Nieprawda. Nieprawda, Orphy, każdy wybrałby życie — jak mógł uważać się za tchórza? Żałować tego, co zrobił? — Ja się cieszę. Że to ty żyjesz, a nie tamten facet. Słyszysz? Tak bardzo się cieszę, że żyjesz — już był pewien, nie potrzebował się dłużej zastanawiać — morderstwo, śmierć, konieczność. Żyje jakiegoś mężczyzny bądź Orfeusza; wybór był przecież prosty. — A możesz… Mógłbyś jednak spróbować powiedzieć mi więcej? Bo, Orphy, moglibyśmy uciec. Albo po prostu, jeśli byś… jeśli n-nie chcesz, to jakbyś mi powiedział, co się stało, moglibyśmy wymyślić jakąś inną historię i… Ja powiem każdemu, kto zapyta, że byłem cały czas z tobą, będę twoim alibi, będę twoim świadkiem, jakoś sobie z tym poradzimy — naprawdę wierzył w to, że razem dadzą radę. Że uda się im uniknąć konsekwencji. I że to będzie już ich wspólny problem, nie tylko Orpheusa; ich własny mały koniec świata.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Cieszę się, że żyjesz

czyli
nie chcę, żebyś umarł.
Ust, spomiędzy których mogło wydostać się to krótkie, rzekomo zwykłe wyznanie (bo komu tak właściwie prawdziwie życzyło się śmierci?) jest niewiele; ubywa ich wraz z czasem. Kiedy zagłębia się w ten ciąg literek trochę bardziej, odnosi wrażenie, że jednak pozostał mu już tylko (a może aż!) Pericles — poza nim nikt specjalnie nie przejąłby się jego odejściem. Może pracownicy banku, właściciel siłowni i dyrektor radia “a dlaczego ten Wrottesley nie przyszedł dzisiaj do pracy? Nie żyje? Och, jak niefortunnie. Nie mamy nikogo na zastępstwo”.
Nigdy nawet nie spodziewał się prześcignąć rodziny bruneta w jego oddaniu; był pewien, że kiedy Periclesowi przyszłoby wybierać między wymierzeniem sprawiedliwości za swojego wuja, a kontynuowaniem przyjaźni z Orpheusem, zawsze trafiłoby na to pierwsze: wendetę mogącą zdmuchnąć Wrottesley’a z powierzchni ziemi.
A teraz dostaje tak wiele i nie ma pojęcia, co z tym zrobić; jak utrzymać ciężar ów wyznań w objęciach, jak za nie podziękować i w jaki sposób tak właściwie się z nich korzysta. — Alibi? — powtarza nieco nieprzytomnie, mknąc poszukującym odpowiedzi wzrokiem po bladej fizjonomii bruneta, skórze jego szyi, strukturze koszulki i dłoniach znajdujących się tak b l i s k o. — Naprawdę byś to dla mnie zrobił, Perry? — pyta. Upewnia się. Chce usłyszeć po raz drugi. I kolejny i kolejny. Najchętniej zapisałby to na przypadkowo odnalezionym skrawku papieru, albo wyrył w deskach podłogi, na jakiej siedzą teraz skuleni. Albo nagrał — zrobiłby cokolwiek, żeby wyznanie to uwiecznić; bo Orpheusowi nie składało się podobnych obietnic. Nie spodziewał się, że komukolwiek mogłoby tak na nim zależeć — i to chyba ta odkryta niespodziewanie myśl sprawia, że rezygnuje z wcześniejszego postanowienia o oddaniu się w ręce policji i dopiero teraz rozważa wszystkie inne opcje. Przecież z nim nie ucieknie. Nie mogliby. Gdzie by pojechali? Marcos by ich szukał? Znalazłby? — To zbyt ryzykowne. On to przemyślał. Miał więcej czasu, niż my — sprowadza ich w końcu na ziemię. Nie ma bujania po obłokach — jest tylko ta prawda, martwy mężczyzna o nieznanym imieniu, atramentowa noc, chatka w Sapphire River i ich kruche sylwetki. — Opowiedz mi o czymkolwiek innym — prosi, choć na moment chcąc pobyć Orpheusem sprzed tamtej krwawej pomyłki. — Opowiedz, co dzisiaj robiłeś. — Opiera podbródek o splecione przedramiona; te przykrywające kolana, a potem wykrzywia twarz w nikłym, niewyraźnym uśmiechu, który przychodzi z trudem. Pod paznokciami jego dłoni wciąż kryje się jeden z ostatnich rubinowych śladów cudzego życia.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Nie umiem z telefonu, bejb

Nie pamiętał już, jak to jest nienawidzić Orpheusa.
Z jego myśli nie zniknęły co prawda te wszystkie lepkie imiona, które przez upływające miesiące i lata konsumowane były przez potwory, strzygi i afryty; imiona, których echo miał nieść w sobie już zawsze. Nie zniknęły, a więc uczucia, którymi począł obdarzać współlokatora, nie były tak czyste i proste, jak mógłby tego wymagać — czasem, późną nocą kładącą się atramentowym cieniem na jego łóżku, wyobrażał sobie, że sięga znów po odpowiedzi. I że Orpheus mu ich udziela. Bo czasem nie potrafił znieść tego, że Orpheus zna każdy sekret tego miasta.
I że on sam wie tak niewiele, nawet o sobie.
A gdyby powiedział mu, że przyczynił się do śmierci Arthura?
Wybaczyłby mu.
A gdyby wyznał, że pozbył się Tilly i Jeddy?
Wybaczyłby.
Ale czy potrafiłby zachować w swym sercu te wszystkie ciepłe uczucia? Czy chciałby dzielić z nim jeden dom, pijać kawę z orpheusowego kubka i czasem zasypiać w jego łóżku, kiedy wiedział, że nie zostanie nakryty?
T-tak — w odpowiedzi coś jeszcze się zachwiało, jakaś część jego rozsądku po raz ostatni się sprzeciwiła; to się skończy źle dla nas obu, pomyślał, nim orfeuszowe oczy odnalazły ku niemu drogę. — Tak — dodał więc już z mocą, uśmiechem, uczuciem. Wszystko, chciał dla niego zrobić w s z y s t k o, ale przecież mógł tak niewiele; a więc słowa, fałszywa opowieść i potwierdzanie jej z przekonaniem każdemu, kto by go o to zapytał.
Chociaż tak bardzo chciałby z nim wyjechać.
Pokiwał jednak tylko głową; nie śmiał ponownie prosić o wyjaśnienia. Siedział na tyle blisko, że z łatwością mógłby wpleść palce w kosmyki jego włosów. Będzie dobrze, powiedziałby, wierząc, że jest w stanie zagwarantować mu bezpieczeństwo. Zaopiekuję się tobą, chociaż nawet w jego myślach brzmiało to niepoważnie; Pericles Campbell nie był w stanie dbać o nikogo - ściągał na ludzi wyłącznie śmierć.
A więc może jedynym sposobem, jakim mógłby go uchronić przed życiem, było uchronienie go przed sobą.
-Powiemy wszystkim, że byłeś ze mną. Tutaj. Jestem pewien, że Callister byłby w stanie to potwierdzić; wystarczy po południu wpaść na niego, zanim pójdzie do pracy i przeprosić za to, że do późna puszczaliśmy głośną muzykę - szeptem przedzierał się przez wszystkie "nie", każde "już za późno". Kiedy jego ojciec był poszukiwany przez policję, nie zrobił nic, by mu pomóc. Teraz miał szansę odmienić los - kłamiąc, oszukując, wykorzystując nieświadomość innych. Nie odczuwał z tego powodu wyrzutów sumienia.
- Pisałem. I chwilę byłem na łodzi - wymamrotał, pozwalając by zimny dreszcz czający się dotąd na karku przebiegł przez resztę jego ciała. Nie mógł pozwolić się mu oddalić, spełznąć po palcach, odnaleźć pożywienia na ciepłej, żywej wciąż skórze Orpheusa.
Będzie się musiał oddalić. Zadbać o to, żeby Orpheus nie doświadczył uroków rzuconej na peryklesowe życie klątwy.
– Mój wykładowca powiedział, że jeśli uda skończyć mi się draft do końca tego roku, może udałoby się mu znaleźć wydawcę. Kazał mi przemyśleć zakończenie - rzucił obojętnie, zapominając o radości jaką odczuł, gdy wyobraził sobie własne nazwisko wytłoczone na grzbietach książek na dziale nowości. Teraz myślał raczej o ich własnym zakończeniu, o porzuceniu znajomości, której początkowo nawet nie chciał. Ale jak, nawet w obliczu wiedzy o swym przekleństwie, miał oddalić się od Orpheusa? Starł z oczu oszklone wachlarze utkane ze smutku; nie chciał, by kończyło się cokolwiek wiecej poza życiem tamtego nieznanego mu mężczyzny.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
i'm not your baby

Płat ściany, o który się opiera — za dnia pastelowy, w pięknej barwie kawy z gęstą warstwą spienionego mleka, teraz z nałożonym, srebrzystym filtrem księżyca — jest chłodny i nieruchomy, tak jak Orpheus jest chłodny i nieruchomy. A raczej tylko jego skóra, zewnętrzna fasada i byle maska, bo w przecież w środku każda jego cząstka spala się drastycznie silnym płomieniem. Próbuje słuchać Peryklesa w skupieniu, ale przed oczyma wciąż majaczy mu powidok popełnionej zbrodni; ciemnej, prawie czarnej cieczy rozpychającej się w każdej rysie podłogi i odbijanych tam za jej pomocą pieczątek, wychodzących spod butów Marcosa, który po miejscu zbrodni przechadza się tak swobodnie, jak po własnym domu. I tak oto nagle stykają się ze sobą dwa światy, brutalnie wyrwane ze swoich orbit —
Stygnące ciało człowieka, którego ostatni oddech Orpheus poczuł na membranie swojej skóry (wciąż zresztą czuje ów wątły powiew na swoim przedramieniu), wywrócone bokiem krzesło moknące na ziemi i warunki umowy recytowane tak beznamiętnie, że można by pomyśleć, że jest się na sali sądowej.
Aż wreszcie świat drugi, ciepły i świecący pięknymi barwami, a jednak kruchy — gotowy posypać się w każdej chwili. Świat noszący na ustach doskonale przyjętą książkę, podpisaną nazwiskiem Pericles Campbell, nowe kontrakty i wywiady, odczytywanie fragmentów w księgarniach i domach kultury, na które Orpheus wybierałby się zawsze, dumnie siedząc w pierwszym rzędzie, głośno klaszcząc i dla zachęcenia reszty onieśmielonych fanów pytając stale o te same, wyrecytowane z dumą fragmenty powieści.
Choć pragnie, by było inaczej — świat sukcesu literackiego i ciepłych gestów w zestawieniu z tym przesiąkniętym zbrodnią, jest mu nieprzyjemnie daleki. Ten świat nie jest po prostu jego światem — nigdy nie był i nigdy nie będzie. Nie tylko wychował się na tym pierwszym, ale też to właśnie naznaczona zimnym morderstwem planeta złączyła jego kości, splotła ścięgna, aż wreszcie tchnęła w niego życie — to właśnie do niej należy. Scott nigdy nie pozwolił mu o tym zapomnieć.
Perry na pewno też to wkrótce zrozumie — o ile już tego nie pojął, na przykład wtedy, kiedy jego twarz wykrzywił grymas rozczarowania i niemożliwego do ukrycia przerażenia, a sylwetka wspięła się po swoim kręgosłupie do pozycji wertykalnej, wykonując kilka kroków do tyłu. Ten dystans, choć już fizycznie zniwelowany, pozostać ma między nimi prawdopodobnie na długi czas — o ile nie na wieki. Ale jeszcze są tego nieświadomi, a może tak dobrze udają.
Wróciłem tutaj po dwudziestej z nieprzyzwoicie drogim winem, żeby opić tę twoją dobrze zapowiadającą się książkę, ale ostatecznie i tak sięgnęliśmy po piwo chłodzące się w lodówce od tygodni, które swoją drogą smakowało jak nieprana ścierka do podłogi, no a potem ta zabawa trochę wymknęła się spod kontroli. Nawet nie pomyśleliśmy, że wyświechtane hity lat dziewięćdziesiątych zapuszczone na cały regulator mogłyby komuś przeszkadzać — podsuwa mu tę porcję kłamstwa jak ostatni kawałek posiłku, o którym nie potrafi zapomnieć jego zgłodniały żołądek — ostrożnie, z lekką niechęcią i bolejącym sercem, ale i szczerym uśmiechem skrytym pośrodku kącików ust. Bo Pericles potrzebuje tego bardziej. Bo Orpheus w tej jednej zwodniczej chwili gotów jest mu oddać w s z y s t k o, co tylko na kilka ulotnych momentów ukoiłoby jego głód. Ból. Poczucie bycia potrzebnym.
Perry — wzdycha bardziej za pomocą samego oddechu, niż przy użyciu głosu i być może lekko niecierpliwie — to jednak nie te łzy ukryte za szkłem spojówek Campbella darzy swoją dezaprobatą, a fakt, że sam je sprowokował.
Chodź — zachęca nie tylko ciepłem otulającym to słowo, ale też za drobną pomocą wyciągniętej ku brunetowi dłoni. Podkurczone dotychczas do klatki piersiowej kolana odsuwa na bok, a te opadają na tę chłodną, srebrzysto-kawową ścianę. A potem zaciska palce na przedramieniu chłopaka i nie czekając dłużej na jego ruch, sam przysuwa go ku swojej sylwetce, plącząc go w swoich ramionach. — Wszystko się naprawi. A ty naprawdę wydasz książkę — najpierw kłamie bez odpowiedniej gracji (jak bowiem można naprawić czyjeś m o r d e r s t w o), a potem decyduje się na prawdę. Nie dodaje jednak “tylko że mnie już przy tobie nie będzie”, bo tego są świadomi i bez słów — podobnie jak faktu, że dzisiejszej nocy nic nie wymaże z ich życia i nic nie załata tej przepaści powstałej w cienkiej membranie ich relacji. Orpheus na wieki zostanie człowiekiem, który odebrał niegdyś komuś życie, a Pericles osobą, która nigdy by się tego nie dopuściła. Wrottesley tym, który zawsze będzie oglądać się przez ramię w przestrachu, że to tego dnia zostanie aresztowany, a Campbell powiernikiem tajemnicy, jakiej nikt nie miał nigdy prawa na jego zrzucić — sekretu, który każdego dnia odkłada mu się w płucach ołowianym ciężarem albo czarną, ropo-podobną breją. Póki co mogą być jeszcze powidokiem swoich wersji z przeszłości; póki co Orpheus może mościć swoją głowę w zagłębieniu pomiędzy szyją, a ramieniem bruneta i udawać, że ów krótka bliskość powstrzyma nie tylko łzy napływające do oczu bruneta, które nigdy nie powinny się tam znaleźć (a już na pewno nie przez niego), ale i każdy problem i każdy najmniejszy koniec świata, który kiedykolwiek mógłby ich spotkać. — Zakończenia zawsze są przesadnie nieszczęśliwe. Ty dla odmiany napisz, że głównemu bohaterowi wszystko się udało — suponuje jeszcze, zapraszając do intonacji lekką panikę i desperację. Skoro nam się nie uda, jemu może.

KONIEC
pericles campbell
ODPOWIEDZ