you're the one that I want
: 31 paź 2022, 00:29
- | po wszystkich aktualnych rozgrywkach |
Potężna willa przy Limpet Avenue, rozświetlana — jako nieliczny w okolicy budynek — drogimi, zamówionymi specjalnie przez internet ozdobami, które wraz z Lisbeth mimo ukropu instalowali dwa dni temu, tonęła w oceanie śmiechów, rozmów i klimatycznej muzyki. Zdawało się, że to, co miało być kameralną domówką, przemieniło się w najpopularniejszą imprezę tego roku; nie było wątpliwości, iż za ich organizacyjnym sukcesem stoi facet Lisbeth, co wytknął jej tego ranka — gdyby wyprawili ją w porcie, przy jego niesprawnej łodzi, z całą pewnością byliby swoimi jedynymi gośćmi. Tymczasem Perry otrzymywał coś, czego nie wiedział, że tak rozpaczliwie potrzebuje. Zainteresowanie. Zaczepiał nowo przybyłych, tłumaczył zasady zabaw, wciskał w dłoń alkohol. Co jakiś czas znikał z którymś z gości w niedostępnym dla pozostałych korytarzu, pozbywał się resztek towaru i z uśmiechem przyjmował zwitki banknotów, mnożących się tego dnia w zaskakującym tempie. Toczył infantylnie brzmiące rozmowy, śmiał z idiotyzmów rzucanych w jego kierunku — również tych, które czepiając się jego choroby, wcale zabawne nie były — lecz co najważniejsze, w ogóle nie myślał o Orfeuszu. A to było mu teraz niezwykle potrzebne. Ta cała izolacja, ucieczka, próba powrotu do tego, co było na samym początku. Bywały dni, podczas których nawet nie wracał do domu. Sypiając na trzeszczącej łodzi, wściekał się strasznie, bo chatka należała do niego i jeśli ktoś miałby się z niej wynieść, powinien być to Orpheus, ale naturalnie chłodne poranki przynosiły ze sobą nieśmiałość i zawstydzenie. Jak miałby wręczyć mu nakaz eksmisji, skoro od tygodnia nie zamienił z nim ani jednego słowa? Raz — wciąż odczuwał wobec tego gorzki wstyd — kiedy usłyszał, że Orpheus znowu j ą przyprowadził (paskudny śmiech Zilli złowrogo wypełnił wnętrze domu), zamknął się w swoim pokoju, a potem wyskoczył przez okno i nie wracał do późnych nocnych godzin, zwalając się na głowę Vanessie. Do wszystkiego dochodziło przekonanie, że Orpheus oszukał go w każdy możliwy sposób, ale to jedno — ten nagły związek z Zillą — traktował jako największą i najpaskudniejszą zdradę. Ale nie myślał o nich. O nim. Nie dzisiaj, nie tutaj, nie teraz, kiedy otaczali go ludzie mylący wciąż jego imię, wręczając mu w ramach przeprosin szerokie uśmiechy i banknoty o zbyt wielkich nominałach, twierdząc, że resztę może zatrzymać. Wierzył więc, że wieczór ten należeć będzie do udanych; że w domu tym spędzi czas do samego rana, a może i południa, jeśli nie będzie wadzić Lis i Remigiusowi. Że dzięki tym wszystkim pijanym dupkom zarobi na tyle dużo, by pozbyć się pieprzonego gangu ze swojego życia. Że może kogoś pozna, że może przed kimś w końcu się otworzy, że może wszystko potoczy się inaczej, lepiej. Ale wtedy dostrzegł twarz tej pieprzonej kretynki.
Nie do końca myślał o tym, co robi. Kierowany złością, przedarł się przez zbity, roześmiany tłum ludzi, podrygujących w rytm Don’t Fear The Reaper, zagradzając jej drogę. Powinien pewnie najpierw skonsultować to z Lis — ona też nie miała najlepszych relacji z Zillą — ale dopiero później miało dotrzeć do niego to, jak bezmyślnie postąpił. — Nie jesteś zaproszona — warknął, unosząc swój głos ponad zagłuszającą ciche rozmowy muzykę. Przyciągnął na moment kilka spojrzeń, ale te, pochłonięte euforią, alkoholem i bóg wie czym jeszcze, prędko poszybowały w innym kierunku.
orpheus wrottesley