stażysta, syn swojego ojca — The Cairns Post
24 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
I was not a lovable child and I'd grown into a deeply unlovable adult. Draw a picture od my soul and it's a scribble with fangs.
☆ 1 ☆
Nie pamiętał już, czyje urodziny świętował, nie miało to większego znaczenia. Uwolniony spod stryczka zapiętego pod grdyką krawata i usztywniającego barki garnituru, kosztował jedynego rodzaju wolności, na jaki mógł sobie pozwolić – noc rozpruwająca mu skronie narkotykowym rauszem, koszula rozpięta do połowy mostka i alkohol, który spływał po brodzie, pozostawiając lepkie plamy na drewnianym blacie, przy którym za kilka godzin ktoś zasiądzie do śniadania, spokojny i nieświadomy wszystkiego, co działo się w tym miejscu pod jego nieobecność. Na razie muzyka wciąż grzmiała jednak w powietrzu, tłocząc się przy jego uszach niezrozumiałym ciągiem, którego pośpieszne słowa wpadały pomiędzy rozchwiany bieg myśli, mieszając się podstępnie z alkoholem i dudniąc dokuczliwie o kopułę czaszki. Niekiedy wydawało mu się, że robił to z czystej złośliwości – ilekroć przypadkowo natrafiał wzrokiem na taflę zwieszonego ze ściany lustra, nie potrafił odeprzeć wrażenia, że we własnych oczach dostrzegał gniewne spojrzenie ojca, jego rozgromioną dezaprobatę, która układała się w krzywiźnie perfidnego uśmiechu, po czym ginęła pod kolejnym haustem cierpkiego trunku, pozostawiając po sobie ledwie echo sztubackiej satysfakcji, niezdrowego triumfu, pod próg którego przywodziła go świadomość władzy, jaką dzierżył w pięści zaciśniętej nerwowo na wątłym spłachciu własnego życiorysu.
Podobno czas pozwalał zapomnieć, on wiedział jednak, że zapomnieć pozwalało przede wszystkim całkowite zamroczenie, delirium rysujące się w źrenicach jak hipnotyczne koła, odbijające refleksy barwnych świateł – z posłuszną wprawą chował pod językiem okrągłą tabletkę, nachylał się nad szpalerem białego proszku, kauteryzował gardło, którego gorzki posmak wykrzywiał usta chwilowym grymasem. Zamierzał zatem zapomnieć dziś o wszystkim poza ciepłem gorejącej w piersi przyjemności, kiedy odchylał głowę do tyłu, wyławiając z głębi krtani ciche westchnienie, nie pamiętał więc o redakcji, nie pamiętał o stosie papierów, piętrzących się na brzegu jego biurka, nie pamiętał o obietnicach złożonych ojcu i obowiązkach, które poprzysiągł wypełnić, nie pamiętał o własnym łóżku, całkiem opustoszałym chłodną samotnością ani o swoim życiu w ogóle, jakby przebłyski wspomnień, które skrzyły mu się pod powiekami, należały do kogoś innego – nawet w jasnym, miękkim płótnie tego błogiego uczucia pojawiła się jednak niewygodna, brzydka nić broczącej na wierzch fastrygi, fragment rozranionej pamięci, który wpierw błysnął iskrą rozpoznania, a następnie ściągnął brwi w gniewnym paroksyzmie, gdy znajoma sylwetka zmaterializowała się przed jego oczami, całkiem prawdziwa, nie zdana na złośliwą kompetencję wyobraźni.
Wiele razy wyobrażał sobie ten moment, czując na nowo fantomowy ból złamanego nosa i rozgruchotanego żebra; nosił własną mściwość na języku, ostrząc ją o wyszczerbione szkliwo zębów w brzytwę zdecydowanego zamiaru, teraz, kiedy Dick stał naprzeciwko niego, złość, którą dzierżył w dłoni wydała mu się całkiem jałowa, pusta i drażniąca, a słowa, jakie z siebie wyrzucił pozbawione właściwej puenty. Pochylił się ostrożnie, wspierając dłonie na kolanach.
Przyszedłeś po powtórkę? – rzucił w jego kierunku z przesadną swobodą, bo mięśnie ściągnęły się przykurczem odruchowej defensywy, a gdzieś głęboko pod mostkiem ubodła go igła tchórzliwej obawy. – Teraz chyba moja kolej, co? – zagroził przewrotnie, łyskając ku niemu nietrzeźwym spojrzeniem, nawet w tej chwili wiedział jednak, że był naprzeciw Remingtona przeszkodą nie większą niż krucha gałąź, bez wysiłku pękającą pod mocniejszym naciskiem podeszwy.

Dick Remington
powitalny kokos
witkacy
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Przeklęty. Słowo to przykleiło się do niego, osiadło na jednej z tych wyjątkowo arystokratycznych żuchw i ilekroć próbował je odgonić nonszalanckim ruchem dłoni powracało nieproszone. Wszystko przez tę organistkę. To ona wbiła w jego myśli to krótkie stwierdzenie i powracało do niego jak australijski bumerang, zwłaszcza gdy jej nieobecność raziła tak jaskrawo.
Do słonecznej (nawet w środku zimy) aury nie pasowało to słowo zupełnie, zresztą jego nastrój nie był również odpowiedni. Nigdy nie był typem beztroskiego surfera, który ściga fale z blantem w ręku, ale obecnie bliżej mu było do pogodowego kuzyna z deszczowego Londynu. Tego, który faktycznie może był przeklęty na wrzosowiskach, wołających imię jednej kobiety.
Wprawdzie Remington przez romantyzm rozumiał paczkę smakowych prezerwatyw i dobre wino przed, ale gdzieś smutek zagościł w jego duszy. Nie pojmował dlaczego, nie wiedział skąd się wziął i jak z nim walczyć, przez co był nie tylko przegrany. Był wręcz nieziemsko wkurwiony i ta emocja, ta szczypta człowieczeństwa, którą wydzielał sobie skwapliwie po pracy rozlała się z całym impetem.
Nie mógł tęsknić za kimś, kogo jeszcze niedawno usiłował zabić. Nie mógł martwić się o kogoś, kto tak naprawdę tak wiele nie znaczył. A jednak to robił i w ten sposób rozumiał jej stwierdzenie, że przy niej zostanie przeklęty.
Był i ta świadomość sprawiała, że po raz kolejny przeholował. Jak kamień w wodę przepadały wszystkie jego obietnice, zresztą, powtarzał, że tylko dla niej, a ta dedykacja się przeterminowała razem z jej zniknięciem. Zamknął więc tę książkę, na języku umieścił popioły i patrzył jak świat ponownie zaczyna usuwać mu się sprzed nóg.
Czy poznał diabła stojącego na progu do jego zagłady?
Początkowo myślał, że to mara, ów, kukiełka wyskakująca z pudełka, ta na sprężynce, która służy jako straszak. Dopiero, gdy podszedł, zrozumiał. Nie było mowy o iluzji, jedna z tych mitologicznych postaci stanęła przed nim. Niesamowite, że nigdy nie zapamiętał jego imienia, ale przecież używał języka do innych celów i były one tak zapalczywe, że teraz poczuł jego smak w swoich ustach. Metaliczny, ostry, przesycony odorem krwi.
Wyrzuty sumienia najwyraźniej potrafiły smakować, bo łapczywie przełykał ślinę wprawiając w ruch jabłko Adama. Przed oczami nadal jak w kalejdoskopie przelatywały mu wspomnienia, częściowo sponsorowane przez kokainę, która rozgościła się w jego żyłach. To śmieszne, antyczne imię i prochy- nieodłączny duet, który kiedyś sprowadził na manowce Dicka Remingtona. I choć nie był to jego pierwszy upadek- na jego drodze krzyżowej roiło się od stacji z porządnymi failami i wypaczeniami- zapamiętał go przez pryzmat utraty dziecka i jej.
Dziwne, że akurat teraz, w tej otchłani braku Diviny musiał znowu go spotkać i choć wyobraźnia niejednokrotnie płatała mu figle, wiedział, że jest realny.
W końcu czuł jego zapach, niemal smak i na dodatek odzywał się do niego nieproszony. Mimo tej onirycznej wręcz atmosfery i przygnębiającego schyłku lata (bo dla Richarda Australia posiadała tylko dwie pory roku) miał ochotę na prozaiczne zlanie go po mordzie.
Jeszcze raz, do krwi. Tę pewnie zlizywałby równie chętnie jak niegdyś inne wydzieliny, ale to tę melodię już dawno przestali grać.
- Naprawdę chcesz ze mną zadzierać? Myślałem, że jesteś bezczelny, impertynencki, może trochę arogancki, ale głupi? - uniósł brwi i coś w jego uśmieszku wskazywało na to, że tak, chce, by z nim zadarł, by zdarł z niego skórę, pozbawił go przytomności.
By odciął go od bólu i tęsknoty, którą nieudolnie usiłował zagłuszyć od kilku dobrych godzin.
Przeklęty.

Ulysses Stallard
ODPOWIEDZ