Barmanka — Rudd's
22 yo — 161 cm
Awatar użytkownika
about
Jak widac po samej nazwie postaci - zycie Jo to jeden wielki żart. Nie miała lekko. Za dzieciaka z początku musiała użerać się z ojczymem-tyranem, następnie ze stratą ukochanej mamy, by finalnie w wieku czternastu lat wylądować z rocznym bratem w domu dziecka. Braciszek szybko znalazł nowy dom, jednak ona spędziła tam całe swoje młodzieńcze lata.
021.

Był taki czas, że straciła nadzieje. Kompletnie porzuciła dziecięce marzenia, że jeszcze kiedyś odnajdzie ukochanego brata i powoli, zdając się na czas, grzecznie czekała, aż ten wyleczy rany. Czekała na moment, w którym wspomnienia wyblakną do tego stopnia, że przestanie popołudniami malować na szerokim płótnie chłopięce buzie, a wieczorami śnić o jego kasztanowych włosach i szerokim uśmiechu. Aż przestanie boleć.
Jednak wszystko bolało coraz bardziej. Brak nadziei był gorszy niż najbardziej żałosna złudność. Zżerał ją od środka. Dopiero pewnego ciepłego, letniego wieczoru gdy na swojej drodze spotkała Benjamina, uwierzyła, że może jeszcze nie wszystko stracone. Że to wcale nie musi być koniec. Dał jej nadzieje. Dał pijane obietnice bez pokrycia, deklarując pomoc. I chociaż sama z początku nie sądziła, że cokolwiek z tego wciąż będzie aktualne na drugi dzień, szybko okazało się, że nie mogła się bardziej pomylić.
Bo on dalej był.
Chciał pomóc.
I nie poddał się przez kolejne kilka tygodni.
Kto by pomyślał, że praca w Rudd’s mogła przynieść tyle dobrego, zaśmiała się pod nosem, parząc kolejną już tego poranka kawę. Krople ciemnego płynu powoli skraplały się do przeźroczystego dzbanka, kiedy palce Jolene sunęły po chłodnym laptopie, przeglądając wczorajsze wiadomości. Wypadki samochodowe, afery, strajki i kolejne ustawy, które wprowadzone w życie przyniosą tylko jeszcze więcej zamętu w społeczeństwie. Przewróciła oczami. Chyba nigdy nie zrozumie tego świata.
Całe szczęście na ratunek od dziwacznych myśli przyszedł donośny dzwonek do drzwi. Benjamin. Niewielki uśmiech wymalował się na jej twarzy i czym prędzej zerwała się do wyjścia, by wpuścić zapowiedzianego gościa.
Cześć — wypaliła zanim jeszcze drzwi zdążyły otworzyć się na oścież. — Wchodź wchodź, rozgość się. Kurwa — ruszyła do kuchni, w ostatniej chwili ratując dzbanek od przelania i zabrudzenia sterty papierów. — Jak leci? Masz ochotę na kawę? — krzyknęła, zapraszając tym samym Hargrove do kuchni, szybkim ruchem głowy wskazując na stołek barowy. Z drewnianej szafki wyjęła dwa kubki przypominające lamy (o taki), stawiając jeden przed gościem wraz z cukierniczką just in case, bo przecież nie znali się jeszcze na tyle, by wiedziała ile łyżeczek używa do posłodzenia kawy.
A teraz powiedz mi proszę, że udało się coś ustalić z tym przeklętym domem dziecka — wbiła w niego wzrok, opierając łokcie i nachylając się lekko do przodu. Miała nadzieje, że chociaż dzisiejszego dnia przyszedł z dobrymi wiadomościami. Doskonale zdawała sobie sprawę, że zdobycie jakichkolwiek informacji od tych ludzi będzie graniczyło z niemożliwym, jednak na ten moment był to jedyny ślad, jaki mieli.

benjamin hargrove
niesamowity odkrywca
Kasik#0245
Harry
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
— trzydzieści siedem —


Judy powiedziała mu kiedyś, że to niepokojące. Ta jego przedziwna potrzeba naprawiania każdego problemu, własnego czy cudzego; straaaaasznie głupie, mówiła, gdy biegnąc od sprawy A do problemu X, nie potrafił złapać tchu. Chwytał się dosłownie wszystkiego, wystarczyło poprosić. Czasem po prostu ładnie się uśmiechnąć. Było to niczym choroba — tak przynajmniej uważała Judy — bo pochłaniało jego zdrowie, pieniądze i czas wolny. Miał się zmienić, co obiecał jej pod naporem wymuszeń (jak się nie posłuchasz, to umrę) i faktycznie przez moment był n i e d o s t ę p n y dla świata, ale potem, jak to w życiu już bywa, Judy zmarła i Benjamin powrócił do swych praktyk, których znaczenia nie potrafił odszukać. Kiedy więc napotkał w pubie parę smutnych oczu, nie miało dla niego znaczenia to, że nadciągająca rozprawa pozbawi go większości wolnego czasu, a kancelaria jego przyjęła już nazbyt wiele spraw pro bono; bezmyślnie, pod naporem wad własnego charakteru, obiecał Jo King nie tyle próbę pomocy, a jednoznacznie szczęśliwe zakończenie tejże beznadziejnej historii.
A potem minął miesiąc. Kilka kolejnych dni. I Ben nie był ani bliżej (ani też dalej) od odnalezienia jakiegokolwiek rozwiązania. Siedząc w zaparkowanym kilka metrów od jej domu samochodzie, na podjeździe znajomych posiadających ogrodzenie (nie był na tyle bezmyślny, by swym drogim autem ot tak parkować na terenie Sapphire River), myślał o tym, co będzie miał jej powiedzieć. I czy w ogóle mówić coś powinien, czy znów nie wystarczyłoby posłużyć się tanim kłamstwem. Chyba w końcu na coś wpadłem, zobaczymy. Zmęczenie zakotwiczone w jego mieniących się szmaragdem oczach zdradziłoby jednak, że to wszystko nieprawda, że sytuacja jest dużo bardziej skomplikowana, niż się im początkowo wydawało. Ale nie zamierzał się poddawać i właśnie to zamierzał jej dzisiaj obiecać. Że będzie próbować do skutku.
Hej — wolnym krokiem przekraczając próg jej chatki, obejrzał się przez ramię ten ostatni raz (samochód leniwie odbijał promienie słoneczne) i po chwili zamknął drzwi, odgradzając ich dwójkę od reszty świata. Podążył za głosem dziewczyny do kuchni, przeczesując dłonią włosy ułożone wcześniej, wyłącznie na potrzeby rozprawy toczonej w sądzie, w nienaganny sposób. — Jasne, chętnie — zgodził się, siadając na wskazanym miejscu, po czym na sąsiadującym z nim blatem ułożył swoją aktówkę. Myślał, że być może poświęcą chwilę na wymianie uprzejmości, ale nie, nie, Joe od razu przeszła do sedna. Powinien się tego spodziewać. — Jest taka kobieta w Sydney — począł więc swą opowieść od jedynej rewelacji, którą dziś dla niej miał. — Zajmuje jakieś wysokie stanowisko w tych wszystkich ośrodkach adopcyjnych. Być może uda się mi z nią porozmawiać — wyjawił więc, a choć brzmiało to niezwykle banalnie, wcale takim nie było.

Jo King
ODPOWIEDZ