Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
#69


Zagubienie - to właśnie ten stan panienka Clark poznawała najmocniej w ostatnich czasach. Bo choć uparcie udawała przed wszystkimi (nawet samą sobą) że udało jej się odnaleźć jakąkolwiek równowagę, nadal czuła się okrutnie zagubiona w tej dziwnej codzienności, jaka nastała. I choć na początku usilnie próbowała się odnaleźć oraz poukładać wszystko niemal pod linijkę tak teraz, z każdym kolejnym dniem podobnego stanu, zwyczajnie zaczynała go akceptować oraz uczyć się w nim poruszać. Nie była pewna czy zawdzięczała to terapii, popsutej windzie bądź jakiejś innej, nieznanej jej sile wyższej, lecz powoli dochodziła do wniosku, że poczucie zagubienia wcale nie było czymś złym… Albo wmówiła to sobie tak samo jak każdemu wmawiała, że przecież wszystko jest z nią już w porządku.
Tak naprawdę od tamtego popołudnia w którym scałowywała wargi pana Ashworth by chwilę później spijać z nich słowa szczerej rozmowy, Audrey Bree Clark niezwykle rzadko myślała o swoich sprawunkach oraz problemach. Te, choć istniały i nie raz przygniatały ją do ziemie, umiejętnie oraz nierozważnie odsuwała na bok za sprawą powracania do wspomnienia znajomego dotyku i dźwięków niesionych radiowym głosem, za którymi tak bardzo tęskniła. Nie rozsądnym było powracać do tamtych chwil, zwłaszcza teraz, gdy jej serce nadal połamane nie umiało znów zaufać… Audrey jednak już dawno temu porzuciła to, co było rozsądnym, na rzecz głosu swojego serca bo to właśnie nim chciała się kierować. I to właśnie to serce sprawiło, że napisała krótką wiadomość celem upomnienia się o obiecaną kawę. Nigdy wszak nie była typem kobiety, która czeka na pierwszy ruch ze strony mężczyzny, nawet teraz, w tej, o wiele bardziej skomplikowanej sytuacji.
Nim się obejrzała, już szykowała się na umówione… W zasadzie nie była pewna, jak powinna nazwać to spotkanie. Randką? Choć ta świadomość nadal wywoływała nieprzyjemne uczucie, panienka Clark pamiętała aż nazbyt dobrze, że przecież już ze sobą nie są… Więc może przyjacielski wypad na kawę? Przyjaciółmi nie byli, gdyż jej serce nadal pozostawało w jego posiadaniu, jednocześnie krwawiąc z zadanych przez niego ran. Samo spotkanie wydawało się być określeniem odpowiednio pasującym do tego wydarzenia - bo to właśnie zwykłym, prostym spotkaniem winien być ten cały wypad na kawę, a jednak trzykrotnie zmieniała swój strój by w końcu spsikać go perfumami z rodzaju tych na okazje specjalne, przed wyjściem upewniając się, że krótkie kosmyki układają się tak, jak powinny. Zwykłe spotkanie… A mimo to z każdą kolejną milą przybliżającą ją do miejsca spotkania, stres coraz mocniej obejmował jej drobne ciało, podsycając wątpliwości. Powinna była odpuścić, zawrócić na najbliższym zakręcie i nie odbierać telefonu - już nie była przecież dziewczyną pana Ashworth, powinna pozwolić mu ruszyć swoją drogą i znaleźć kogoś, kto dokładnie będzie rozumiał jego wiarę, pewnie lepszego od niej samej… Sam przecież wspomniał, że to takiej osoby mu trzeba, w tym wszystkim jednak chyba zwyczajnie nie potrafiła zawrócić. Nie umiała odpuścić w momencie, gdy jej serce wyło z tęsknoty, a słowa jakie wypowiedział nadal odbijały się w jej głowie.
Niebieściutki Ford zaparkował gdzieś z boku, zupełnie jakby panienka Clark nie chciała pokazywać go światu - prawdą był fakt, że nie przepadała za nowym samochodem który wydawał jej się być dziwnym i aż nazbyt przepełnionym elektroniką. Brązowe oczęta uważnie wodziły po tej części miasteczka która, choć bywała tu często, w pewien sposób wydawała jej się nieznana - znała mokradła oraz okoliczne kryjówki krokodyli, rzadko jednak miała okazję, aby przechadzać się tymi bardziej zaludnionymi uliczkami… W zasadzie robiąc to coraz rzadziej, niezależnie od dzielnicy. Przez chwilę przyglądała się fasadom okolicznych budynków, aż na horyzoncie zauważyła znajomą sylwetkę. Tę, którą rozpoznałaby wszędzie, aż nazbyt dobrze znając ten sposób chodu czy spojrzenie niebieskich tęczówek. Delikatny, nieśmiały uśmiech pojawił się na pełnych wargach dziewczęcia gdy bezwiednie poprawiała materiał sukienki.
- Dzień dobry, panie Ashworth. - Przywitała się, tradycyjną dla niej formułką. Pewne przyzwyczajenia trudno było wyplenić i to pewnie dlatego zawahała się przez ułamek sekundy, nim jej wargi przelotnie musnęły jego policzek. - Jak minął Ci dzień? - Kolejne pytanie będące tak cholernie normalnym, jak tylko się dało, pytała bowiem o to za każdym razem, gdy tylko przyszło im doświadczyć rozłąki. Pytała również i teraz, z przyzwyczajenia oraz faktycznego zainteresowania, błyszczącego w brązowych oczach pod którymi dało dostrzec się cień zmęczenia.
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nie do końca rozumiał czemu nalegała na spotkanie w tej okolicy. Był wręcz przekonany, że nie ma bardziej niebezpiecznego miejsca w całym Lorne niż ta podła dzielnica, pełna nie dość, że krokodyli (te nie mogły przerazić panienkę Clark), jak i zbirów, którzy wypływali z tej plugawej meliny. To miejsce kojarzyło mu się z upodleniem i spotkania tutaj zdecydowanie nie wprawiały go w dobry humor. Sam wiedział doskonale dlaczego. Stał się człowiekiem, który z właściciela rancza został mieszkańcem okolicy, która niegdyś budziła w nim zgrozę. To nie było pokrzepiające, ba, nawet jego wiara nie wystarczyła, by to wszystko usprawiedliwić.
Powtarzał sobie wielokrotnie, że Hiob, że próba od Boga, że to sposób, by odkrył swoje powołanie misyjne, ale i tak na nic były jego wytłumaczenia. Czuł się jak uwięziony w klatce, a na dodatek po raz pierwszy od dłuższego czasy pręty tego więzienia zaczęły chwiać się posadach. Dobrze wiedział kto był sprawcą owego trzęsienia ziemi w jego małym piekle. Mógł udawać, że nie rusza go obecność Audrey i jest absolutnie pewny swojej decyzji, ale od awarii windy wahał się wielokrotnie i czuł, że zboczył z raz obranej ścieżki. Rozwiązania szukał w almanachu, ale żadna z porad nie miała dla niego zastosowania i musiał przyznać, że absolutnie błądzi. Na dodatek wizyta u pani prawnik rozwiała w nim wszelkie nadzieje.
Testamentu nie dało się podważyć i mógł liczyć jedynie na skromny zachowek, który pozwoli mu na przetrwanie. Utrzymanie zwierząt jednak nie wchodziło w grę i mógł już sobie to wybić z głowy. Zaś ona, cóż, była zupełnie ociężała i przepełniona problemami, które sprawiały, że znowu chętniej zaglądał do butelki. Nie było to może mądre, w jego sytuacji wręcz kategorycznie zabronione, ale nie mógł powstrzymać tej przemożnej ochoty do zapomnienia. To gwarantował mu alkohol. Nie musiał myśleć o tym, że już dawno jego życie unosiło się na oparach absurdu, a on sam zamieszkał w tej dziurze. Chwilowa amnezja sprawiała, że nawet oddychać mu było łatwiej, choć na drugi dzień atakował go prozaiczny kac.
To właśnie on towarzyszył mu tego ranka, gdy otrzymał smsa od Audrey. Mógł jej odmówić, wykpić się ważnymi sprawami w swojej parafii, a przecież nie zauważyłaby nawet kłamstwa. Mógł, ale zanim zdążył otrzeźwieć, już odpisał, że da radę i teraz w tym śmiertelnym upale włóczył się po ulicy i oczekiwał jej przyjścia. Przeklinał siebie, że nie zaopatrzył się w wodę ani że dzień wcześniej nie odmówił sobie toastów do lustra. Wyglądał tak jak zawsze, choć na jego twarzy odbijało się niezdrowe wręcz zmęczenie i świadomość tego, że kawę z nią przypłaci utratą dniówki. O tym jednak jej nie informował, bo jak ją znał to skończyłoby się to zapłatą mu za to spotkanie, a to brzmiało tak jakby był jakimś przeklętym żigolakiem.
Uśmiechnął się na jej widok, choć wcale mu do gustu nie przypadła jej sukienka. W tej okolicy wyglądała zbyt krzykliwie i troskliwie otoczył ją swoim ramieniem. Już on znał umysły tych młodych chłopców i kłębiące się w nich myśli na widok dziewczyny w tak roznegliżowanym stroju.
- Cześć – zarumienił się, gdy go pocałowała, ale zaraz poczuł się jak kretyn, bo nie zdążył się nawet ogolić. – Tobie też odwołali zajęcia? – dopytał, nie chciał, by marnowała swoją edukację na tak beznadziejny przypadek jak on. Mimo wszystko cieszył się, że jest obok, choć jej pytanie pozostawił bez odpowiedzi. Nie wiedział tak naprawdę jak się ma poza faktem, że całe życie zdawało mu się ciągle popieprzonym snem alkoholika.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
W zasadzie Audrey sama nie była pewna, czemu zaproponowała Sapphire River jako miejsce spotkania. Wiedziała, że winni spotkać się na neutralnym gruncie nie przesiąkniętym obecnością żadnego z nich, zwłaszcza teraz, gdy wspomnienie zachłannych pocałunków powracało do jej umysłu przywołując delikatne rumieńce. I choć szlajanie się po tutejszych okolicach groziło spotkaniem krokodyla (dla Audrey co prawda wydawało się to być sporym plusem) właśnie takim neutralnym gruntem miała być ów dzielnica. Jednocześnie doskonale wiedziała, że Jebbediah nie postąpi wbrew swojemu honorowi i nie pozwoli jej ot tak zapłacić za kawę, nawet jeśli chciałaby pokryć jedynie część rachunku. A Audrey, najzwyczajniej w świecie nie chciała być dla niego dodatkowym ciężarem w chwilach, gdy ledwo wiązał koniec z końcem, jednocześnie chyba zwyczajnie chcąc mu pokazać, że wcale nie była księżniczką ze złotych pałaców, zasługującą na kawior oraz czerwone dywany. Wychowała się na farmie i choć zaznała cudowności biznesowego świata, to właśnie spokojne i proste życie było tym o jakim skrycie marzyła.
Wiele emocji pojawiło się w niej na raz, począwszy od tego dziwnego stresu, skręcającego żołądek oraz podsycającego wszelkie wątpliwości jakie pojawiły się w jej głowie podczas drogi, kończąc na tej specyficznej radości serca, gdy zrozumiało ono z kim ma spędzić kolejne kilkadziesiąt minut. A to w geście radości przyspieszyło, niemal wyrywając się z jej piersi gdy ten otoczył ją troskliwie swoim ramieniem w geście, którego się nie spodziewała. W końcu zostawił ją i choć w tej starej, popsutej windzie oboje dawali upust zżerającej ich tęsknocie nie sądziła, że na dzień dobry zostanie powitana podobnym gestem; że jeszcze będzie miała okazję znaleźć się w otoczeniu tych ramion. Delikatny dreszcz przetoczył się gdzieś wzdłuż jej kręgosłupa, a ciało bezwiednie przylgnęło do boku pana Ashworth. gdy i jej policzek różowił się od niewielkiego rumieńca.
- Cześć. - Powtórzyła niczym ostatnia trzpiotka, z uśmiechem wyrysowanym na pełnych wargach który, chyba pierwszy raz od bardzo dawna, na jedną, krótką chwilę sięgnął również brązowych oczu. Parsknęła pod nosem, kręcąc głową, wyraźnie rozbawiona własną błyskotliwością jaką właśnie się wykazywała, nie była jednak w stanie nic poradzić na to, że obecność tego, za którym ostatnio tak tęskniła odrobinę mieszała jej w głowie. Chwilę później, nadal pozostając pod jego ramieniem, już przesuwała palcami po skórze na swojej szyi w geście zwyczajnego zmieszania, gdy radiowy głos przyniósł ze sobą pytanie. - No wiesz… - Zaczęła, nie będąc pewną, od czego powinna zacząć. Chciała, nawet bardzo, przekazać mu to wszystko co ostatnio się wydarzało, coś jednak w środku sprawiało, że nie potrafiła odnaleźć odpowiednich słów, nadal mając w sobie tę paskudną blokadę. - Można tak powiedzieć… - Kręciła, to było jasne. Począwszy od nerwowego przestąpienia z nogi na nogę, przez spojrzenie na chwilę uciekające od niebieskich oczu, aż po kolejną próbę poprawienia kosmyków włosów w miejscu, w którym już ich nie było. Wszystkie znaki wskazywały, że panienka Clark nieudolnie próbuje obejść temat który niósł ze sobą zawstydzenie, z nadzieją, że Jebbediah magicznie zatracił umiejętność czytania w niej niczym w otwartej księdze.
Wątpiła jednak, aby faktycznie tak było - zwłaszcza teraz, gdy jej przenikliwe spojrzenie przesuwało się po doskonale znanych, zmęczonych rysach i krótkim zaroście. To, w połączeniu ze zwyczajnym zignorowaniem jej pytania mówiło jej o wiele więcej, niż mogłyby powiedzieć jakiekolwiek słowa, nie drążyła jednak jeszcze tematu, wpierw chcąc mu dać chwilę, na oswojenie się z jej obecnością. - A więc, panie Ashworth… Wolimy rozłożyć się w kawiarni czy może złapać kawę na wynos i znaleźć jakieś zaciszne miejsce? - Spytała z zaciekawieniem w brązowych oczach. Osobiście wolałaby drugie rozwiązanie, jakoś podświadomie chyba zwyczajnie chcąc znów spędzić z nim trochę czasu sam na sam, gdy nie będą musieli przejmować się otoczeniem i skupić na słowach, płynących z ust tej drugiej strony, pozostawiała jednak wybór jemu. Bo nadal pozostawał dla niej ważny i to on przede wszystkim miał czuć się komfortowo podczas dzisiejszego spotkania.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nie przeszkadzała mu dzielnica, choć czuł się nią dostatecznie upodlony. To jego życie przybrało obrót dziwnej karuzeli z której nie dało się wysiąść. Ciągle piętrzyły się przed nim nowe zmartwienia i musiał z perspektywy czasu uznać, że bardzo tęskni za czasami beztroski na farmie. Wówczas oczywiście, że miał problemy i spoglądał na swoje życie przez pryzmat bieżących zmartwień, ale obecnie wydawały mu się one zadziwiająco błahe w porównaniu z tym co go spotkało. Tak naprawdę znalazł się w kropce i choć pracował ciężko, mogło to nie wystarczyć. Coraz częściej Kongregacja przebąkiwała o wyjeździe, gdzie byłby bardziej potrzebny.
Poprawka, gdzie ludzie nie znaliby go na tyle, by pamiętać rodowód jego przodków i szaleństwo. Jeśli miał zostać pastorem to dobrze byłoby, gdyby występował przed ludźmi jako swoista tabula rasa. To parafianie, ze swoimi bolączkami i radościami powinny zapisywać jego posługę. Właśnie taki był cel istnienia osoby jak pastor. Nie chodziło tylko o duchowe wsparcie, choć ono też było ważne. Jebbediah był świadomy tego, że najważniejsza jest opieka iście przyziemna, materialna. Nie trzeba było nawet zaznać biedy, by być świadomym tego jak wielu ludzi potrzebuje jego pomocy. Tak przynajmniej domniemywał i tak, rozumiał dlaczego jego wspólnota chce uczynić mu zaszczyt i posłać go tam, gdzie mógł być najbardziej potrzebny.
Tyle, że rozumienie to był pierwszy etap, zaś akceptacja… To było trochę jak ze stopniami żałoby. Akceptacja nie bez przyczyny znajdowała się na ostatnim miejscu jako najdoskonalsza forma pogodzenia się z rzeczywistością. Tymczasem on wcale nie czuł się tak bardzo pogodzony, a spotykanie się z Audrey było raczej jak uporczywe targowanie się z Bogiem.
Powinien odpuścić sobie tę dziewczynę, zwłaszcza w świetle ewentualnego wyjazdu, ale nie potrafił, a gdy pocałowała go w policzek, niepotrzebnie uśmiechnął się szeroko. Za chwilę zwyczajnie musiał stopować jej posunięcia, bo mogli się przywitać i nawet dotknąć na powitanie, ale musiał wyznaczyć granicę.
Ta zaś przebiegała całkiem wyraźnie, bo byli znajomymi, nie zaś parą, która spotyka się na randce. Nie zabrałby swojej dziewczyny w tak obleśne miejsce jak Sapphire River i był o tym przekonany. I był również pewny tego, że nie do końca jest z nim szczera. Uniósł brwi, bo mimo wszystko mocno to go zabolało, ale postanowił nie drążyć. Może miała swoje powody, a on sam wydawał się też być zamyślony, więc oboje ukrywali coś przed sobą.
Z jednej strony burzyło to w nim krew, a z drugiej przyjmował to niemal z bolesną rezygnacją. W końcu najwyższa pora, by oboje otrząsnęli się po rozstaniu i zaczęli nowe życie. Przynajmniej ona miała do niego prawo, bo on jeszcze nie czuł się na nie gotowy. Gdyby tak nie było to nie zapraszałby jej na kawę. Tyle, że zaproszenie wystosowała ona, bo on sam skupiał się na przeprowadzkach, spadkach, libacji i na świeżo odzyskanej córce.
Zastanawiał się chwilę czy powinien powiedzieć o niej Audrey, ale bał się, że ją spłoszy i znowu wrócą do punktu wyjścia, milczenia i skoków z klifu. Postanowił więc skorzystać z okazji i spędzić z nią beztroskie popołudnie, dalekie od tematów, które ciążyły mu jak kamień młyński na szyi i sprawiały, że sięgał po butelkę.
Nie chciał obarczać panny Clark problemami, bo cóż, już raz próbował i skończyło się to wyprowadzką dziewczyny. Nic więc dziwnego, że obecnie był ostrożny w tym temacie i postanowił uważać na to czym się z nią dzieli.
- Myślałem o pikniku… Tu w porcie jest taki porzucony statek, dość chybotliwy, ale skoro będziemy tylko siedzieć to nie powinno się nic stać. Co ty na to? – zapytał nieśmiało i ugryzł się w język boleśnie. Jak ten debili proponował jej coś niedorzecznie taniego i zapewne nie w jej guście.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ten szeroki uśmiech jaki przelotnie ujrzała na jego twarzy był ukłuciem. Dziwnym impulsem który podsyłał niewielki płomyczek nadziei, jaki zapłonął gdzieś w jej piersi podczas ich ostatniego spotkania, nawet jeśli wiedziała, że ta nadzieja nie powinna mieć miejsca. Jebebdiah w końcu, mimo wszystkich okoliczności łagodzących, bardzo skrzywdził ją podczas ostatnich dni ich związku, gdy zbierała rozbite przez niego szkło i usilnie próbowała przebić się przez mur, jakim się otoczył. Czara przelała się w momencie, gdy wybrał towarzystwo kieliszka, wystawiając ją za drzwi i choć panienka Clark wiedziała, że to poczucie nadziei jest niezwykle destrukcyjne i może przynieść głównie ból… Tak nie potrafiła się go pozbyć. Nie w momencie, gdy jej serce, choć złamane, nadal należało do właśnie tego mężczyzny, którego kochało całym sobą. W tej jednej kwestii jej rozum zwyczajnie nie potrafił dojść do porozumienia z sercem, ten pierwszy mówił, że w jego życiu już nie było dla niej miejsca, a te wszystkie krzywdy jakie miały między nimi miejsce nie będą łatwymi, do naprawienia. To drugie zaś krzyczało, że przecież mogła spróbować; przekonać się, czy aby na pewno Jebbediah nie ma już dla niej miejsca, zawalczyć nawet, jeśli sytuacja wydawała się być z góry przegraną… I chyba to właśnie było powodem, dla którego nie potrafiła patrzeć na niego jak na zwykłego znajomego. Ba! Nie chciała być tylko znajomą, kimś o kim przypomina się sobie gdzieś w między czasie aby zająć wolne popołudnie; kimś nieistotnym… Jej serce burzyło się na taką możliwość i nie potrafiła tego ukryć choć miała wrażenie, że ta cała historia zakończy się dla niej w zwyczajnie tragiczny sposób. Czy to było tym, przed czym ostrzegała ją Julia? Nie wiedziała, nie potrafiła jednak zignorować krzyku serca, zwłaszcza teraz, gdy udało jej się zaakceptować, że to właśnie ono wyznaczało rytmy jej życia.
Brązowe spojrzenie uciekło na chwilę gdzieś w bok, zupełnie jakby przez chwilę przyszło im rozmawiać za pomocą samych gestów oraz spojrzeń. Bo właśnie jeden gest sprawił, że wiedziała iż przejrzał jej słowa i dostrzegł, że chowa w sobie coś więcej i choć bardzo chciała mu o tym opowiedzieć… Bała się. Zwyczajnie, tak po prostu, nie pewna, jak zareagowałby gdyby ujawniła to, co skrywała w sobie.
- Wstydzę się powiedzieć ci o niektórych rzeczach… - Rzuciła więc cicho, ledwie na granicy słyszalności, zupełnie jakby czuła potrzebę wytłumaczenia się pod spojrzeniem tych przenikliwych, niebieskich oczu. Policzki panienki Clark spłonęły delikatnym rumieńcem, a brązowe spojrzenie uciekło ponownie na bok. I jej zaufanie została przez niego zmiażdżone, a mimo to starała się; próbowała pokonać wstyd, lęki oraz tę dziwną blokadę, z nadzieją, że jeszcze kiedyś będzie dobrze.
W ogólnym rozrachunku oboje nie chcieli spłoszyć tej drugiej strony mówiąc coś, co mogłoby zabrać im te ulotne chwile, które mogli spędzić w swoim towarzystwie. I choć sama Audrey potrzebowała czasu oraz pokazania, że nadal może mu ufać nie miała zamiaru wycofywać się ze swojego misternego planu naprawy win, które zalegały również na jej barkach.
Nieśmiałe pytanie powędrowało w jej stronę, a brązowe oczy błysnęły ekscytacją w sposób, który przecież pan Ashworth znał doskonale. Nie raz przecież spoglądała tak na niego czy to na randkach czy gdy proponował jej zalegnięcie na hamaku i cieszenie się przyjemną pogodą.
- Brzmi doskonale, prowadź! - Przystała na propozycję z ochotą, a pełne wargi ponownie rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, bo propozycja niezwykle przypadła jej do gustu. Nic z resztą dziwnego, panienka Clark od zawsze ceniła właśnie takie propozycje ponad wszelkie drogie prezenty i wytworne kolacje o czym z resztą miała okazję mu powiedzieć podczas ich pierwszej randki, gdy przypadkiem podkładali ogień pod szkołę gotowania. - Często bywasz w porcie? I jak w ogóle znalazłeś ten statek? - Spytała ot tak, z zaciekawieniem, faktycznie ciekawa tej historii. Bezwiednie, w zwykłym odruchu owinęła nieśmiało rękę wokół jego ramienia, dając mu prowadzić się w tylko mu znanym kierunku. I choć chciała spytać o wiele więcej czekała na odpowiedni moment, gdy już oswoją się ze sobą i, co najważniejsze, zostaną sami a ich rozmowy nie podsłuchają ani przechodnie ani kelnerki w pierwszej lepszej kawiarni, gdzie mieli zaopatrzyć się w kawę na wynos.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Ciężkie myśli osiadały w jego głowie jak potwornie trująca mgła. Zazwyczaj schemat był bardzo podobny do tego z czasów śmierci jego matki. Wydarzyło się coś niespodziewanego i przykrego, ale udawał, że wszystko jest w porządku. Nie przywykł do tego, by zwracać na siebie uwagę. Wychowany w protestanckim domu rzadko albo prawie wcale skupiał się na życiu doczesnym. Jego myśli miały być głównie skierowane w stronę nieba i to powinien być jego główny cel. Dlatego ignorował w nieskończoność narastające problemy wierząc nieco naiwnie, że wiara wystarczy i że Pan znajdzie rozwiązanie.
Tyle, że przez wiele lat nie umiał kompletnie poradzić sobie z jego pijaństwem i Ashworth już powoli zaczynał myśleć, że wcale nie jest taki wszechmocny jak mu się wydaje. Zresztą cudownie było wierzyć, że to wszystko nie jest zależne od niego. Zdawał sobie sprawę, że to jest absolutnie naiwne podejście, ale przecież żył na negowaniu rzeczywistości tak długo, że już dawno zatarły mu się granice.
Dlatego też obecnie nie skupiał się na możliwych przenosinach do innej parafii ani na problemach finansowych, ale próbował dość nieudolnie reanimować relację, która niegdyś była najważniejszą w jego życiu. Teraz już nawet się nie łudził, że tak jest. Wiedział, że wybrał butelkę alkoholu i świadomy swoich słów nie próbował odzyskać Audrey, choć musiał przyznać jedno.
Dawno nie czuł się tak swobodnie i dobrze jak teraz, gdy powoli przemierzał kolejne metry w jej obecności. Może dlatego jej słowa o tym, że się go wstydzi, sprawiły, że cały zadrżał i ponownie pogrążył się w swoich całkiem nieciekawych myślach. Były one tak paskudne i dalekie od tego słonecznego dnia jak to tylko możliwe, więc gdy poczuł jej dłoń na swoim ramieniu odtrącił ją całkiem bez zawahania.
Nie mogła się tak zachowywać. Oni nie mogli w nieskończoność karmić się złudzeniami, które na krótko były całkiem przyjemne, ale potem tylko doprowadzały do gorzkiego rozczarowania. Pragnął tego uniknąć i nie tylko ze względu na siebie, ale przede dla niej. Nie zasłużyła na kolejny raz ze złamanym sercem, a przecież ona nie była nawet świadoma, że póki jest niewierząca, nic między nimi nie może się wydarzyć. Brzmiało to znowu jak początek naprawdę pięknej katastrofy i postanowił robić wszystko, by jej uniknąć.
Krokiem pierwszym było ograniczenie ich cielesnego kontaktu do minimum, bo przecież był tylko mężczyzną i nie odpowiadał za swoje coraz bardziej grzeszne myśli w jej kierunku.
- Tak właściwie to jak wszystko na tym świecie. Po prostu natknąłem się przypadkiem podczas spaceru i stwierdziłem, że zajrzę. W porcie dowiedziałem się, że do nikogo nie należy, więc próbuję do trochę odrestaurować w wolnej chwili. Tyle, że tych nie mam za wiele - wyjaśnił zręcznie ukrywając fakt, że taka praca nie wymaga tylko nakładów sił, ale również finansowych, a z tym było u niego ostatnio całkiem krucho.
Z tego też powodu kawa do zabrania na wynos brzmiała jak świetny pomysł.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Problemy nigdy nie miały w zwyczaju tak po prostu znikać, choć zapewne byłoby to rozwiązaniem całkiem interesującym oraz niezwykle kuszącym. Audrey Bree Clark została wychowana w imię zasady, co do której wszelkie problemy należało rozwiązywać niezwykle skrupulatnie oraz nie pozostawiając ich do ostatniego deadlinu. Szkołę tą zawdzięczała, oczywiście, swojemu dziadkowi, który przesiąkł biznesowym podejściem przelewając je również na życie prywatne. I choć Audrey starała się słuchać jego rad, tak pojawiał się w niej jeden, niewielki problem, komplikujący logiczne rozwiązywanie problemów - dziewczyna, wbrew silnym genom rodziny Clark, kierowała się głównie sercem, które w ten paskudnie masochistyczny sposób wyrywało się w stronę pana Ashworth mimo tych wszystkich krzywd. Nie powinna, oczywiście, nie potrafiła jednak na to nic poradzić, po za czepianiem się coraz bardziej abstrakcyjnych planów.
I tak było i teraz, gdy kroczyła u jego boku, zupełnie nieświadomie szukając jego dotyku. Było to odruchem, którego jeszcze nie udało jej się oduczyć, zupełnie jakby membrana jego skóry roztaczała wokół siebie dziwne pole magnetyczne ciągnące ją do siebie. A gdy zadrżał i odtrącił jej dłoń, cień odrzucenia przetoczył się gdzieś przez jej umysł. Zerknęła nawet kątem oka w jego stronę, chcąc zbadać o co chodzi... Jak mogła jednak spodziewać się innej reakcji? Oboje w tym momencie przypominali zbite zwierzęta, miotające się z kąta w kąt w poszukiwaniu choćby jednego punktu, pod którym nie rozjadą się ich łapy. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy powtarzała sobie, że przecież jest jeszcze cien szansy; że płomyk nadziei nada płonął gdzieś w jej sercu, rozpalony smakiem jego warg który nadal niespodziewanie uderzał do jej głowy sprawiając, że nieświadomie przesunęła kącikiem języka po swojej wardze.
- Często spacerujesz? - Dopytała gdzieś między słowami, nie odrywając od niego spojrzenia brązowych tęczówek, zupełnie jakby poszukiwała czegoś w przystojnych rysach jego twarzy. Szła obok, co jakis czas jedynie nieświadomie przesuwając się odrobinę w jego stronę, zawsze oscylując gdzieś na skraju dotyku, ledwie kilka milimetrów od jego skóry. - Wiesz, zawsze ciekawiło mnie, jak robi się statki... Pokażesz mi kiedyś? - I noe potrafiła powstrzymać tej propozycji jaka cisnęła się jej na usta. Niegdyś, gdy jeszcze mieszkali razem na jego farmie, panienka Clark niezwykle lubiła przyglądać się mu podczas pracy. Gdy był nieświadomy tego, że jej brązowe tęczówki wlepione są w jego sylwetkę, gdy w skupieniu pochyla się nad kawałkiem drewna bądź gdy z uśmiechem zajmował się swoimi zwierzętami. W takich chwilach wszelkie plotki na jego temat zdawały się być jedynie plotkami wyssanymi z palca, bzdurami bezmyślnie powtarzanymi przez otoczenie...
Ukucie żalu wymieszanego z tęsknotą przebiło jej serce, gdy odnajdywała w pamięci słowa, do których miała się teraz odnieść.
- Pewnie masz teraz dużo nauki, prawda? Słyszałam, że zbliżają ci się egzaminy z biblistyki i bioetyki... Przyznam szczerze, że jak usłyszałam o ilości materiału sama się przeraziłam... Jak Ci idzie? - Niewinny uśmiech wyrysował się na pełnych wargach panienki Clark. Nie bylaby sobą, gdyby zwyczajnie nie zrobiła małego rekonesansu w sprawie studiów tego, do którego należało jej serce. I choć to wszystko było dla niej zupełnie nowe, naprawdę starała się zrozumieć teologię oraz wyzwania, jakie stawiała przed Jebbediahem, od którego brązowe oczęta zwyczajnie nie potrafiły się oderwać. Była ciekawa, jak idą mu studia i miała cichą nadzieję, że raz jeszcze zobaczy ten błysk w oku, który tak bardzo lubiła.
Zaś jej oczy nie odrywały się od niego nawet, gdy zamawiali podlą kawę na wynos, choć coraz bardziej ekscytowała ją wizja ujrzenia tego statku, jaki jej obiecał jeszcze kilka chwil temu.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Problemy nigdy nie miały w zwyczaju tak po prostu znikać, choć zapewne byłoby to rozwiązaniem całkiem interesującym oraz niezwykle kuszącym. Audrey Bree Clark została wychowana w imię zasady, co do której wszelkie problemy należało rozwiązywać niezwykle skrupulatnie oraz nie pozostawiając ich do ostatniego deadlinu. Szkołę tą zawdzięczała, oczywiście, swojemu dziadkowi, który przesiąkł biznesowym podejściem przelewając je również na życie prywatne. I choć Audrey starała się słuchać jego rad, tak pojawiał się w niej jeden, niewielki problem, komplikujący logiczne rozwiązywanie problemów - dziewczyna, wbrew silnym genom rodziny Clark, kierowała się głównie sercem, które w ten paskudnie masochistyczny sposób wyrywało się w stronę pana Ashworth mimo tych wszystkich krzywd. Nie powinna, oczywiście, nie potrafiła jednak na to nic poradzić, po za czepianiem się coraz bardziej abstrakcyjnych planów.
I tak było i teraz, gdy kroczyła u jego boku, zupełnie nieświadomie szukając jego dotyku. Było to odruchem, którego jeszcze nie udało jej się oduczyć, zupełnie jakby membrana jego skóry roztaczała wokół siebie dziwne pole magnetyczne ciągnące ją do siebie. A gdy zadrżał i odtrącił jej dłoń, cień odrzucenia przetoczył się gdzieś przez jej umysł. Zerknęła nawet kątem oka w jego stronę, chcąc zbadać o co chodzi... Jak mogła jednak spodziewać się innej reakcji? Oboje w tym momencie przypominali zbite zwierzęta, miotające się z kąta w kąt w poszukiwaniu choćby jednego punktu, pod którym nie rozjadą się ich łapy. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy powtarzała sobie, że przecież jest jeszcze cien szansy; że płomyk nadziei nada płonął gdzieś w jej sercu, rozpalony smakiem jego warg który nadal niespodziewanie uderzał do jej głowy sprawiając, że nieświadomie przesunęła kącikiem języka po swojej wardze.
- Często spacerujesz? - Dopytała gdzieś między słowami, nie odrywając od niego spojrzenia brązowych tęczówek, zupełnie jakby poszukiwała czegoś w przystojnych rysach jego twarzy. Szła obok, co jakis czas jedynie nieświadomie przesuwając się odrobinę w jego stronę, zawsze oscylując gdzieś na skraju dotyku, ledwie kilka milimetrów od jego skóry. - Wiesz, zawsze ciekawiło mnie, jak robi się statki... Pokażesz mi kiedyś? - I noe potrafiła powstrzymać tej propozycji jaka cisnęła się jej na usta. Niegdyś, gdy jeszcze mieszkali razem na jego farmie, panienka Clark niezwykle lubiła przyglądać się mu podczas pracy. Gdy był nieświadomy tego, że jej brązowe tęczówki wlepione są w jego sylwetkę, gdy w skupieniu pochyla się nad kawałkiem drewna bądź gdy z uśmiechem zajmował się swoimi zwierzętami. W takich chwilach wszelkie plotki na jego temat zdawały się być jedynie plotkami wyssanymi z palca, bzdurami bezmyślnie powtarzanymi przez otoczenie...
Ukucie żalu wymieszanego z tęsknotą przebiło jej serce, gdy odnajdywała w pamięci słowa, do których miała się teraz odnieść.
- Pewnie masz teraz dużo nauki, prawda? Słyszałam, że zbliżają ci się egzaminy z biblistyki i bioetyki... Przyznam szczerze, że jak usłyszałam o ilości materiału sama się przeraziłam... Jak Ci idzie? - Niewinny uśmiech wyrysował się na pełnych wargach panienki Clark. Nie bylaby sobą, gdyby zwyczajnie nie zrobiła małego rekonesansu w sprawie studiów tego, do którego należało jej serce. I choć to wszystko było dla niej zupełnie nowe, naprawdę starała się zrozumieć teologię oraz wyzwania, jakie stawiała przed Jebbediahem, od którego brązowe oczęta zwyczajnie nie potrafiły się oderwać. Była ciekawa, jak idą mu studia i miała cichą nadzieję, że raz jeszcze zobaczy ten błysk w oku, który tak bardzo lubiła.
Zaś jej oczy nie odrywały się od niego nawet, gdy zamawiali podlą kawę na wynos, choć coraz bardziej ekscytowała ją wizja ujrzenia tego statku, jaki jej obiecał jeszcze kilka chwil temu.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Tyle, że życie nie zawsze przypominało biznes i nie podlegało ścisłych regułom. Nawet w prowadzeniu firmy pojawiały się pewne nieoczekiwane wydarzenia, które zmieniały wszystko o sto osiemdziesiąt stopni. Nie sposób więc było oczekiwać, żeby życie przebiegało na zasadzie dokładnych wyjaśnień. Jebbediah miał wrażenie, że bliżej jego egzystencji do bardzo poszarpanego chaosu, nad którym bezskutecznie usiłował zapanować. W końcu, gdyby wszystko przebiegało wobec ustalonych z góry zamierzeń to nie widywałby się z Audrey.
Z racjonalnego punktu widzenia te spotkania przecież nie przynosiły niczego dobrego, a jedynie podsycały tęsknotę, która nasiliła się po jej powrocie do miasta. Był idiotą, że nie potrafił się jej wyrzec i jak ostatni debil robił jej nadzieję. Nie umiał jednak tego wyjaśnić ani zakwalifikować, ba, włożenie tego do odpowiedniej szufladki w jego głowie wydawało się mu zbyt trudne, więc rozwiązanie tego problemu było dla niego wręcz niemożliwe. A może nie, dało się to wykonać, ale zakładało to odejście od Audrey, a choć łudził się, że potrafi… Już dawno przeszedł w tryb bycia blisko niej. Nie chodziło o związek, bo ten zakończyli, ale chciał ją widywać i mieć możliwość wglądu w jej życie.
Zdawał sobie sprawę, że to jest bardzo egoistyczne podejście i prędzej czy później panna Clark może przez nie ucierpieć, ale zwyczajnie nie potrafił wyrzec się jej bliskości.
Tego problemu, zdecydowanie, nie chciał rozwiązywać.
- Tak naprawdę teraz nie mam na to zbytnio czasu - przyznał, bo postanowił przestać przed nią udawać. Nie mógł jej okłamywać i łudzić wizją romantycznego kochanka, który oddaje się wędrówkom w świetle księżyca. Gdy już znalazł pracę to poświęcał jej każdą minutę, bo musiał zarobić na utrzymanie i studia. Statek to był jego grzech, chwile, które sobie nieustannie podkradał, by nie oszaleć od nadmiaru zajęć i nauki. Poza tym tęsknił za swoim warsztatem. Wprawdzie wyniósł narzędzia z farmy, ale nie miał już zbyt wiele miejsca na to, by je używać.
Zapomniana łajba stała się pretekstem, by przynajmniej w tym aspekcie powrócić do minionych czasów. Uśmiech Audrey również świadczył o tym, że zagłębiała się w ich wspólnych, wręcz sielankowych wspomnieniach. Minionych, musiał o tym pamiętać, więc skupił się na jej pytaniu.
- Tak właściwie sam bym nigdy go nie zbudował -uśmiechnął się. - Potrzeba do tego stoczni, stali, ja tylko jestem w stanie zadbać o drewniane wykończenia - przyznał skromnie. - Ale jasne, mogę ci kiedyś pokazać jak to wygląda od kuchni, ale to dość czasochłonne zajęcie, a ty masz sanktuarium i masę spraw na głowie - tym razem powstrzymał się od wypowiedzenia imienia jej durnego pomocnika. Nie mógł być bezustannie o nią zazdrosny, zwłaszcza gdy sam z nich zrezygnował. Zakrawało to na niezłą hipokryzję, a tej starał się unikać, bo tak go nauczyli na studiach. Jedna z zalet studiowania teologii, w zasadzie wad było znacznie więcej i zaśmiał się, gdy jego myśli styknęły się na moment ze słowami panienki Clark. Tak, bioetyka była prawdziwą zmorą wszystkich studentów, przy niej biblistyka zdawała się być przyjemnymi opowiastkami na dobranoc.
- Materiał to akurat pół biedy - westchnął. - Bioetyka to przede wszystkim zrozumienie pewnych postaw życiowych, takich, z którymi niekoniecznie łatwo się zgodzić - przyznał, eutanazja, aborcja czy sztuczne zapłodnienie to zdecydowanie nie były przelewki i trudno było to wyjaśniać podczas zwykłego spotkania z kawą na wynos w tle. Tyle, że akurat Audrey była jedną z niewielu osób, z którymi o tym chciał rozmawiać.
Nakierował ją w stronę portu i powrócił do jej słów. Jak sobie radził? Wcale, ale o tym nie musiała wiedzieć.
- Chyba zobaczę po egzaminach - stwierdził.
To będzie ostateczny sprawdzian dla jego nowej drogi życiowej. Z jednej strony był podekscytowany, a z drugiej miał wrażenie, że przez to jedynie ją straci. Tego zaś bał się jak nigdy.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ