two
beware the fury of a patient man
Cierpliwość jest cechą geniuszy.
Następnego dnia po pogrzebie Hugh był na posterunku policji w Lorne Bay jeszcze przed szóstą rano. Wypełnił resztę papierów i załatwił dotychczas niedopięte formalności co do przeniesienia ze stolicy Queensland, uporządkował biurko, przy którym w następnych miesiącach miał gnić dniami i nocami nad sprawami do rozwiązania, a czekając na pierwszy przydział, czytał jedną z bardzo ciekawych rozpraw doktorskich dotyczących astrofizyki. Naraził się tym samym od samego rana na trzynaście krzywych spojrzeń, trzy głupie uwagi i jedną nieudaną próbę zagajenia rozmowy przy pomocy wyzutego z poczucia humoru żartu, wszystko to wyłącznie ze strony swoich nowych współpracowników. Nie było to jednak ani niczym szczególnie nowym, ani też w jego mniemaniu interesującym.
Przywykł do pracy z bandą debili i ignorantów.
Zdążył też przyglądnąć się uważnie tym, którzy kręcili się po posterunku. I ocenić ich, rzecz jasna, bo przecież co do oceny ludzi Hugh Schafer nigdy się nie mylił. Wypatrzył grubasa, który był ujmą na honorze noszonej przez siebie odznaki, choć był tylko najniżej postawionym pionkiem i zapewne nigdy nie opuści biura żeby udać się do pracy w terenie. Mimo to głęboką pogardę odczuwał dla każdego człowieka nie dbającego o kondycję fizyczną — a już szczególnie przy zajmowaniu stanowiska tego od nich wymagającego. Było też kilka tych
zabawnych i pewnych siebie pyszałków rozmawiających o ostatniej imprezie głośniej niż to było konieczne, ale tym nie poświęcił zbyt wiele uwagi. Zwykle byli do bólu nieinteresujący pod pozorem swojego szalonego życia, głęboko zakompleksieni i żałośni. Spojrzenie przebiegło też po kilku zupełnie bezpłciowych twarzach oraz tych zbyt ładnych, zbyt wymalowanych, do tego stopnia, że wyglądały bardziej na karykatury realnych policjantek, które ktokolwiek mógłby wziąć na poważnie.
W statystycznym ujęciu wyglądało to jak w każdym innym miejscu na globie. Siedemdziesiąt procent społeczności budziło jego pogardę, dwadzieścia pięć politowanie na przemian z irytacją, a ostatnie pięć procent zapowiadało się całkiem interesująco.
Dobiegała jedenasta, kiedy wreszcie komendant stanął przed jego biurkiem i rzucił na blat żałośnie cienką teczkę w dobrze znanym Hugh kształcie oraz kolorze. Byłby poczuł ciarki biegnące wzdłuż kręgosłupa i uśmiechnął się pod nosem, gdyby tylko był bardziej ekspresyjnym człowiekiem.
— Zostajesz przydzielony do detektyw Broughton — oznajmił mężczyzna tonem służbisty, czym natychmiast zaskarbił sobie jego przychylne spojrzenie. Hugh skinął powoli głową, patrząc jednak wyłącznie na teczkę. — Nic wymagającego na początek. Powodzenia — dodał, odwrócił się i odszedł z powrotem w kierunku swojego biura.
Całą tą niemą, niemożliwą do odczytania z jego twarzy ekscytację psuł tylko jeden drobny szkopuł. On doskonale wiedział, która to jest detektyw Barbara Broughton. Śliczna jak z obrazka, irytująca dziewczyna zaliczona do największego, czyli wzbudzającego pogardę Hugh, grona pracowników Lorne Bay Police Station. Przekartkował teczkę, dowiadując się najistotniejszych rzeczy, a z racji jej niewielkiej obszerności nie zajęło to nawet dziesięciu minut. Nie pozwolił sobie nawet na jeden grymas, kiedy podnosił się, brał papiery i ruszył prosto do jej biurka.
—
Detektyw Hugh Schafer z wydziału zabójstw w Brisbane — przedstawił się sucho, w pełni profesjonalnie, z typową dla siebie wyższością. Zależało mu na tym, żeby porcelanowa laska zrozumiała, że z nim nie będzie żartów, opierdalania się i fuszerki. Nie podał jej ręki. Rzucił teczkę na jej blat, wciąż wpatrzony tylko w papiery. —
Pracujemy nad tym razem. Zależy mi na profesjonalnym podejściu i sprawnym działaniu. Im szybciej skończymy, tym krócej będziemy zmuszeni do przebywania w swoim towarzystwie — poinformował, jednocześnie w tej krótkiej wypowiedzi łamiąc prawdopodobnie wszelkie ogólnie przyjęte w społeczeństwie normy zachowań.
Barb Broughton