Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
kiecka

Audrey Bree Clark nie była pewna, czy powinna pojawiać się akurat na tej farmie, w tym konkretnym domu. Wiele wątpliwości zbierało się w jej głowie: od wspomnień tamtej paskudnej nocy i wszystkich jej szczegółów, przez rozmyte wspomnienia pobytu w szpitalu i na wpół zapamiętane te wszystkie słowa, jakie ojciec wykrzyczał do niej podczas drogi powrotnej do domu oraz kilkudziesięciu minutach później, gdy próbowała uświadomić mu, iż nie pamięta choćby słowa jakie wypowiedziała tuż po zabiegu, nadal będąc pod wpływem środków robiących sieczkę z umysłu. Dopiero pod wieczór staruszek Clark przestał się na nią boczyć i ignorować za każdym razem, gdy próbowała wypowiedzieć do niego kilka kolejnych słów. Z każdym dniem nastrój ojca był lepszy, Audrey jednak doskonale wiedziała, iż może to się zmienić w każdej chwili, gdy tylko podsunie mu się odpowiedni płomyk zapalny. Unikała więc spotkań z Laurentem... Co, na dobrą sprawę, nie było niczym trudnym - pierwsze dni w towarzystwie gipsu spędziła uziemiona w domu, co chwila spotykając się z drewnianą podłogą.
I nadal nie rozumiała, o co dokładnie w tym wszystkim chodziło.
Na farmie będącej w posiadaniu Buchinsky’ego zjawiła się trzy dni po otrzymanym zaproszeniu, dopiero wtedy nabiegając odwagi na wyjście z domu, a co ważniejsze - poproszenie ojca o małą podwózkę, gdyż nie była w stanie sama przebyć tak wielkiego dystansu, jaki znajdował się między ich domami, za dobry argument uznając fakt, iż bądź co bądź sąsiad uratował jej życie. I powinna mu osobiście podziękować (w tym momencie kilkukrotnie zaznaczyła, że nie ma w tym choćby odrobiny dwuznaczności). Ostrożnie, pod czujnym spojrzeniem pana Clark, Audrey wysiadła z samochodu, na plecy zarzucając całkiem spory plecak, by w końcu niepewnie oprzeć się na dwóch kulach, wokół których owinięte były posplatane gałązki akacji, będące pozostałością po jednym z lokalnych świąt.
- Stąd dam już radę, możesz jechać. - Rzuciła jedynie w kierunku rodziciela, by powoli, bardzo niepewnym korkiem ruszyć w kierunku drzwi, które, mimo iż oddalone może o trzy-cztery metry, wydawały jej się być oddalone o wieki świetlne. W kilku miejscach zachwiała się mocniej co wzbudziło podejrzliwość nadal siedzącego w samochodzie ojca, w końcu jednak udało jej się dotrzeć do drzwi. Końcem kuli zapukała w dół drzwi, bojąc się, że jeśli uniesie z jednej z nich dłoń zaraz wyłoży się na ziemi, prawdopodobnie łamiąc sobie druga nogę. Krótkie spojrzenie za ramię upewniło ją w poczuciu, iż czujne spojrzenie ojca nadal ją obserwuje, gotowe poderwać organizm do działania, gdyby ponownie przegrała walkę z grawitacją.
- Cześć! - Przywitała się, posyłając mu delikatny uśmiech gdy tylko ten otworzył drzwi. Panna Clark nie wyglądała najlepiej, ciężko jednak było stwierdzić czy jest to sprawką cieni pod oczami czy ciągłym chwianiem, mimo kul na których opierała swój ciężar. Niezręczność zakradła się gdzieś na brzegi jej umysłu, nie do końca będąc pewną czy powinna przywitać go w jakiś jeszcze sposób, czy zwykłe cześć wystarczyło... W zasadzie nie będąc pewną, czym dzisiejsze spotkanie miało być. - Jak mnie zaraz na czymś nie posadzisz, rozłożę ci się w drzwiach. - Dodała z odrobiną rozbawienia w głosie, które miało skryć irytację tym, iż nagle nawet proste stanie było dla niej wyzwaniem. I nie trudno było zauważyć delikatnego drżenia jej rąk, nie przyzwyczajonych do takiego obciążenia.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Potrzebował wyjaśnić kilka rzeczy z panną Clark. Nie chciał dwuznaczności, bo te zwyczajnie utrudniały mu pracę. Nie mógł jednak wyznać, że był jej ochroniarzem. Choć kilkukrotnie błagał o to Vincenta, ten zwyczajnie nie dawał zgody. Przez to wszystko, co stało się kilka dni temu, czuł się nieprzyjemnie. Każdy zapewne by się tak czuł, gdyby przeszedł przez podobne zdarzenia. Napisanie do Audrey zajęło mu kilka dni. W końcu jednak zmusił się do wysłania jej wiadomości. Musiał rozjaśnić to, co działo się na wyspie w drodze do szpitala. Chciał dać jej do zrozumienia, że między nimi nic nie powinno być; że zwyczajnie powinni być „kolegami z pracy” i tyle. Ona była jego klientką, on był jej ochroniarzem… i nawet jeżeli nie mógł jej tego wyjaśnić, kontrakt zobowiązywał go do zachowania profesjonalizmu. Podobne rzeczy z nocy, kiedy ratował ją z tej przeklętej wyspy nie powinny się wydarzyć. Nigdy. Musiał jedynie znaleźć jakieś objaśnienie, które ona by przyjęła i zwyczajnie się na nie obraziła.
Wiadomości od Audrey sugerowały jednak, że nie zamierzała się z nim widzieć i że zwyczajnie nie chciała z nim rozmawiać. Albo się złościła, być może przez to, że tamtej nocy był wyjątkowo szorstki… albo chodziło o jej ojca, który tamtej nocy był wściekły. Albo o cokolwiek innego, bo co on mógł wiedzieć o kobietach. Choć był w wielu związkach to jeszcze nigdy nie udało mu się rozgryźć rozumowania płci pięknej.
Przez to, że panna Clark złamała nogę miał względny spokój. Nie musiał za nią biegać i uważać, żeby nic się jej nie stało, jeżeli ciągle znajdowała się w domu. Mógł odpocząć. Potrzebował tego. Swój wolny czas wykorzystał więc na ćwiczenia. Bez względu na temperaturę, ćwiczył w długim rękawie, leginsach i spodenkach, żeby jak najmocniej się wymęczyć. Podciąganie na drążku, brzuszki, pompki i inne ćwiczenia. To wszystko sprawiło, że zwyczajnie się spocił. I już miał się zabrać za podnoszenie ciężarków, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.
Fiodor, choć dotychczas leżał i przyglądał się wygibasom właściciela, natychmiast się wyprostował. Laurent złapał dolną część koszulki, żeby wytrzeć nią twarz i ruszył w stronę drzwi.
Nie spodziewał się jednak zobaczyć przed nimi Audrey i nawet nie ukrywał swojego zdziwienia. Uznał, że zwyczajnie go ignorowała albo się na niego obraziła. Po chwili jednak oparł się o framugę i uśmiechnął się na jej dość radosne powitanie. Bóg miał dziwne poczucie odpowiedniego momentu.
Wejdź– mruknął, natychmiast robiąc przejście. – Och, uważaj na kartony – rzucił, przypominając sobie, że jeszcze kilku nie rozpakował i leżały w przejściu.
Już miał zamknąć za nią drzwi, kiedy zauważył auto jej ojca i samego Jacoba Clarka na miejscu kierowcy. Mężczyzna spoglądał w jego stronę i to tym charakterystycznym dla ojców spojrzeniem. Coś go tknęło. Ruski diabeł, chciałoby się powiedzieć. Uśmiechnął się zawadiacko w stronę ojca Audrey i natychmiast zatrzasnął drzwi. Cichy gest protestu za niewdzięczność, którą otrzymał tamtej przeklętej nocy.
Usiądź gdziekolwiek chcesz – wskazał jej dłonią drogę do salonu połączonego z jadalnią i kuchnią. – Daj mi pięć minut – dodał, stwierdzając że nie mógł przyjąć jej będąc zupełnie spoconym. Do pomieszczenia wszedł razem z nią… ale natychmiast skręcił w lewo i zniknął za drzwiami swojej sypialni.
Wyszedł dopiero po jakiś dziesięciu minutach, ubrany w zwykłą koszulkę i pierwsze lepsze spodnie. Jedyne co nie pasowało to zupełnie mokre włosy, które przypominały nieokrzesane loki.
Kawy? Herbaty? Wody? – Zapytał, idąc w stronę wyspy i mijając ikonę Jana Chrzciciela. Zerknął nawet w stronę postaci świętego, zerknął na swój zegarek i zapytał: – Coś mocniejszego?

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Zapewne gdyby Audrey wiedziała, że Laurenty ściągnął ją tu podstępem tylko po to, aby przeprowadzić kolejną, poważną rozmowę zapewne kicałaby jak najdalej jego farmy, omijając go szerokim łukiem. Audrey Bree Clark nie lubiła poważnych, niemal oficjalnych rozmów, w wielu przypadkach zwyczajnie nie widząc w nich sensu. Na szczęście trwała jednak w błogiej nieświadomości, tuż przed drzwiami sąsiada oraz kolegi z pracy w jednym, oczekując wpuszczenia do środka.
Pewniejszy uśmiech pojawił się na jej buzi gdy zaskoczenie pojawiło się na buzi gospodarza. W żadnej wiadomości nie mówiła, że nie będzie chciała się z nim spotkać, uznała jednak za niezwykle zabawne odpowiadanie mu podobnymi, krótkimi wiadomościami oraz nieudzielanie dokładnych, jasnych odpowiedzi.
- Niespodzianka. - Rzuciła gdzieś między słowami i zapewne gdyby nie kule rozłożyłaby rączki w teatralnym geście. Audrey Bree Clark była niczym Hiszpańska Inkwizycja - nikt się jej nie spodziewał, chociaż w obecnej sytuacji raczej nikt nie spodziewał się, że była w stanie ustać tak długą chwilę. - Kartony? - Zaskoczenie pojawiło się w jej głosie. Laurent Buchinsky mieszkał tu... No na pewno dobre dwa miesiące, a nadal miał jakieś kartony? Dla Audrey ta kwestia była niezwykle dziwna... Ale ona należała do tych potworków, które niezwykle szybko zadomawiały się w nowym miejscu. Powoli pokuśtykała w głąb pomieszczenia, z zaciekawieniem rozglądając się po niewielkim domku. Nie miała okazji znać rodziny, która mieszkała wcześniej w tym domu, każdy kąt był więc dla niej nowy. - Panie Buchinsky, skąd ta charakterność? - Rzuciła z rozbawieniem, gdy ten trzasnął drzwiami. - Jasne. - Stwierdziła jedynie, gdy ten stwierdził że potrzebuje chwilkę czasu by ostrożnie usiąść na kanapie, kule oraz plecak odkładając tuż obok, niemal pewna, że niedługo zapewne przyjdzie jej wstać ponownie. Brązowe oczęta niemal od razu powędrowały w kierunku Fiodora, przywołując go do siebie kilkoma cmoknięciami. - No chodź. - Przesunęła się odrobinę, robiąc miejsce dla psa, który przez następne kilka minut miał być jej towarzyszem...
- A kto jest najprzystojniejszy na świecie? No kto jest najśliczniejszym chłopcem? - Słodkie gruchanie panny Clark z pewnością doleciało do uszu Laurenta, gdy tylko wyszedł z sypialni. I nic z resztą dziwnego, gdyż Fiodor leżał w połowie rozłożony na kolanach Audrey która głaskała go oburącz w pełni poświęcając mu swoją uwagę.
- Kroplówkę z czystego spirytusu. - Odpowiedziała z cieniem rozbawienia w głosie, choć podobnej dawki procentów dzisiejszego dnia z pewnością by nie odmówiła. Ramiona dziewczyny owinęły się wokół psa i dopiero teraz panna Clark zaszczyciła spojrzeniem i Laurentego, posyłając mu delikatny uśmiech. - Lubię tequilę, rum i gin ale dziś zadowolę się wszystkim, co ma procenty. - Dodała wzruszając ramieniem, niemal pewna, że ten nie miał okazji poznać jej drinkowych preferencji. Usta Audrey spotkały się na chwilę z psią główką, nim, niezwykle niechętnie, wypuściła przeuroczego zwierza ze swoich ramion. - Mam coś dla Ciebie... - Zaczęła, sięgając po swój plecak, aby wyjąć z niego trzy duże, szklane pojemniki. - Jak wiesz niedawno był Wattle Day, a moja rodzina zawsze zamiast day świętuje week... Objadamy się grilowanym jedzeniem, robimy ozdoby z akacji, sadzimy drzewa i takie tam... - Tu wskazała głową na przyozdobione kule, jako iż ich świętowanie jeszcze nie dobiegło końca. - Mama chciała cię zaprosić na BBQ w ramach podziękowania, ale no wiesz... - Jacob Clark dostałby furii. - Także podziękowanie przyszło do Ciebie, możesz na spokojnie zamrozić i odgrzewać w piekarniku. - Z tymi słowami oraz delikatnym uśmiechem wręczyła mu pudełka. Pierwsze zawierało karkówkę przyprawioną według rodzinnej receptury, już upieczoną i wymagającą jedynie podgrzania. W drugim pudełku znajdowały się piersi z kurczaka w chrupiącej panierce, a trzecie pudełko zawierało ciasto drożdżowe z wiśnią, truskawką i rabarbarem. Wdzięczność (oraz chęć karmienia innych) rodziny Clark ciężko było złapać w jakiekolwiek ramy.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
To była kompletna niespodzianka. Jeszcze spocony, zaskoczony i wyraźnie nieprzygotowany na dodatkowe towarzystwo nie wiedział jak zareagować. Nie mógł powiedzieć „nie”, skoro sam szukał jej towarzystwa. Gdyby tylko wiedział… mógłby zrobić chociaż odrobinę porządku. Posprzątać kartony, cokolwiek, co sprawiłoby, że jego dom wyglądałby na znacznie schludniejszy. A pomyśleć, że Buchinsky, przynajmniej dopóki mieszkał w Sydney, był wyjątkowo schludnym typem osoby, gdzie każda rzecz miała swoje miejsce.
Kartony – ponowił potwierdzająco. Nie zdołał rozpakować wszystkiego, choć zdecydowanie stan jego domu z dnia na dzień się poprawiał. A teraz, mając więcej czasu ze względu na jej złamanie i „uziemienie” w domu, mógł powoli doprowadzać cały dom do ulubionego stanu porządku.
Zignorował jej pytanie o charakterność. Głupio było wyjaśniać, że był zdecydowanie zły na starego Clarka. Poświęcał niemal wszystko, żeby zachować bezpieczeństwo jego córki, a on odwdzięczał mu się w taki, a nie inny sposób… choć z drugiej strony wcale mu się nie dziwił. Gdyby on sam miał córkę, wokół której kręciłby się ktokolwiek, nawet jej osobisty ochroniarz… kto wie jak by się zachowywał.

Gdy wrócił do salonu, już wykąpany i świeży, pierwsze co zauważył to Fiodor, który wyginał się na kolanach Audrey. Westchnął cicho. I pomyśleć, że dobermany były nazywane psami obronnymi… a dawały się tak łatwo podejść kobietom i ich słodkiej gadce. Nie przywołał jednak psa do porządku, uznając że i on miał prawo na odrobinę zabawy.
Zaśmiał się cicho na odpowiedź koleżanki w kwestii alkoholu. Spirytusu nie posiadał… ale gin i rum owszem, tak samo jak wódkę i whisky. Wyciągnął wszystkie butelki z szafki, która służyła mu za barek, a następnie i tonik z lodówki. Postawił je na blat, wyciągnął kieliszki i przygotował odpowiedni alkohol pannie Clark. Może i lepiej, że się na niego zdecydowała… bo z całą pewnością musiał z nią porozmawiać. I musiał być przy tym bardziej delikatny niż ostatnim razem.
Z zainteresowaniem spojrzał na Audrey, kiedy oświadczyła, że miała dla niego prezent. Jaki? I po co w ogóle się trudziła? W jej oczach był zapewne zwykłym kolegą z pracy i sąsiadem… On sam, po prostu, nie był przyzwyczajony do podarunków, szczególnie od sąsiadów, nie mówiąc o rodzinie, która w pewnym stopniu go karmiła. Na jego twarzy pojawił się szczery, choć nieśmiały uśmiech, kiedy usłyszał że pani Clark chciała go zaprosić na obiad. Zerknął na trzy szklane pojemniki, wciąż nie będąc pewnym czy w ogóle powinien je przyjmować.
Dzięki, to znaczy podziękuj mamie ode mnie – odpowiedział w końcu, przyglądając się każdemu opakowaniu. – Włożę do zamrażalnika… chyba, że jesteś głodna?
W tym czasie zdołał przygotować gin z tonikiem dla panny Clark i wręczył go. Zamiast usiąść, plątał się jeszcze chwilę za ścianą oddzielającą kuchnię od salonu, żeby odnaleźć szklankę i nalać sobie whisky. Dopiero wtedy przysiadł na fotelu, żeby zachować jak największą odległość od Audrey.
Jak noga? – zapytał zerkając na gips.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey Bree Clark w ostatnich dniach wykazywała nadzwyczajne zainteresowanie alkoholem. Odkąd tylko zmniejszyła dawkę leków przeciwbólowych uważała to za jedną z niewielu rozrywek, jakie czekały na nią w domu. Nie mogła pływać, nie mogła jeździć konno... nie mogła nawet samodzielnie zalegnąć w wannie do momentu, aż skóra pomarszczy się nieestetycznie, nasiąkając nadzwyczajną ilością wody. Nic więc też dziwnego, iż i tym razem zdecydowała się na zbawienny alkohol, pomagający odrobinę zagłuszyć beznadziejne uczucie zamkniętej w klatce gipsu duszy.
- Powinieneś się cieszyć. - Zaczęła, na widok uśmiechu, jaki wyrysował się na jego ustach. - Ominęły cię kłótnie o to, jak wsadza się akacje oraz w czy ich gałęzie powinno zginać się na lewo czy na prawo... - Dodała z rozbawieniem, kłótnie o błahe rzeczy między rodziną pamiętając w zasadzie odkąd tylko była w stanie sięgnąć pamięcią, zwłaszcza gdy w grę wchodził Wattle Day. - Z resztą dziś też świętują, tata pewnie zaraz zacznie kłócić się z wujkiem o to, czy lepsze są Tajpany z Crains czy Kule z Brisbane. - Dodała wywracając oczami, nadal nie do końca rozumiejąc, skąd w rodzinie wzięła się tradycja świętowania jednego dnia przez cały tydzień... Cóż, zapewne chodził o sam fakt, iż Clarkowie uwielbiali świętować dla samego faktu świętowania.
- Podziękuję. - Dodała, smukłe palce ponownie zatapiając w psim futerku, by rozpocząć kolejną rundę wygłaskiwania Fiodora, dopóki ten nie będzie miał dość - Audrey z pewnością się nie to nie znudzi. - Wiesz, liczyłam na coś innego... - Zaczęła odrobinę nieśmiało, sugestywnie poruszając brwią i przez chwilę wlepiając w brązowe oczęta przyozdobione psotnym błyskiem w buzię swojego towarzysza. - Coś ciekawszego, z pewnością dużo lepszego... Coś, dla czego byłabym w stanie wstać i przekuśtykać do innego pomieszczenia... - Mama Audrey gotowała niezwykle dobrze i każda z potraw z pewnością była wyśmienita, nie przyszła jednak tu po to, aby jeść rzeczy, od których lodówka pękała w szwach w rodzinnym domu. Głos panny Clark był beztroski, zupełnie jakby z jej ust ulatywały słowa dotyczące pogody. - Obiecałeś mi gofry. - Wyjaśniła z rozbawieniem po dłuższej chwili, gdy zauważyła, że jej towarzysz jakoś nie połączył wątków. Niewinny uśmiech wyrysował się na pełnych wargach, by chwilę później, odrobinę niechętnie, zabrała jedną dłoń z psiego futerka by z wdzięcznością odebrać szklankę z drinkiem. I nim odpowiedziała na zadane pytanie, upiła z niej całkiem spory łyk, jakoś nie przejmując się zachowaniem odpowiedniej fasady, zwyczajnie woląc być sobą.
- Sama noga nie tak źle, za jakieś trzy tygodnie będę mogła kupić osłonę do gipsu i powoli zacząć stawać na nodze, kto wie, może nawet wrócić do pracy... Ale mam już dość, a zostało jeszcze z pięć tygodni z tym czymś. Co chwila ląduję na ziemi, ojciec zachowuje się, jakby zaraz miała umrzeć na jego rękach, w dodatku ze wszystkim potrzebuję pomocy, nie mogę nawet sama iść pod prysznic. -Pożaliła się z wyraźnym poirytowaniem w głosie. Panna Clark przywykła do niezależności oraz sprawnego poruszania się między jednym a drugim miejscem, ciągle będąc w ruchu i podejmując się coraz kolejnych to działań bądź aktywności. Teraz zaś utknęła w bezruchu, z niewielką ilością zajęć które mogła wykonywać, coraz bardziej poirytowana brakiem możliwości zwykłego, fizycznego wyżycia się.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, a panna Clark ponownie uniosła szklankę do ust, by upić kolejny, całkiem spory łyk alkoholu.
- No... A co u Ciebie? Wybierasz się gdzieś czy jeszcze się nie rozpakowałeś, że tyle tu kartonów? - Spytała z zaciekawieniem, na chwilę odstawiając szklankę na bok, by ponownie owinąć ramiona wokół przeuroczego Fiodora który, bez dwóch zdań, skradł jej serduszko.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Być może powinien się cieszyć, że ominęły go rodzinne kłótnie, a przede wszystkim, że uniknęło go spotkanie z Jacobem Clarkiem, który wyraźnie go nie lubił. A pomyśleć, że widzieli się jedynie raz. Nadal jednak poczucie, że ktoś był mu wdzięczny za uratowanie Audrey sprawiało, że zwyczajnie się uśmiechał. Brakowało mu rodzinnej atmosfery, do czego nie chciał się przyznać. Tej nie czuł od dawna. Dom opuścił dość wcześnie, a nie potrafił odnaleźć nikogo, kto mógłby dać mu namiastkę rodziny. Zapędził się swoimi myślami do smutnych wspomnień. Uśmiech nagle mu zbledł, ale dość szybko przywrócił się do porządku, co by to nie spoglądać w nieokreślone miejsce w zamyśleniu zbyt długo.
Przystanął w miejscu, kiedy odpowiedziała mu, że myślała o czymś zupełnym innym. Nie potrafił tego zdania powiązać od razu z goframi, które obiecał kilka dni temu. Zmarszczył czoło i zaczął gorączkowo rozmyślać o tym, o co chodziło Audrey. Bo co mogłoby sprawić, żeby ze złamaną nogą miała przejść do innego pomieszczenia? I którego?
Nie rozumiem – odpowiedział jej skonsternowany, jak gdyby w geście poddania. Szybko dostał swoją odpowiedź. – Ach… fakt – przytaknął, zaciskając usta i unosząc brwi w ramach zaskoczenia. Złapał się za podbródek i westchnął cicho. Obiecał, więc obietnicy należało się trzymać. – No nic, zrobię te gofry – przytaknął, ale nie zamierzał rzucać się do zadania od razu.
Najpierw zabrał się za alkohol. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i powoli popijał whisky. Słuchał uważnie panny Clark, która najwyraźniej nie była zadowolona ze swojego stanu. Była jednak sobie po trochu winna. Po pierwsze rzuciła się w samotną wycieczkę na wyspę, na której nikt się nie znajdował, a dziwnym trafem jeszcze ktoś ukradł jej łódkę. Pięć tygodni miało z całą pewnością szybko przejść… a on powinien je dobrze wykorzystać.
Nie rozpakowałem kartonów – przyznał bez bicia. Nie mógł jednak powiedzieć, że to ona była wszystkiemu winna. – Mam jeszcze kilka rzeczy, a i muszę wyremontować górę – mruknął, wyraźnie niezadowolony co do tego, że czekało na niego dużo pracy.
Wstał nagle, przechodząc do zasłoniętej ścianą kuchni. Natychmiast wyciągnął telefon, żeby znaleźć przepis na ciasto do gofrów, bo zwyczajnie nie wiedział jak je zrobić… Nie był mistrzem gotowania, ale na całe szczęście posiadał wszystkie wypisane składniki. Natychmiast zaczął działać. Wyciągnął miskę, do której wsypał mąkę, proszek do pieczenia, sól, cukier – ten zwykły i waniliowy. Zmiksował wszystko na gładką masę, tak jak pisało w przepisie, choć nie wiedział jak to ciasto miało ostatecznie smakować. Najchętniej zamówiłby przeklęte gofry przez telefon. Odłożył ciasto na bok, żeby ponownie wrócić do części salonowej, lecz tym razem z butelką whisky, ginu i toniku.
Dolać tobie? – zapytał, wyciągając butelkę z przeźroczystym płynem w jej stronę. W chwilę później nalał sobie whisky.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Rozbawienie przemknęło przez delikatną buźkę panny Clark, gdy ten nie potrafił skojarzyć dwóch, niezwykle prostych faktów. I zapewne gdyby nie narobił jej wielkich chęci podręczyłaby go jeszcze przez kilka chwil podsycając niepewność, nie miała jednak ochoty na tak długi okres oczekiwania na ulubione słodkości. Wyraz zadowolenia oraz tryumfu przemknął przez jej twarz, gdy tylko usłyszała potwierdzenie, iż otrzyma dokładnie to, po co przykicała w te zacne progi... Co prawda jej wizyta nie była jedynie spowodowana obiecanymi goframi, te jednak stanowiły niezwykle silny argument zachęcający. Tak samo jak Fiodor, oraz cicha chęć rozszyfrowania tajemniczego sąsiada, rzecz jasna.
- Cudownie. - Przyznała jedynie, ponownie unosząc swoją szklankę do ust. Co zapewne nie było mądrym rozwiązaniem - miała całkiem niezłą głowę, była jednak osłabiona złamaniem oraz lekami, jakie przyszło jej przyjmować. Wszelkie obawy rozwiała jednak pewność, że była dorosła i doskonale chyba wiedziała, co robi.
Zaciekawienie błysnęło w brązowych oczętach na kolejne jego słowa.
- Cóż cię tak zajmuje, że nie miałeś czasu aby się rozpakować, choćby z nudów? - Spytała, z zaciekawieniem unosząc brew ku górze. Lorne Bay, mimo pięknych fal oraz obszernych terenów dżungli, raczej nie należało do miejsc, w których można było być ciągle zajętym... Panna Clark nie potrafiła zrozumieć, jak przez tak długi czas można było nie przystosować mieszkania pod siebie. - Jest w bardzo złym stanie? Sama zastanawiam się ostatnio nad małym remontem, ale to dość skomplikowany projekt... - Przebąknęła, bardziej zainteresowana odpowiedzią na pytanie niż możliwością opowiedzenia o planach, jakie powoli wykwitały w jej głowie, podsycane żałością oraz beznadziejnością ostatnich dni spędzonych w totalnym uziemieniu.
A gdy Laurenty zniknął gdzieś w kuchni, panna Clark upiła kolejny łyk alkoholu (który dzisiejszego dnia niezwykle sprawnie spływał po jej gardle) by nagrodzić jakże cudownego psiaka kolejną porcją pieszczot, w między czasie dopijając swojego drinka. A gdy to nastąpiło, nadal słysząc dźwięki miksera, ostrożnie uniosła się z kanapy, by chwiejnym krokiem podkicać do ścianki, oddzielającej salon od kuchni. Niezręcznie oraz odrobinę niechcianie czuła się podczas odwiedzin, gdy gospodarz pozostawiał ją na dłuższy czas samą sobie.
- Nie chwaliłeś się, że umiesz gotować. - Rzuciła, opierając się bokiem o róg ścianki, chcąc zaoferować nieprzyzwyczajonemu do poruszania się na jednej nodze organizmowi odrobinę wsparcia. W zasadzie nie przyszło jej wiele wiedzieć o towarzyszu, mimo iż w ostatnim czasie przyszło im spędzić wspólnie trochę czasu, choćby w dniach, gdy woził ją do pracy. - Sam się uczyłeś, czy ktoś Cię uczył? - Pytanie powędrowało w jego stronę, gdyż w naturalnym geście uznała, że wypadałoby się czegoś dowiedzieć. A może i nie? Nie była pewna, nadal odczuwając pewną niezręczność, jaka zaległa się gdzieś w jej środku, gdy pozostawił ją samą po raz drugi. Smukła dłoń poprawiła materiał żółtej sukienki, a brązowe oczęta utkwiły w męskiej sylwetce.
- Jasne, dzięki. - Odparła niemal automatycznie na pytanie, gdzieś w środku mając wrażenie, iż zapewne jutrzejszego poranka pożałuje podobnej decyzji... Z drugiej strony, z nogą w gipsie mogła umierać w pierzynach ile tylko chciała.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Bał się rezultatu jego gotowania. Nie potrafił robić nic więcej od smażenia, ewentualnie ugotowania makaronu. Głównie przez to, że nigdy nie miał czasu. W Sydney bywał jeszcze większym pracoholikiem niż obecnie, więc jadał głównie w restauracjach i knajpach. Tutaj jednak powoli musiał zdawać się na swoje „umiejętności” kulinarskie.
Życie – odpowiedział krótko na jej pytanie o to, co zajmowało go tak bardzo, że nie miał czasu się rozpakować. Byleby tylko nie próbowała ich otwierać, bo zapewne dojrzałaby całą masę zdjęć. Drugim powodem do tak krótkiej odpowiedzi było to, że nie mógł przecież zdradzić jej, że był jej ochroniarzem. To ona była powodem jego chaosu. – Ale powoli udaje mi się rozpakować wszystko. Plus remont też opóźnił rozpakowanie – dodał, odnajdując nagle kolejne „alibi”. – Hm… i tak, i nie. Głównie mi się nie podoba, a i jest kilka elementów, które zwyczajnie się zniszczyły z biegem czasu. Gdybyś potrzebowała namiarów na dobrą ekipę, mogę ci kogoś polecić – dodał, bo w sumie zadowolony był wyglądem salono-jadalnio-kuchni.
Recept, który znalazł na pierwszej lepszej stronie, wydawał się dość prosty i przynajmniej miał podaną ilość mąki i innych składników, które były potrzebne na gofry. Teraz jednak pozostało zaczekać aż ciasto odpocznie. Szukał po szafkach gofrownicy, którą otrzymał od babci. Służyła mu głównie (o boże) do tostów, które rzecz jasna wychodziły całkiem śmiesznie… ale zwyczajnie jakoś się odnajdywał. Odnalazł ją dopiero w czwartej szafce.
C-co – zająknął się, kiedy zza ściany wyjrzała mu panna Clark. – Nie umiem – odpowiedział, wcale nie kłamiąc. Nie miał pojęcia o gotowaniu. – Ale się staram – dodał. – Zobaczymy czy to w ogóle będzie jadalne. Nie jestem swoją babcią, ale chyba potrafię czytać przepis ze zrozumieniem – westchnął ciężko i rozłożył ręce.
A pani Buchinsky gotowała lepiej od jego własnej matki. I potrafiła zrobić różnego rodzaju cuda… a przy tym kultywowała rosyjskie dania. Musiał przyznać, że stęsknił się za dobrą domową kuchnią… może i za babcią, choć podejrzewał, że gdyby się tutaj zjawiła, to wywróciłaby mu życie do góry nogami. I zamęczyła kłopotliwymi pytaniami i kwestiami, o których nie chciał rozmawiać.
Zerknął na zegarek, żeby wiedzieć ile jeszcze czasu powinien trzymać ciasto. Obszedł wyspę, żeby ponownie sięgnąć po tonik i gin, żeby przygotować drinka Audrey. Sobie nalał sobie następną kolejkę whisky. Wręczył jej kieliszek i stuknął go cicho swoją szklanką, żeby ponownie wypić wszystko niemal na jeden łyk. Być może powinien zwyczajnie wziąć wódkę.
Nie obciążasz nogi? – Zapytał, wskazując na jej gips. Nie chciał, żeby doszło do czegokolwiek złego tylko z powodu jej ciekawości. – Trochę to potrwa. Możesz usiąść tutaj – wskazał klepiąc na wysokie krzesło przy blacie. – Chyba, że nie możesz się wspiąć, to ci pomogę – dodał, oferując siebie do usługi.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey Bree Clark sama świetnym kucharzem z pewnością nie była. Owszem, potrafiła przygotować podstawowe do przetrwania podstawy, nigdy jednak nie była postawiona w sytuacji, gdy musiałaby nauczyć się porządnie gotować. W Sydney zwykła jadać z dziadkami w restauracjach bądź zamawiać jedzenie do domu, tu nadal gotowała mama, zwyczajnie przyzwyczajona do roli żywiciela całej rodziny nadal wspólnie mieszkającej w rodzinnym domu.
- Trochę podziwiam, że potrafisz się w tym odnaleźć. Ja nie umiem funkcjonować na kartonach. - Zapewne za sprawą niestwierdzonej nadpobudliwości powiązanej z faktem, iż zwyczajnie nigdy nie była dobra jeśli chodzi o pakowanie. I zapewne gdyby była w jego sytuacji, nie potrafiłaby nic a nic odnaleźć, zupełnie ginąc w źle spakowanych i pewnie błędnie opisanych pudełkach. - Będę wdzięczna, istnieje spora szansa, że dobra ekipa mi się przyda... A do tej pory nie miałam zbyt wiele wspólnego z remontami. - Odpowiedziała z wdzięcznością w głosie. Dom Clarków pozostawał niezmienny od lat, a śmiały pomysł coraz mocniej zagnieżdżał jej się w głowie (zapewne za sprawą unieruchomienia oraz chwilowego chorobowego w pracy) zmuszając do rozglądała się w podobnych kwestiach.
Zaskoczenie pojawiło się na buzi panny Clark gdy przyznał, że nie ma zielonego pojęcia o gotowaniu.
- To czemu nic nie mówisz? - Pomogłaby, z pewnością! Zwłaszcza, że przepis na gofry miała opanowany do perfekcji, za sprawą dziadka Vincenta... A sam fakt, iż mogłaby coś zrobić miast bezczynnie siedzieć z pewnością znaczyłby dla niej wiele, zwłaszcza teraz, gdy w okrutny sposób była zależna od innych, wiecznie wyręczana w czym tylko się dało. - Sama nie za bardzo ogarniam gotowanie, ale przepis na gofry mam opanowany do perfekcji. To popisowe danie moje i dziadka Vincenta, wiesz? - I mimo że starała się brzmieć radośnie, nuty smutku wdarły się do jej głosu, gdyż jeszcze nie zdążyła w pełni pogodzić się z zawodem, jaki powiązany był z niespełnioną obietnicą, jaką złożył jej dziadek. - Zawsze jak działo się coś co nas przytłaczało. Jego złe interesy, mój stres na uczelni czy takie tam... Zawsze siadaliśmy wtedy wieczorem w kuchni i piekliśmy gofry, do których robiliśmy sobie irish coffee, żeby się odstresować. - Wysnuła z odrobiną melancholii w głosie, zdradzając oblicze Vincenta Clark którego nikomu raczej nie przyszło poznać, gdyż skrywało się pod maską twardego biznesmena. - Ale i tak doceniam, że się starasz. - Delikatny uśmiech ponownie pojawił się na jej buzi, choć nie była w stanie dojść do tego, skąd to całe staranie. Równie dobrze przecież mogli jechać do Lorne Bay, usiąść w jednej kawiarni i zamówić tyle gofrów ile tylko chcieli... W tym jednak momencie nie miała zamiaru drążyć podobnego tematu, zwyczajnie dochodząc do wniosku, iż jest na to jeszcze stanowczo zbyt trzeźwa.
- Dzięki. - Wyrwało się z jej ust, gdy ten przygotował dla niej kolejnego drinka. Panna Clark podkicała do blatu, by delikatnie odłożyć jedną z kul, ciężar ciała przenosząc na drugą rękę, aby upić całkiem spory łyk. Cholera, a może powinna poprosić o coś mocniejszego, skoro drink tak dobrze jej wchodził? Wahała się. Szklanka powędrowała na blacie, a brązowe oczęta powróciły do buzi towarzyszącego jej mężczyzny. - Nogę? Nie, staram się na niej nie opierać, po za tym mam całkiem dobre mięśnie nóg... - Stwierdziła, wzruszając delikatnie ramionami. I jej słowa nie były kłamstwem - Audrey zawsze była aktywna, a większość ulubionych jej sportów wymagały sprawnych nóg. - Gorzej z rękami, nie jestem przyzwyczajona do utrzymywania na nich ciężaru i czasem bardzo mnie bolą. - Przyznała uciekając na chwilę wzrokiem, zawstydzona własną nieudolnością. Chwilę później spojrzenie dziewczęcia powędrowało w kierunku wskazanego krzesła. Panna Clark podkicała do niego, przez chwilę przymierzając się to z jednej, to z drugiej strony, finalnie nie odnajdując sposobu, aby się na nie wdrapać. - Chyba bez pomocy nie dam rady na nie wskoczyć. - Wyznała poddając się ze wszelkimi podejściami. Jeszcze trochę, kilka tygodni i będzie w stanie znów wesoło hasać po Lorne Bay... O ile do tego czasu sama coś sobie nie zrobi z poczucia paskudnej bezradności.


Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Uśmiechnął się szczerze, kiedy usłyszał jej odpowiedzieć. Ciężko mu było się odnaleźć pomiędzy kartonami, szczególnie kiedy kilka z nich zawierało ważne dokumenty, a on nie miał pojęcia które dokładnie. No i zawsze istniała stresująca myśl, że jego zadanie mogło zostać nagle zakończone, a to oznaczałoby ponowne pakowanie i przeprowadzkę. Z powrotem do Sydney. Może nawet by się ucieszył, gdyby nie chęć zamieszkania w tym małym, niby spokojny mieście. No, ale nigdy nie wiadomo było, co siedziało w głowie klientów, a w przypadku Vincenta Clark nie miał pojęcia czego oczekiwać – ten raz był zadowolony, raz złościł się gorzej od jego własnej wnuczki.
Dam ci namiary na nich – przytaknął w odpowiedzi. Mógłby od razu sięgnąć po telefon, ale nie chciał zupełnie skupiać się na kwestii numerów. Sam by pomógł, ale nie znał się aż tak dobrze na remontach. I choć, rzecz jasna, wiedział jak korzystać z wiertarki i sam czasami majsterkował, to zwyczajnie nie chciał prawić problemów w nie swoim domu. Bóg wie jak skończyłaby się jego pomóc w domu Clarków i jak by wyglądało spotkanie z Jacobem.
Zerknął na nią zaskoczony, kiedy wyznała, że gofry były jej specjalnością. Zamrugał kilkukrotnie, próbując przetworzyć tę informację i powstrzymując się przed stwierdzeniem i zapytaniem czy sama nie mogła się odezwać. Wzruszył ostatecznie ramionami, powstrzymując się przed jakimkolwiek komentarzem. Takie wykorzystywanie gościa nigdy nie było dobre. Szczególnie kiedy Clarkówna miała złamaną nogę i ledwo stała.
Nie wiedziałem – odpowiedział, kiedy przywołała imię swojego dziadka. Pomyśleć, że Vincent miał tę łagodniejsza stronę, a nie wrednego klienta, który ciągle był czymś niezadowolony. – Swoją drogą, chcesz kawy? – Zapytał opierając się na chwilę o blat, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Sam by się napił, gdzieś pomiędzy jedną a drugą szklanką whisky. – Nie będzie to tak dobra jak irlandzka… ale przynajmniej będzie do wypicia – usprawiedliwił natychmiast samego siebie i swój brak umiejętności.
Ponownie się uśmiechnął, kiedy tylko usłyszał jej komplement. Przynajmniej ktoś doceniał jego starania. Wsłuchiwał się w jej opowieść o utrzymywaniu ciężarów i bólu rąk.
Czym wyzdrowiejesz, powinnaś trochę poćwiczyć – stwierdził, przypominając sobie, że nie dokończył swojego treningu.
Sięgnął po jeszcze większą ilość whisky, żeby jak najszybciej ją wypić. I już miał wrócić do miski z ciastem, kiedy usłyszał jej prośbę. Ponownie obszedł wyspę, żeby podejść do panny Clark, chwycić ją pod pachami i podnieść niczym małe dziecko i usadzić na wysokim krześle.
Natychmiast wrócił do miski z ciastem, żeby zaczął przygotowywać gofry. Jeden po jeden, w ciszy, popijając kolejne łyki whisky i dolewając sobie i Audrey jeszcze więcej alkoholu. Kiedy przygotował wszystko postawił talerz przed dziewczyną. Potrzebował tylko jeszcze wyciągnąć nutellę, jakieś owoce.
Częstuj się – mruknął, sięgając po pierwszego z brzegu gofra.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Chęć pomocy przy planie, który dopiero kiełkował w jej głowie skwitowała szerokim, pełnym wdzięczności uśmiechem. Nie wiedziała, kiedy będzie potrzebowała namiaru na dobrą ekipę (zapewne wpierw wpadając na genialny pomysł, że część rzeczy zrobi sama), ale odpowiedni numer z pewnością nie zaszkodzi... I zapewne powiedziałaby Laurentowi o swojej umiejętności, gdyby ten wtajemniczył ją w plan samodzielnego przygotowywania gofrów. Ten jednak, co nie było wielkim zaskoczeniem, nie mówił wiele, pozostawiając ją w sieci domysłów oraz niedomówień. Audrey nie nawykła do podobnego zbioru zachowań, przez co nie raz nie za bardzo wiedziała, jak powinna reagować w kontaktach z panem Buchinsky.
- Mało kto wie. Dziadek woli, gdy większość patrzy na niego jak na groźnego biznesmena. - Stwierdziła, wzruszając wątłymi ramionami. Ona doskonale wiedziała, że Vincent Clark posiadał również niezwykle sympatyczną stronę... Choć czasem była niemal pewna, iż tę stronę posiada tylko dla swojej rodziny. - Długo go znasz? - Spytała niemal odruchowo, przypominając sobie o tym, iż przecież ta dwójka miała okazję się poznać w jakichś dziwnych okolicznościach.
Iskra spontanicznego pomysłu pojawiła się w jej głowie, to też panna Clark uśmiechnęła się ślicznie, coraz bardziej pewna iż pomysł jaki pojawił się w jej głowie jest tym, odpowiednim do dzisiejszego spotkania. - Ja zrobię kawę, Ty lepiej pilnuj ciasta, żeby nam gdzieś nie zwiało... Czy co tam dzieje się z ciastem. - Zaproponowała niewinnie, chcąc choć przez chwilę być użyteczną; nie stać tu niczym marmurowa statua przyglądając się, jak ten robi wszystko zupełnie jakby jej tu nie było. I mimo iż minęło ledwie kilkanaście dni, panna Clark miała już dość bycia bezużyteczną.
Delikatny uśmiech pojawił się na jej ustach.
- Raczej nie jestem typem bywalca siłowni. - Zaczęła, niezbyt przekonana co do całego pomysłu. - Lubię aktywne spędzanie czasu, ale dosłowne ćwiczenia jakoś nigdy nie przypadały mi do gustu. - Wyznała, wzruszając delikatnie ramieniem. Mogła surfować, jeździć konno czy na wrotkach, nie potrafiła jednak wykonywać tych samych ćwiczeń przez dłuższy odcinek czasu, zwyczajnie nudząc się po drodze.
Delikatny rumieniec przyozdobił jej lico, gdy ten usadził ją na krześle, a krótkie słowo podziękowania uciekło z jej ust. Panna Clark zabrała się za przygotowanie kawy. Wstawienie wody było dość prostym manewrem, gdyż czajnik znajdował się całkiem niedaleko, uznała to więc za jeden, z niewielkich sukcesów dzisiejszego dnia. Wystarczyło jedynie unieść się na zdrowej nodze i przechylić, aby dosięgnąć urządzenia. Dalej pojawiły się pewne schody w postaci faktu, iż nie do końca wiedziała, gdzie co się znajduje - to jednak nie mogło jej powstrzymać. Zupełnie jakby była u siebie, wdrapała się na blat wysepki by bez większego skrępowania przeszukać najbliższe szafki, w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy. Z kolanami opartymi na blacie wysepki, a dłońmi gdzieś na blacie jednej z szafek odnalazła dwa kubki, kawę, łyżeczkę oraz cukier - i z tymi zdobyczami ostrożnie powróciła na krzesło, przysuwając po drodze czajnik w swoją stronę na tyle, na ile pozwalał jego kabel, by w czasie gdy Laurenty wojował z goframi przyrządzić kawę. Po irlandzku, jednak ze stanowczo większą zawartością alkoholu. A ten obu zdawał się dziś wchodzić niezwykle dobrze.
- Ty pierwszy! - Zawyrokowała, odsuwając swój talerz odrobinę na bok i podsuwając mu niewinnie wyglądający kubek. Nim jednak po niego sięgnął, panna Clark złapała za puszkę bitej śmietany, by dodać ją do napoju - bez tego nie byłby gotowy. A gdy ten próbował jej tworu, Audrey napełniła i swój kubek bitą śmietaną. Która wywołała kolejny, spontaniczny pomysł jaki nawiedził psotny umysł, pod wpływem którego nabrała bitą śmietanę na palce.
- Ojej, ubrudziłeś się...Tutaj, i tutaj.... I tu... - Z tymi słowami na ustach, pozostawiła bitą śmietanę na obu jego policzkach oraz czubku nosa, a dźwięczny śmiech uleciał z jej piersi. Tak, to z pewnością był widok warty zapamiętania.

Laurent Buchinsky
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
pomocnik w sanktuarium / prywatny ochroniarz — Sanktuarium
35 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Pech przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje na długo.
Zerknął na nią ponownie, gdy kontynuowała swoją historyjkę o Vincencie Clarku. Oczywiście, że chciał wiedzieć jakim dokładnie typem osoby był jego klient. Szczególnie tego typu klient, który potrafił obudzić go w środku nocy. Uniósł brwi, jak gdyby wcale nie dziwiło go to, że mężczyzna chciał, żeby wszyscy patrzyli na niego jak na groźnego biznesmena. Zdołał to odczuć podczas pierwszego spotkania, ale i w trakcie krótkich rozmów, a także kiedy dostarczał raporty. Vincent na pewno chciał rysować się na poważnego, pozbawionego serca i jakichkolwiek uczuć mężczyznę. Z tym, że zdradzał się swoją miłością do wnuczki. Bo który dziadek wynająłby prywatnego ochroniarza?
Nie – odpowiedział szczerze, wiedząc że powinien wymyślić jakąś dodatkową historyjkę. Na wyspie okłamał ją, że ochraniał Vincenta, tylko po to, żeby nie dziwiła się skąd się znali. I dobrze, że ten szczegół przekazał później samemu Clarkowi, bo mógł zwyczajnie kłamać dalej i zachować w tajemnicy fakt, że obecnie miał chronić właśnie Audrey. – Ochraniałem go krótki okres czasu – wyjaśnił. – Ale wystarczający, żeby poznać przynajmniej część jego charakteru.
Nagły pomysł, który wpadł do głowy jego gościa sprawił, że natychmiast poczuł się zaalarmowany. Bo jak niby panna Clark miała zrobić kawę, mogąc ledwo utrzymać się na jednej nodze? Ale na krótki moment nic nie robiła, co zdołało uśpić jego czujność. Zupełnie. Zajmował się przygotowaniem gofrów, kiedy nagle usłyszał za plecami kilka dziwnych odgłosów. Kiedy się odwrócił, dojrzał Audrey szalejącą po blacie… natychmiast zrobił prawosławny znak krzyża i mruknął „Gospod’…”
Zwariowałaś? – Zapytał już całkiem głośno, natychmiast postanawiając ją asekurować, żeby nie daj Boże nie spadła z blatu i nie złamała drugiej nogi. – Mogłaś zapytać, na Boga – oburzył się, obserwując jak wraca na krzesło. – Wy kobiety… – mruknął jedynie, kręcąc głową i wracając do przypalającego się gofra. – Zabiłybyście się, byleby nie zapytać o pomoc – dodał, komentując jej nieostrożność i szalone pomysły.
Mimo to, już później, z wdzięcznością przyjął kawę, którą przygotowała. Wziął jedynie łyżeczkę, żeby zgarnąć bitą śmietanę i móc dotrzeć do napoju. Spróbował specjalności przygotowanej przez dziewczynę, niemal nie wyczuwając alkoholu. Był już odurzony kilkoma szklankami whisky, choć wciąż wyglądał na trzeźwego. Miał stwierdzić, że kawa była dobra, może zbyt słodka, kiedy usłyszał jej słowa, a następnie odczuł coś wilgnego na swoim nosie i polikach. Przymknął oczy. Wyglądał na zirytowanego i niezbyt zadowolonego spontanicznością Audrey. W rzeczywistości jednak nie był. Brakowało mu śmiechu w życiu i głupostek.
Daj mi tę śmietanę – stwierdził całkiem poważnie i odebrał jej puszkę. Potrząsnął nią kilka razy, nabrał sporą ilość na dłoń, żeby w mgnieniu sekundy wymazać poliki dziewczyny znacznie większą ilością piany. – Przynajmniej nie pobrudziłem się jak ty – wytknął jej język. A co by nie planowała go ponownie dorwać, natychmiast chwycił pozostałości swojego gofra, szklankę whisky i uciekł w głąb kuchni.

Audrey Bree Clark
Some people get a freak outta me
Some people can't see what I can see
Some people wanna see what I see
Some people put an evil eye on me
przyjazna koala
Śeka
ODPOWIEDZ