króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
011.
he call her trouble
[outfit]
Zupełnie się zatraciła.
Przebywając w czterech ścianach obskurnego baru, w jednej pozycji, nachylona nad papierami przy lampce nocnej. Po minionych trzech godzinach zdała sobie sprawę, o narastającym wokół niej osamotnieniu. Wszędzie było ciemno, światła zostały zgaszone przez wychodzących z ostatniej zmiany pracowników. Dziś skończyli wcześniej, nikt się nie zjawił - każdy z potencjalnych klientów, wolał przebywać w pomieszczaniach gdzie roiło się od ludzi. Wiedziała, że muszą coś z tym zrobić - zachęcić osoby, zaplanować wielkie wydarzenie - bądź zdecydować się na generalny remont. Od tygodni psioczyła o tym wspólnikowi na uchem - ale każde z nich nie posiadało tyle wolnego czasu, by spędzać pół dnia na pilnowaniu robotników.
To wszystko dla niej było wciąż ogromnym szaleństwem.
Robert zwariował myśląc, że są idealni do zarządzania jego dziedzictwem.
Nie nadawali się, nie teraz, nie nigdy.
Nieustannie potrzebowała rozpracować tą myśl we własnej głowie.
Spędzanie weekendu samotnie, również nie należało do najlepszych momentów Reverie, w normalnych okolicznościach wyszłaby dziś z Clancy do klub, bezustannie ratując ją przed uciążliwymi oblechami - sama wracając tej nocy z kolejnym na jedną noc przystojniakiem. Bądź przesiadywały by teraz we dwie na kanapie, z zamówionym (dzisiaj!) chińskim żarciem na kolanach przeglądając na netflixie, bądź na innym portalu streamingowym swoje ulubione programy. Bardzo za nią tęskniła, zdała sobie sprawę, dopiero wtedy gdy młodsza siostra na jej oczach zniknęła za murami kliniki odwykowej. Beardsley wiedziała, że to najlepsze rozwiązanie - lecz egoistyczna część kobiety, potrzebowała ją przy sobie.
Kurwa, wyrwało się spomiędzy kobiecych warg, gdy dostrzegła, że na jednym z dokumentów wciąż nie istniał podpis wspólnika. Mówiła mu wiele razy... a może nie? Możliwe, że przez nieustannie napięty grafik sama zupełnie o tym zapomniała. Gdzie jesteś? Jedno połączenie - odrzucone. Drugie - to samo. Wiadomość - pinezka. Frustracja w niej narosła, nienawidziła być ignorowana. Papiery powinny zostać wysłane najpóźniej po dwudziestej drugiej, kątem oka zerknęła na zegarek - by złapać torbę, pozamykać wszystkie drzwi i wpakować się do samochodu.
Nawigacja wskazywała dwadzieścia minut drogi, a spotkanie z mężczyzną zajmie zaledwie trzy. Mogła się poświęcić, choć nie przyzna - że było to ciekawsze, niż powrót do domu by nawet nie móc opaść ze zmęczeniem na kanapę. W radiu leciała Mariah Carey gdy przebyła na miejsce. Zgaszenie silnika wyłoniło ciszę - wysiadła, a widząc wszędzie porozpalane lampki na buzi Revy zagościło zdziwienie. Co do kurw... Stern! Stał nieopodal, w idealnie dopasowanym garniturze - choć według Vie zdecydowanie za małym, bo materiał opinał się na całej sylwetce. W pośpiechu podeszła od razu wciskając mu w klatkę piersiową dokumenty. - Poważnie jesteś teraz na ślubie? - wysyczała przez zaciśnięte zęby, zielonymi tęczówkami wbijając w jego ciemne. - Dobra, nieważne podpisz to i już znikam. - odpowiedziała, widząc jak para młoda powoli zbliżała się ku ołtarza.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Pierwszy raz od wielu lat był na czyimś ślubie. Pierwszy raz w życiu był na nim sam. Przyjechał bez osoby towarzyszącej. Jego małżonka przyciągnęła ze sobą kolegę z pracy. Przed ceremonią podeszła do Sterna jak gdyby nigdy nic. Lekko świecąca sukienka w szałwiowym odcieniu błyszczała w słońcu. Shelly wyglądała jak syrena, która pobłogosławiła wszystkich swoją chwilową obecnością. Sprawiała wrażenie nie do końca pewnej. Rozglądała się raz po raz, jakby małżonek zaskoczył ją samotnością. - Z nikim nie przyjechałeś? - mruknęła zdezorientowana ponownie rozglądając się dokoła, by finalnie wbić w niego niemalże oburzone spojrzenie. Zapewne o to, iż zdecydowała się wziąć ze sobą biednego; naiwnego przyjaciela (patrzącego na nią oczyma wiernego golden retrieviera) również obwini Alberta. Można dodać to do wiecznie powiększającej się listy jego rzekomych przewinień.
Obydwoje czuli się z tym niezręcznie. Ona narażała się na reputację pozbawionej serca suki. On był... upokożony? Tak. Ten smak napływający do ust, ta gorycz to musiało być upokorzenie. Brunetowi pociły się plecy (czy to nadmiar ciemnego koloru, warstw czy grzejącego słońca??), znikąd zapragnął uciec z miejsca wydarzeń.
Po tym spotkaniu nie miał ochoty na rozmowy ani też konfrontację z wkurwieniem Reverie. Widząc jej numer na ekranie telefonu natychmiastowo zrozumiał o co chodzi i ...odrzucił połączenie. Zapomniał. Zapomniał o tym cholernym podpisie. Całą środę powtarzał sobie, żeby złożyć autograf na stosie dokumentów. Cały czwartek na uczelni przeklinał się w myślach - bo, rzecz jasna, wypadło mu to z głowy. Cały piątek starał się wcisnąć w grafik prędki przyjazd do baru i nadrobienie tej zaległości. Ale nie zdążył. Nie przyjdzie Mahomet do góry, góra przyjdzie do...
Słysząc znajomy głos natychmiastowo uniósł wzrok. Czekał na nią przed wejściem. Zresztą, niekoniecznie miał ochotę czuć na sobie zerknięcia znajomych. Fakt, że Sheila zabrała ze sobą tego pieska na smyczy kompletnie zepsuł Sternowi humor. W zasadzie, nawet ubrany był bardziej jak na pogrzeb niż wesele - czarny, dopasowany garnitur opinał jego sylwetkę. Na pierwsze słowa Beardlsey zaskoczony wyrzucił ręce ku górze (odrobinę w geście wyrażającym irytację). - Nie wiedziałem, że wprowadzono zakaz chodzenia na śluby podczas wolnego czasu? - zwariowała? Będzie teraz wyznaczała co wolno a czego nie wolno w weekendy? Co to, w ogóle, za pytanie? W kościele ksiądz rozpoczął nawijać o istocie miłości. - Ok, masz długopis? - przecież nie nosił pisaków w garniakach. - Nie masz? - uniósłszy prawą brew pokręcił głową w dezaprobacie. - Jeżeli chcesz leć do zakrystii, pewnie coś znajdą. Ja wchodzę do środka. - nawet postawił jedną stopę na stopniu wyżej.


reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Nie lubiła ślubów; właściwie to nienawidziła wszystkiego co było związane z romantyzmem, lecz przysięganie sobie przed Bogiem i najbliższymi miłość aż po grób oddziaływało na Beardsley odpychająco.
Znała tą śpiewkę, sama niegdyś taką przeżyła - stała dokładnie w tym samym miejscu, z uczuciem wpatrując się w oczy ukochanego. Odpowiadała tak, otwierała mocniej przed nim serce. W tym wyjątkowym dniu wszystko wydawało się takie magiczne, aż z impetem nie powróciła rzeczywistość - krok po kroku wyniszczając to co przez lata stworzyli. To sprawiło, że przestała wierzyć w piękność tego czynu, szczególnie że jej historia nie kończyła się wypisanym na ekranie wielkimi słowami „happy the end.” Było coś dalej; coś czego nikt nie potrafiłby przewidzieć, przejrzeć - nieustająco pojawiające się na wspólnej drodze młodego małżeństwa przeciwności losu - a w tym ciągłe kompromisy, rozterki - problemy, większe problemy. Wszystko narasta, jeśli nie rozpracuję się tego od razu.
Nie mówiła, że z tą dwójką państwa młodych będzie tak samo, że również utracą „magię miłości” - iż prawdziwe w zdrowiu i chorobie, zacznie się w chwili nałożenia złotych obrączek na palec, lecz część Verie od lat trzymała się czarnego scenariusza - i takie myślenie, nigdy jeszcze jej nie zawiodło w odróżnieniu od byłego męża.
- Nie obchodzi mnie co robisz w wolnym czasie, mogłeś chociaż uprzedzić. Stern! - mruknęła, gdy się od niej oddalał - a papiery wciąż pozostawały w kobiecej dłoni. - Stern! - powtórzyła przez zaciśnięte zęby, kilkukrotnie rozglądając się dookoła - jak znalazł się na schodku, wyciągnęła rękę by złapać go za materiał marynarki i pociągnąć w swoją stronę. Nie zdążyła, co automatycznie skwitowała nieprzyjemnym zaklęciem pod nosem. Zniknął za wielkimi, zdobionymi drzwiami - a Beardsley w jednej sekundzie odczuła jakby wrząca krew napływała do jej mózgu. - Zostawił mnie, on mnie tutaj zostawił. - wypowiedziała bardziej do siebie, kiwając głową gdy kilkoro gości wślizgiwało się obok niej do środka.
Nie mogła wrócić bez podpisanych dokumentów, wszystko powinno być dopięte na wczoraj. Z westchnięciem ponownie rozejrzała się wokół, by w trzech krokach znaleźć się wewnątrz.
Pachniało...
Kościołem, kadzidełkami - typowymi babcinymi perfumami. Ohhhh, jak dawno jej tutaj nie było, od dwóch lat - od śmierci Mayi skończyła z rozmowami z Bogiem; zadra nadal wbijała się w jej serce. Przeżegnała się, odruch bezwarunkowy pozostał. Stukot, wysokich szpilek zwiastował jej nadejście, ciemną czuprynę Alberta dostrzegła od razu - nawet gdy siedział, wzrostem wyróżniał się w towarzystwie.
Stuk, puk, stuk, puk.
Usiadła obok, najpierw koncentrując spojrzenie na ołtarzu, następnie na mężczyźnie, choć minę miała niewzruszoną - wciąż czuła jak się w niej gotuję. - Obiecałeś, że to podpiszesz. - szepnęła, oliwkowymi tęczówkami sunąc po twarzy Berta. - To ostatni raz gdy za Tobą gonię. - dodała, powracając wzrokiem do głównej atrakcji tego spotkania.
Ceremonia się rozpoczęła.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Albert nie był równie rozgoryczony. Uwielbiał śluby. Rozmawianie ze starymi przyjaciółmi, picie dopóki znowu nie czuli się jak licealiści, celebrowanie potencjału; który wchodził na kolejny poziom zaawansowanie. Co z tego, że jemu się nie udało? Jego porażka nie zaprzeczała istnieniu miłości. W końcu kochał Sheilę. Kiedyś. Ona odwzajemniała to uczucie. Kiedyś.
Usiadłszy w ławie rozejrzał się niepewnie. Oczy małżonki już na niebo zerkały. Gdy ich spojrzenia się skrzyżowały uniosła niepewnie dłoń. Zaróżowione usta poruszyły się na kształt: Wszystko w porządku? W odpowiedzi posłał dziewczynie dziwny uśmiech, by wbić oczy w ołtarz. Powinien złożyć papiery. Zrobi to. Być może nawet dziś, po pijaku? - Posrane, stary. - znajomy głos szepnął mu do ucha słowa otuchy a właściciel tenoru powoli przesunął na udo Sterna piersiówkę. Siedzieli z tyłu, a z resztą... każdy by zrozumiał. Kurwa mać, jego żona siedziała dwa rzędy na prawo z innym! Wziął sporego łyka po czym oddał gorzałę Trevorowi. - Kompletnie ją pojebało. - kręcąc głową mężczyzna wsunął butelkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Odbijesz sobie. Patrz na druhny. To jak szwedzki bufet. Kuchnia międzynarodowa. Mamy Azjatkę. Hinduskę. Greczynka. Czy panna młoda kolekcjonowała przyjaciółki jak pokemony?? Oh... Jest! - oczy mu rozbłysły. - Zamawiam tę drugą od prawej. - Stern zerknął w kierunku kobiety. Z gardła uciekło mu parsknięcie. - Nie śmiałbym. - rzucił uśmiechając się (tym razem szczerze i znacznie szerzej) do stojącej na stopniach, ubranej w jedną identycznych, liliowych sukienek żonę Treva.
Wtedy nadeszła ona. Nieco pchnięty w bok gwałtownie przesunął się na lewo. - Obiecałeś, że to podpiszesz. - Przyniosłaś długopis? Czy liczysz na cud? Ok, w takim razie daj... - zirytowany wziął dokumenty do ręki i wyimaginowanym pisakiem przesunął po papierach. Organy niemalże rozbiły im bębenki uszne. Para młoda ruszyła do ołtarza. Bert wpatrywał się w nieistniejące papierzyska z teatralnym oburzeniem. - Ojoj, nic! Sorka, limit cudów na dziś wyczerpany. Jeżeli nie dasz mi długopisu niczego nie podpiszę. - młodzi państwo minęli ostatnie rzędy i sunęli niczym anioły ku wiecznemu szczęściu. Wpatrująca się w nich Shelly dostrzegła Reverie i teraz marszczyła brwi wbijając w nich zdezorientowany wzrok. Nieco zły. Ahh, bardziej niż nieco. Sprawiała wrażenie gradualnie coraz bardziej wkurwionej. - Kto to? - rzucił Trevor, kiedy ksiądz pozwolił wszystkim usadzić tyłki na siedzeniach. - Konsultantka z banku. Stara się namówić mnie na kredyt. - spomiędzy warg szatyna wydobył się gwizd podziwu. - Fiu, fiu. Oddana sprawie. Jaka stopa procentowa? - Zamknij się. A Ty... - zwrócony ku Vie przymrużył ślepia i już miał przecedzić, że powinna załatwić długopis albo się stąd zwijać i nie psuć mu i tak chujowe dnia; ale ponad jej ramieniem dostrzegł minę rzucającej im spojrzenia Shells.
  • Z E B R A L I Ś M Y S I Ę T U T A J...
- Ok. - hmm? - Podpiszę to. - to musi być pułapka! - Za dwie godziny. - właśnie!! - Zostaniesz ze mną na ceremonii i chwilę na weselu... - ciemne oczy wróciły na rozmówczynię. Były wypełnione determinacją. Podobnie jak przyciszony, stanowczy ton. - Masz udawać moją 'plus jeden' i świetnie się przy tym bawić... Wyglądać jakbyś się świetnie bawiła. Deal? - to jej jedyna nadzieja.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Niestety, Reverie posiadała ciężką osobowość - wiecznie kręciła noskiem, wywracała oczyma, narzekała na brak planów a nawet na to gdy te plany miała. Wszystko zawsze było nie tak; marne szansę, że istniała możliwość, aby kiedykolwiek jej dogodzić.
Po prostu taka już była, wiecznie spoglądała na świat przez „czarne okulary” (dosłownie, często miała je na nosie) z naburmuszoną miną. Czasem wydawało się jej, że nie potrafiła inaczej - iż niezależnie od tego jak dobrze by jej szło, jak wiele marzeń by się kobiecie spełniło z tyłu głowy nieustannie posiadała myśl, że wszystko może w jednej chwili zostać doszczętnie zrujnowane.
Raz przez to przeszła...
Podniosła się z ledwością, dlatego aby nie dopuścić do kolejnej podobnego typu sytuacji, zwalczała w sobie chęć bycia lepszą - milszą, przyjemniejszą - sympatyczność stanowiło odległą formę od kobiecej sylwetki. Lepiej jej było, gdy była taka. A może tak naprawdę bała się pokazać dawną siebie?
Ze zmarszczonymi brwiami, wsłuchiwała się w słowa księdza - to jak opowiadał o miłości, o pomocy bliźniemu i całej tej otoczce pokrewnych dusz wprawiało w Beardsley nutkę kpiny, gdyby była tu Clancy - zapewne obie usiadłyby na tylnych ławkach i podśmiechiwały się na każde wyolbrzymione zdanie wielebnego. Niestety, młodsza z sióstr zniknęła za murami ośrodka odwykowego, a Verie pozostało spędzanie wolnego czasu pośród czterech ścian, lub w towarzystwie upierdliwego, denerwującego - irytującego (gdyby nie byli w domu bożym, możliwe że rzuciłaby się na niego z rękoma!) wspólnika.
- Nie będę biegała i szukała długopisu. - odpowiedziała przez zaciśnięte zęby, a kiedy dostrzegła jego prymitywne zachowanie nie mogła się powstrzymać, by nie wywrócić teatralnie oczami. - Dlaczego musisz być takim dzieciakiem? - nie dość, że jeszcze tutaj za nim przyjechała, przywiozła dokumenty, od tygodni zajmowała się wszystkimi rozliczeniami - to on jeszcze zachowywał się jak jeden wielki wrzód na dupie d u p e k. - To wcale nie było śmieszne. - stwierdziła, choć prawdopodobnie by się roześmiała gdyby sytuacja nie dotyczyła jej osobiście. Wprawdzie uważała Alberta za zabawnego, odkąd się zapoznali - zazwyczaj udawały mu się cięte riposty, uwagi - lub wypowiedziane po cichu na uchu żarciki. Trochę mu tego zazdrościła, bezproblemowo odnajdywał się pomiędzy ludźmi - był prawdziwą duszą towarzystwa. Rozmawiał, gawędził o ich personelu wiedział prawie wszystko, gdzie Vie nadal miliły się imiona. Nigdy tego nie przyzna, lecz Stern był lepszym współszefem niż ona.
- Dlaczego za dwie... - nie dokończyła, usta szatynki wygięły się w literkę o - by po chwili prychnąć. - Zwariowałeś. - owe słowo wypowiedziała na tyle głośno, że kilka osób na ławce przed nimi obróciły swe głowy. - Nawet nie ma takiej... - i dopiero dostrzegła ten wzrok; gdyby Sheilla Stern posiadała nadprzyrodzone moce - zapewne spaliłaby teraz Reve żywcem. - Ohhh, czyli o to chodzi. - szepnęła, nieco bliżej się do niego przybliżając, lubiła gierki; kochała grać na nerwach. Albert wybrał sobie do tego idealną osobę. - Dwie godziny, ani minuty dłużej. - odpowiedziała, strzepując z ramienia mężczyzny niewidzialny pyłek.
Znała ten ruch.
Był intymny.
S e n s u a l n y.
W taki sposób prasa dowiedziała się o romansie księżniczki Małgorzaty i Petera Townsend'a - i hucznie się na ten temat rozpisywała.
Reverie oglądała przecież „The Crown.”
sumienny żółwik
różal
brak multikont
ODPOWIEDZ