lorne bay — lorne bay
39 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Kiedy stary znajomy pierwszy raz zadzwonił do niego z propozycją powrotu do starej fuchy - początkowo odmówił. Na farmie naprawdę było jeszcze tysiąc rzeczy do zrobienia zanim będzie w stanie doprowadzić wszystko do czegoś, co mógłby nazwać względnym ładem. Wygląda na to, że jego wuj robił co mógł by ziemia nie została po prostu odsprzedana z powodu nie przynoszenia odpowiednich zysków, ale kiepsko mu to szło. Z racji tego, że żadne z jego dzieci nie zdecydowało się prowadzić rodzinnego biznesu, a zamiast tego dołączyć do korporacji, czy jakichś wolnych zawodów, wiele tradycji, a przede wszystkim wiedzy zaniknęło. Staruszek był jednocześnie strasznie konserwatywny pod względem dzielenia się swoją wiedzą z osobami z poza rodziny, jak i bardzo liberalny w wyborach swoich córek. Bardzo progresywnie. Problem był jednak taki, że Sal przejął biznes właściwie w ostatnim momencie. Jeszcze rok i pewnie musieliby zacząć sprzedawać grunt, albo co gorsza całe gospodarstwo zająłby komornik i zlicytował za bezcen żeby się tego pozbyć. On nie zamierzał na to pozwolić.
Nie przyjechał tutaj z nieskończonym zasobem gotówki. Ba, na potrzeby swojego biznesu można powiedzieć, że w ogóle nie miał kapitału. Musiał zatrudnić jeszcze kilku pomocników, zająć się dystrybucją, transportem i zrobić coś ze smakiem, bo ten szczep już podupadł. To właśnie to spowodowało, że w końcu ugiął się względem swojego znajomego i zgodził się raz jeszcze zasiąść w siodle żeby trochę dorobić. Człowiek o jego doświadczeniu oraz pochodzeniu ma w tych stronach dość ograniczone możliwości zarobku, więc nie mógł do końca wybrzydzać, jeśli chciał postawić swoją rodzinną farmę na nogi. Dodatkowym bonusem było to, że przez jeden dzień nie musiał słuchać o tym, jak bardzo jego narzeczonej nie podoba się tutejszy klimat. Jak na kogoś, kto pochodzi z Teksasu, jest strasznie mało odporna na te upały.
Dlatego dojechał na miejsce dość wcześniej, jeszcze zanim przyjechał jego dzisiejszy przeciwnik. Nie słyszał jeszcze o tym żeby ktoś sprzedawał konia razem z usługą przysposobienia go do jeździectwa, ale nie było go tutaj dobrych kilkanaście lat. Może ta część świata również poszła naprzód i tak się teraz po prostu robiło biznes. Nie zamierzał tego kwestionować tak długo, jak mu zapłacą. Po zamianie kilku uprzejmości ze starym znajomym, któremu teraz najwyraźniej się powodziło, przyszła pora na wzięcie się do roboty. Czarny ogier wyglądał całkiem imponująco. Sal byłby głupi nie czując przed nim pewnego respektu. Jednak jest dość duża różnica pomiędzy respektem, a strachem. Ten drugi rzadko go w tych czasach paraliżował.
Zajęło mu trochę czasu oswajanie samca ze swoją prezencją w wybiegu. Przynajmniej na tyle by mógł go faktycznie dosiąść. Tak, wtedy zaczęło się prawdziwe rodeo. Skurwesyn kopał jakby go parzyło, ale na szczęście Sal też nie był małym facetem. Potrafił się z umiarkowanym sukcesem utrzymać w siodle. Co oczywiście nie znaczyło, że jego wszystkie organy nie obijały się właśnie w środku z każdym kopnięciem. Było kilka podejść zanim w końcu zmęczył ogiera na tyle by mógł na nim po prostu robić teraz kółka galopem by już całkowicie wyrzucił z siebie emocje i trochę się wycieńczył.

Acadia Atwood
Manager — W rodzinnym biznesie
38 yo — 167 cm
Awatar użytkownika
about
I remember the stories of heaven and hell in church. Lies, a lot of it...
002.
I used to think of you
as somebody that would never, ever hurt me
{outfit}

Długi, jesienny, jednakże wciąż ciepły, stanowiący miłą odmianę po ówczesnych ulewach dzień powoli dobiegał końca. Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając ciepłe, pomarańczowe światło na pola i łąki otaczające stadninę familii Atwood. W oddali słychać było tylko śpiew ptaków i szum wiatru w liściach drzew.
Acadia, zmęczona po długim dniu pracy, wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. Ostatnie kilka godzin było istnym wyzwaniem. Stadnina tętniła życiem. Od rana jeźdźcy przyjeżdżali na swoje lekcje, a dzieciaki brały udział w wielkanocnym obozie konnym. Telefon dzwonił bez przerwy, a Acadia musiała ogarniać wszystko: od organizacji zajęć, przez pomoc przy sprzątaniu stajni, po rozwiązywanie problemów z klientami.
Teraz gdy kurz opadł, a ostatni jeźdźcy odjechali, kobieta mogła wreszcie skupić się na sobie. Z ulgą zdjęła zardzewiałe już buty i założyła ulubione kowbojki oraz czarny kapelusz. Z uśmiechem na ustach ruszyła w stronę stajni.
Już z daleka wyczuła znajomy zapach siana i końskiego potu. Wewnątrz budynku panował przyjemny chłód i półmrok. Konie stały w swoich boksach, leniwie żując siano i sapiąc cicho. Dia podeszła do swojej ulubieńcy, siwej klaczy o imieniu Bessie. Pomimo że rodzina Atwoodów hodowała wyłącznie konie czystej krwi angielskiej, zważywszy na własne pochodzenie (ojciec miał na tym punkcie bzika; kazał przecież tytułować się nawet sir), tak ona i jej młodsza siostra miały swoje konie na prywatny użytek, a te odbiegały rasą od przyjętych w interesie standardów. Klacz Dii wprawdzie była arabem z krwi i kości, a angliki przecież od nich pochodzili.
Blondynka położyła dłoń na ciepłym łbie Bessie i pogłaskała ją po grzbiecie. Klacz zarżała cicho, jakby w odpowiedzi na ofiarowane pieszczoty.
Acadia wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy. Wsłuchała się w rytmiczne uderzenia kopyt o drewniany podest i odgłosy żucia siana. Poczuła, jak stres i zmęczenie odpływają z jej ciała.
Bessie była koniem o łagodnym usposobieniu i wyjątkowej inteligencji. Dia uwielbiała z nią spędzać czas, czesząc jej lśniącą grzywę i ogon, czasami także włosie zaplatając w zgrabne warkocze, a potem godzinami rozmawiała z nią o swoich troskach. Pewnie niejeden stajenny stwierdził, że musiała mieć nierówno pod sufitem, skoro beztrosko gawędziła sobie ze zwierzętami — ale tak już było, praktycznie od dziecka. Przebywanie w stajni zawsze przynosiło jej ulgę. To tylko dzięki temu była w stanie w pełni zaaklimatyzować się w Australii. To dzięki temu doszła do siebie psychicznie po wspaniałym wypadku, jaki zniszczył jej budującą się karierę, popychając tym samym w otchłań samotności oraz depresji. Gdyby nie konie, a przede wszystkim Bessie, to rodzice umieściliby ją w jakiś pieprzonym sanatorium dla czubków, gdzie ładowano by w nią kolejne porcje leków wyciszających, aby zrobić z niej prawdziwe ludzkie zombie.
Dzisiejszego dnia Acadia potrzebowała tej rozmowy bardziej niż zwykle. Całe popołudnie było wyjątkowo ciężkie. Musiała zmierzyć się z roszczeniowymi klientami, kłótnią z pracownikami i nagłą awarią traktora. Czuła się wyczerpana i sfrustrowana.
Spędziła tak kilka minut, wpatrując się w łagodne oczy Bessie i czerpiąc energię z jej spokoju. Ta, jakby wyczuwając jej nastrój, łagodnie położyła swój łeb na ramieniu kobiety. Acadia objęła klacz mocno i opowiedziała jej o wszystkim, co ją trapiło, nie szczędząc sobie przy tym wulgarnych inwektyw. Co jak co, ale damą nie była; pomimo swego bajecznego pochodzenia. Koń cierpliwie słuchał, mrużąc od czasu do czasu swe piękne, ciemne oczy.
Gdy Acadia skończyła opowieść, poczuła się o wiele lepiej. Bessie, niczym wierna przyjaciółka, dała jej siłę i nadzieję. Uświadomiła sobie, że nawet najtrudniejsze dni mają swój koniec, a ona zawsze może liczyć na swoich podopiecznych.
Stała jeszcze przez chwilę przy klaczy, głaszcząc jej jasną, lśniącą sierść. Wreszcie, z uśmiechem na ustach, pożegnała się z nią i ruszyła w stronę domu. Słońce prawie zaszło za horyzontem, jednak nie nakładając na australijski pejzaż grubego płaszcza ciemności. Niebo zabarwiło się na piękny, purpurowy kolor. Wiatr muskał jej twarz, a zapach traw i kwiatów wypełniał przyjemnie nozdrza. Była spokojna i dziwnie cicha. Szczelnie objęła się ramiona, aby uchronić przed nadciągającym chłodem. Kopiąc z uporem kamień, który napatoczył się jej pod nogę, zamierzała już zboczyć na ścieżkę, która prowadziła do rodzinnego domu Atwoodów. Poza Acadią, jej siostrą i starą guwernantką, nie mieszkał tam nikt. Rodzice wybyli gdzieś poza Lorne Bay, najstarszy brat zaś dalej pomieszkiwał w Szkocji. Przystała jednak nieco zaintrygowana. Dostrzegła bowiem światło padające na koński padok. O tej porze nie powinno już być tam nikogo. Bez cienia zastanowienia ruszyła w tamtym kierunku, spodziewając się ujrzeć Ainsley bądź któregoś z trenerów bawiącego się po godzinach. Jej wzrok jednakże napotkał nieznajomą męską postać w kowbojskim kapeluszu, który z determinacją ujeżdżał młodego ogiera. Ich nowy nabytek. Dopiero gdy znacząco zmniejszyła dystans, tak, aby ramionami móc się oprzeć o drewnianą belkę, z których zbudowanych było ogrodzenie przy padoku, nabyła możliwości, aby przyjrzeć się mężczyźnie. Błękitne oczy lawirowały po sylwetce ów jegomościa oraz jego twarzy. I wtedy wspomnienia spadły na nią jak grom z jasnego nieba, sprawiając, że na krótki moment zapomniała nawet jak się oddycha.
Z trudem wykrzyknęła:
— Sali? Co ty tutaj robisz?— bo serce poczęło koziołkować ze zwrotną prędkością.
powitalny kokos
księżycowa 🌒
brak multikont
lorne bay — lorne bay
39 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Prawda jest taka, że nie zamierzał wracać do starych nawyków. Ujarzmianie koni było w porządku, kiedy miało się te naście lat albo było się przed dwudziestką. W Teksasie też robił to jeszcze przez całkiem długi czas, ale w pewnym wieku ciało już po prostu nie do końca było takie samo. Nie ważne jak człowiek się o nie starał, a Sal... nie starał się jakoś wybitnie. Zdecydowanie nie prowadził czegoś, co w tych czasach nazywałoby się zdrowym trybem życia. Był facetem z krwi i kości, więc bekon i jajka na śniadanie były jego chlebem powszednim. Do tego trochę alkoholu w ciągu dnia, jeszcze więcej wieczorem. Cholesterol? Kto tam słyszał o takich wynalazkach. Pewnie najlepiej odżywiał się za swoich czasów w armii, ale tam też nabawił się kilku niezłych blizn oraz kontuzji, więc w ogólnym rozrachunku... robił się na to już po prostu trochę za stary. Umiał to robić, aczkolwiek wiedział, że następnego dnia przyjdzie mu to odleżeć. Jazda konna, a ujarzmianie ogara to dwie zupełnie różne rzeczy. Wzięcie między nogi kopiącego rumaka oraz utrzymanie się w siodle przez kilka godzin jest dość wymagającym zajęciem, na które nie miał już czasu. Gdyby nie pieniądze, zdecydowanie ponownie by się tego nie podejmował.
Jednakże było coś nostalgicznego w powrocie do padoku. Zasiąściu za lejcami zwierzęcia kilka razy większego od siebie i złamanie jego dzikiej natury do tego stopnia by pozwolił się dosiąść komuś innemu. Sal nie wiedział, czy nazwałby to tęsknotą, ale przyjemnie było na chwilę zapomnieć o problemach, które miał na swojej farmie. W tym momencie był tylko on i to dzikie zwierze zamknięte z nim w stosunkowo ciasnej przestrzeni. Musiał włożyć w to wszystko, co jeszcze w sobie miał by zdominować ogara. Przez te kilka godzin jego świat zamknął się w granicach ogrodzenia i to było po prostu cholernie przyjemne.
Kiedy doszli już do etapu, gdy trzeba go było po prostu zmęczyć nie musiał się już tak skupiać. Mógł sobie pozwolić na chwilę czystej przyjemności z tego doświadczenia. W końcu czy jest coś lepszego niż zachodzące słońce, kilka godzin ciężkiej pracy oraz zapach rancza na wietrze? To przez wiele lat był jego dom. Może nie dom, dom, ale spędzał tutaj setki godzin. Taki dom poza domem. Dlatego w tym wszystkim nie zauważył nawet, gdy ktoś nowy pojawił się przy padoku. Dopiero słysząc jej głos odwrócił się w jej stronę i cóż, prawie zapomniał pociągnąć za lejce żeby koń zdążył skręcić. Zrobił jeszcze jakieś dwa kółka zanim w końcu zatrzymał rumaka, który miał już trochę dość, ale nie na tyle by chociaż trochę nie pokazać jeszcze swojego charakteru. Wyskoczył z siodła i lądując na ziemi poczuł wszystkie obite organy. Musiał chwilę podeprzeć dłonie na kolanach i wziąć kilka głębszych wdechów, kiedy odbierali od niego lejce.
Szybko się jednak wyprostował i zaczął iść w stronę swojej byłej... dziewczyny? Czy tak się właśnie powinni nazwać? Mieli wiele miłych chwil, kilka dzikich przygód. Wyrosła, zmieniła się i cholera, świetnie wyglądała. Wyrosła na naprawdę piękną kobietę. Nagle zrobił się nieco nerwowy. Nie powinien, bo ile minęło? Dwadzieścia lat odkąd widzieli się ostatnim razem? Ciężko już powiedzieć. Powinien się chyba tego spodziewać, w końcu jej rodzina nadal zarządzała tym terenem. Po prostu chyba nie myślał, że nadal tutaj będzie? Miała tyle możliwości, mogła zostać każdym. Myślał, że uda jej się wyrwać na dobre.
- Minęły dekady odkąd ktoś mówił mi Sali, większość mówi mi Sal. - uśmiechnął się wesoło bo naprawdę dobrze było ją widzieć - Wynajęli mnie żeby przysposobić waszego nowego ogiera. Nie miałem pojęcia, że teraz sprzedaje się konie z tą usługą. - zaśmiał się cicho opierając się o ogrodzenie obok niej, tylko, że po drugiej stronie - Jak się miewasz? Dia? - chciał sobie przypomnieć jak jej imię brzmi w jego ustach po tych wszystkich latach.

Acadia Atwood
ODPOWIEDZ