lorne bay — lorne bay
30 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
[ 1 ]

Cienka wstążka dymu, rozpierzchła się w desperackiej próbie zgaszenia papierosa przez kobietę w białym kitlu, która na jej widok zniknęła w drzwiach wejściowych. Zupełnie jakby Adria, nie trzymała dwóch napoczętych paczek Malrboro w niewielkiej, kopertowej torebce, którą ścisnęła teraz w nerwowym odruchu. Spojrzenia prześlizgiwały się po jej plecach, a towarzyszące im szepty odbijały się od wąskich ścian korytarza, prowadzącego wzdłuż kliniki. Za każdym razem czuła się, jakby to był jej pierwszy dzień. Nie w Lorne Bay, tak ogólnie. W pracy. Jakby cofnęła się o kilka lat i stawiała swoje pierwsze kroki na lepkim linoleum, wcielając się w rolę stażystki. Mimo, że to ona była aktualną właścicielką, odnosiła wrażenie, że nie wszystkim to pasowało. Część pracowników nawet sprawiała wrażenie, jakby wychodzenie na papierosa w jej obecności było wręcz karalne.

Może powinna była przynieść wtedy ciastka? Polubiliby ją bardziej, czy wręcz przeciwnie? Od jakiegoś czasu zastanawiała się, czy przyjazd tutaj nie był błędem. Ale ilekroć coraz intensywniej o tym myślała, utwierdzała się w przekonaniu, że tak trzeba. Że być może istniał jakiś boski plan, który zesłał ją na drugi koniec świata, do niewielkiego miasteczka, które pamiętała jak przez mgłę.
Jakie było jej zdziwienie, gdy na komputer wpadło powiadomienie o wizycie następnego pacjenta. Litery układające się w znajome nazwisko, biły w jej oczy niczym neon. W pośpiechu sięgnęła do torebki, szukając małego słoiczka, z którego wyciągnęła dwie tabletki. Jedna za drugą zniknęły w jej ustach, nim drzwi zdążyły się otworzyć. Jego twarz była ubrana w całą nienawiść świata. Jego spojrzenie miało jasny przekaz. Nie chciała go powtarzać w myślach, licząc na to, że w przypływie wściekłości nie powie tego na głos. Ciche zapraszam wyrwało się z jej ust i rozpłynęło się w głuchej ciszy, która wypełniła gabinet. Odwrócił się, nie chciał wejść.

Szybkie spojrzenie na komputer.

Objawy: wysoka gorączka, kaszel, duszności.

- Nie możesz stąd wyjść - zaprotestowała, nim zdała sobie sprawę z tego, jak kiepsko to zabrzmiało. Poderwała się z krzesła i w kilku krokach, napędzanych szaleńczym pędem znalazła się przy drzwiach. Nie zorientowała się nawet, kiedy złapała go za ramię. Kolejny błąd za który przyjdzie jej później zapłacić.
- Do następnej przychodni jest kilkadziesiąt dobrych kilometrów. Jeśli będziesz go wiózł w tym stanie, to tylko wszystko pogorszy. Widziałam objawy. Na zewnątrz jest skwar. Jeśli pojedziesz samochodem bez klimatyzacji, zacznie się dusić. Jeśli otworzysz okno, przewieje go. Z klimatyzacją już w ogóle będzie katastrofa. Proszę, zrób to dla niego, dobrze? - tabletki zaczynały działać. Niepokój minął. Zamiast niego pojawiła się cienka warstwa waty, przykrywająca wszystko dookoła. Wbiła w niego spojrzenie nie znoszące sprzeciwu.

fitzroy balmont

powitalny kokos
nick autora
brak multikont
detektyw w wydziale zabójstw — LORNE BAY POLICE STATION
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
i don't pay attention to the world ending, it has ended for me many times and began again in the morning
003.
to nie ja,
ale tonie on
[outfit]
Nigdy nie odbierał telefonów podczas przesłuchania.
Praca była jego świętością.
Praca była jego w s z y s t k i m.

Praca była dla niego nieuleczalną chorobą, chłonął ją - przegrzebywał. Spędzał w czterech ścianach, marmurowego budynku praktycznie większość swoich dni. Kochał rozwikływać zagadki, drążyć za tropami - odnajdywać w mało czytelnych druczkach zapisane pod skosem kruczki. Nikt bardziej nie był do tego stworzony, niż Fitzroy Rory Balmont.
A jednak zerknął, numer na ekranie wpisywał się pod nazwą Ashley - Ashley Cooper, kilkunastoletniej (jeżeli miałby zgadywać, to na oko dziewczyna miała z siedemnaście lat) opiekunki Henry'ego. Nigdy nie dzwoniła gdy był poza zasięgiem kiedy przebywał na posterunku. Zwykle, wysyłała mu krótkie notki w postaci sms'ów - z emotkami, lub najbardziej streszczonymi słowami (ahh, ta dzisiejsza młodzież) informując go o przebiegu dnia syna.

Znieruchomiał,
musiało stać się coś złego. Intuicja go nie zawiodła, (właściwie to nigdy nie zawodziła) - po drugiej stronie słuchawki piskliwy głosik dziewczyny wydawał krótkie komunikaty, tak jak lubił najbardziej. Wzrastająca gorączka, kaszel i wymioty - w normalnych okolicznościach, od razu wysłałby nastolatkę z synem do lekarza. To nie była jej odpowiedzialność.
Z westchnięciem i odwróceniem głowy w stronę sali przesłuchań - wiedział, że dziś już tam nie powróci. Wszystko w rękach Leonarda, o siedem lat młodszego stażem chłopcapaka, którego przydzielili mu jako partnera na czas nieokreślony. Rory wiedział, że chłopaczyna nie podoła - a swojego informatora, którego zatrzymali pod pretekstem zbyt szybciej jazdy - będą musieli wypuścić, za niecałe trzy godziny.

Cały dzień spierdolony.
Nasuwało mu się na usta, gdy wraz z synem siedzącym z tyłu, w małym foteliku przemierzał autem tereny Lorne Bay. Nienawidził szpitali, ogólnie nienawidził wszystkiego poza własnym dzieckiem i pracą. Był prostym znerwicowanym facetem. Rozwód, notorycznie przedzierające się przez głowę myśli na temat nowej, od lat nie rozwikłanej przez innego detektywa sprawy - całkowicie przejmowało nad mężczyzną kontrolę. Dziś coś odnaleźli, dziś mogli być krok dalej - a teraz wszystko poszło się jebać; tylko, że młody Leo sobie nie poradzi - nie było opcji, aby złamał gościa. Nieuchwytnego człowieka mającego za sobą tysiące, na pstryknięcie palca dającym się za niego pokroić ludzi.
Ze wściekłości był, aż czerwony - zbyt wiele krwi napływało mu go mózgu, gdy przekroczył progi małego gabinetu z synem na rękach. - Chyba kurwa kpisz. - błękitne spojrzenie przesunęło się po sylwetce, całkiem znajomej nieznajomej lekarki. Nie hamował się ze słownictwem, nawet przy Henrym - malec, od pewnego czasu by zwrócić uwagę ojca - niezmiernie zaczął go przedrzeźniać, powtarzając niektóre ze słów. Dziś był zbyt wycieńczony, by cokolwiek wyłapać. - Nie mów mi co mam robić. - wyrzucone przez zaciśnięte zęby. Tego jeszcze brakowało. Wzrok skoncentrował się na czterolatku, przesunął dłonią po czole - a ono aż paliło.
Gdyby Fitzroy Balmont mógłby teraz decydować, wyszedłby stąd w pośpiechu, ale choć go mroziło, a przez kręgosłup przechodziły znerwicowane dreszcze - Adria Cresswell miała rację. Co za kurestwo.
Z wypisanym gniewem na twarzy podszedł bliżej, sadzając chłopca na białym fotelu. Nie planował się odzywać, nim będzie to wskazane.

powitalny kokos
neverending story
brak multikont
lorne bay — lorne bay
30 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

Niejednokrotnie w swoim życiu w krótkiej, acz treściwej karierze zawodowej, spotykała się z upartymi ojcami, a jeszcze częściej - z upartymi matkami. Do tej pierwszej kategorii zazwyczaj zaliczali się niepewni, nieufni mężczyźni, z reguły wysłani na polecenie żon lub samotni ojcowie, którzy z dużą dozą dystansu podchodzili do zaleceń obcych im osób. Z kobietami zazwyczaj szło jeszcze gorzej. Rozedrgane emocjami, tłoczące głosem stanowczość opartą na wiedzy zdobytej z internetu, z a w s z e niewiedziały więcej niż ona. I tak jak z pierwszą grupą w końcu dochodziła do porozumienia, tak z drugą nie zawsze.

Często wracała wspomnieniami do minionych dni, skryta pod baldachimem nocy, wpatrując się w stłumione światło lampki nocnej, które rzucało nikłą poświatę na podniszczony notatnik, w którym skrupulatnie zapisywała i analizowała każdą wizytę. Nawet wtedy słyszała znajome głosy, odbijające się w głowie echem, które ganiły ją ostrym sykiem, przypominając, że w ten sposób zniszczy sobie wzrok. Cóż, w kwestii niszczenia akurat miała niepodważalną wprawę. Zaczynając od relacji międzyludzkich, a kończąc na przeprowadzce na jakieś odludzie, gdzie choć łączyły ją więzy krwi, były zbyt cienkie, żeby się na nich oprzeć.

Drgnęła, kiedy ociekający złością głos przeciął powietrze gęstniejące w gabinecie. Miała wrażenie, że gdyby mógł przeciąłby i ją, rozdzierając cienką skórę na ramionach, pokrytych gęsią skórką. W tym miejscu, w tej klinice czuła się jak intruz, a krótkie, pełne nienawiści zdanie tylko pogłębiło to wrażenie. Nie pasowała tutaj, a jednak z jakiegoś powodu postanowiła postawić wszystko na jedną kartę i wynieść się z dala Londynu, i jeszcze dalej, od przeklętego Bristolu, który niezmiennie odwiedzał ją w koszmarach.

Cóż, jeśli do tej pory borykała się z problematycznymi opiekunami, to było to niczym w porównaniu z ciskającym gromy spojrzeniem mężczyzny, którego doskonale znała. Ani on, ani ona nie pałali do siebie przesadną sympatią, o ile o jakiejkolwiek w ogóle można było w tej sytuacji powiedzieć. Niemniej to ona była zobowiązana teraz do przestrzegania procedur, a przede wszystkim do skupienia się na dobru rozpalonego chłopca, którego trzymał w ramionach. W milczeniu przesunęła wzrok na twarz Fitzroya, prześlizgując się po drobnych zmarszczkach wokół oczu i cieniach pod oczami, przypominających o tym, że nic się nie zmieniło. Wciąż był tym samym, skupionym na pracy człowiekiem, którego poznała lata temu, a który zaskarbił sobie wyjątkowo wysokie miejsce na liście osób, których postanowiła za wszelką cenę unikać. Mimo to, w surowych rysach twarzy wciąż widoczne było tragiczne piękno nocnego nieba odartego z gwiazd.

- Dobrze - odpowiedziała, siląc się na spokój. Nie miała zamiaru mu rozkazywać, jeśli to miało wywołać reakcję łańcuchową, zwieńczoną wybuchem bomby atomowej, której głowica niebezpiecznie zbliżała się do samego epicentrum gabinetu lekarskiego. - Zatem sugeruję, żebyś mimo wszystko, pozwolił mi przebadać synka, dobrze? - ostrożnie ważąc słowa, wskazała czubkiem brody na fotel w rogu pomieszczenia. Niezdecydowanie rosnące na jego twarzy, sprawiło, że się odrobinę rozluźniła. Wiedziała, że mimo różnicy zdań, nie narazi chłopca na niebezpieczeństwo. Stłumiła uczucie satysfakcji, rozkwitające w piersi. Nie miał wyboru, musiał powinien jej posłuchać.

- I może dobrze byłoby opanować słownictwo - mruknęła ledwie słyszalnie pod nosem, bardziej sama do siebie niż do niego, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Przesunęła się w stronę fotela, na którym teraz siedział maluch i wyciągnęła stetoskop, którym zaczęła osłuch. Wdech, wydech. Chłopiec, mimo trawiącej go gorączki, grzecznie wykonywał jej polecenia. W przeciwieństwie do swojego taty. Rozchyliła teraz jego usta, delikatnie wsuwając patyczek na język. Skrzywiła się, a z pomiędzy krzywizny warg wydarł się pomruk niezadowolenia.

Skończywszy badania, wskazała dłonią na krzesło stojące na przeciwko bliźniaczej jego wersji przy biurku. Miała nie rozkazywać, ale w gruncie rzeczy słowa więzły jej w gardle, za każdym razem kiedy chciała się do niego odezwać.

- To rzadko się zdarza. Zazwyczaj u dzieci przebieg choroby jest łagodny, a czasem nawet bezobjawowy, ale nie mam wątpliwości, że Henry ma mononukleozę - jej głos był spokojny, choć dało wyczuć się w nim niespokojne wibracje. Kiedy przekazywała wieści Balmontowi, unikała jego spojrzenia, jakby w ten sposób sama mogła się czymś zarazić. - U dorosłych... Przebieg jest zazwyczaj znacznie cięższy. Z wiekiem organizm coraz gorzej sobie z tym radzi, a choroba przenosi się drogą kropelkowa, więc jeśli nie chcesz trafić do łóżka na trzy tygodnie, zalecam dystans - zdawała sobie sprawę, że to trudne. Zwłaszcza w relacji, gdzie dzieckiem opiekował się samotny ojciec, ale cóż, ktoś musiał się nimi zająć. - Najlepszym rozwiązaniem byłoby zatrudnienie kogoś do pomocy i zdecydowanie młodszego niż ty - dodała, oczywiście mając na myśli Ashley. Może i mieszkała tutaj krótko, ale miasteczko było wystarczająco małe, żeby wieści rozprzestrzeniały się jeszcze szybciej niż choroba. - I dobrze byłoby poinformować przedszkole. Prawdopodobnie Henry nie jest jedynym dzieciakiem który tam zachorował - dokończyła, tym razem przenosząc wzrok na jego twarz.

fitzroy balmont

powitalny kokos
nick autora
brak multikont
detektyw w wydziale zabójstw — LORNE BAY POLICE STATION
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
i don't pay attention to the world ending, it has ended for me many times and began again in the morning
Daleko mu było do miana idealnego rodzica.
Wiecznie zapracowany, znerwicowany, używający wulgaryzmów jako przecinków - mężczyzna. W oczach sądu był tak zwanym „mniejszym złem.” Odbierając całkowicie prawa rodzicielskie byłej żonie wcale nie cieszył się z tej wygranej. Gage, którą znał i pokochał; zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu - bezsens było szukać jej na dnie butelki wódki, bo i tak by nie wróciła.
Musieli radzić sobie we dwójkę; bezpiecznie i odlegle dryfując na fali relacji ojciec-syn; niestety Rory nie był w tym dobry. Nieustannie uciekał w wir papiery, przedłużał swoje godziny - wielokrotnie prosząc nastolatkę, by została z chłopcem dłużej. Nie potrafił przyznać, że sobie nie radzi - że sytuacja, w której znajdował się od dwóch lat nie była owiana różami. Henry nie był kolejnym zadaniem, łamigłówką - tropem, który mężczyzna musiał rozpracować - rozwinąć na kategorię i hollywoodzko-kryminalny sposób rozwiązać. Na ostatnią chwilę, kwadrans przed zakończeniem filmu.
Nie znajdowali się za kolorowym ekranem, a angielskie napisy nie pojawiały się tuż pod ich twarzami. Tutaj była rzeczywistość, czteroletniego chłopca i prawie czterdziestoletniego mężczyzny którzy prawdopodobnie zamienili się na rozumy; Fitzroy musiał się w tym odnaleźć - odzyskać grunt, jaki nieświadomie stracił wraz z odejściem Forsberg.
Niestety sam był sobie winien, własnymi czynami - nierozważnością i pomimo wszelakiej odpowiedzialności jaką przez lata się szczycił, doprowadził do rozpadu ich małżeństwa. Zdrada (czy jak to sam zwykł nazywać skok w bok); nie należało do poczciwego rodzaju mężczyzn; tacy mężczyźni nie działają w ten sposób. Nie izolują się, nie poszukują pocieszenia w ramionach innych kobiet - rozmawiają, przyznają się do własnych uczuć, czy porażek; ze wszystkich sił próbują ratować to co przez lata udało im się stworzyć. W ostateczności odchodzą, przyznają się do porażki - i z podniesioną głową rezygnują z dalszej walki; bez dramatów, i całej tej otoczki bólu, która towarzyszyła Balmont'owi przez ostatnie dwie wiosny.
Tłumaczył to sobie inaczej zakochał się; popełnił błąd, pozwolił by ta druga inna okręciła go sobie wokół palca, wmawiała najpiękniejsze słowa - radowała jego serce, urozmaicała mu czas, dawała to czego nie dostawał w domu. Poniekąd go ratowała, poniekąd to właśnie za nią tęsknił.
Czar prysnął wraz z rozwodem i podziałem majątku. Gdy obie poznały prawdę, gdy obie go opuściły. Pozostał sam na placu boju i w spektakularny sposób przegrywał tą bitwę.
- Przepraszam. - rzucił, choć ton głosu blondyna wciąż pozostawał oschły, właściwie nie wiedział - czy przepraszał w tej chwili rzeczywiście ją czy wymęczonego syna, wiedział że musi opanować swoje słownictwo. To mogło przejść przy oskarżonych, lub przy kumplach na komisariacie - nie tutaj, niezależnie jak bardzo gorsze słowa cisnęły się mu na usta.
Przestępując z nogi-na-nogę, w ciszy bacznie obserwował działania Cresswell, nienawidził czekać - przesiadywać w miejscu. Właściwie to zawsze praktycznie wszystko mu nie odpowiadało. Nie był cierpliwy, wyrozumiały czy dobroduszny; ciężko było znaleźć w nim jakąkolwiek z dobrych cech. Może dlatego tak doskonale nadawał się na detektywa, znieczulica oddziaływała na korzyść w tym zawodzie. Przez lata naoglądał się tak wiele ludzkiego okrucieństwa, że ostatecznie nic na niego nie oddziaływało.
Podszedł o kilka kroków bliżej, błękitne tęczówki ogniskując na buzi lekarki. Słuchał każdego słowa, niczym jakby je wchłaniał, samemu nie wyrażając żadnych emocji.
- W porządku. - skitował, opuszkami palców przejeżdżając wzdłuż jasnej czupryny, w końcu odwracając głowę w stronę zasypiającego syna. Ciężko westchnął. - Czy jest to zaraźliwe? - nie znał się na medycynie, biologia nigdy go nie interesowała, aktualnie bardziej zaniepokoił się kwestią wzięcia urlopu, niż samopoczuciem dziecka. Ah, ten chory pracoholizm.
powitalny kokos
neverending story
brak multikont
ODPOWIEDZ