sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
- Jennings!

Powietrze było złote i lepkie. Pachniało smarem molibendowym, rdestnicą i solą; pachniało, jak zawsze, zbieraniną żywych i martwych ciał, kolejno: męskich i rybich; kolejno: ciepłych i zimnych; kolejno: stłoczonych na lodzie i stłoczonych za chwiejnymi konstrukcjami targowych straganów; pachniało żółcią i krwią.

Do tego, jak bardzo był kiedyś w Hectorze zakochany, Bright nie przyznawał się nawet przed samym sobą. Nie miał już piętnastu lat i naszyjnika z wielobarwnych, pudrowych cukierków na szyi, nie miał miękkich, niesfornych kosmyków, bursztynowych w barwie ale tlenionych słońcem, sięgających żuchwy i niżej, szczytów ramion, nie miał na powiekach cienia (w paletce Audrey: Moonlight, ledwie używana, bo oszczędzana na specjalne okazje, elipsa infantylnego błękitu skrzącego się opalizującymi drobinkami), a na grzbiecie koszulki, która byłaby chłopięca, gdyby poszerzyć jej ramiączka, zabudować przód i wywabić z żeberkowanego materiału rozetki żółtych i białych kwiatków.
Odkąd Jennings wrócił z morza (mówili, że na stałe, ale Bright preferował w to nie wierzyć, ba, preferował o tym w ogóle nie myśleć), widywał go często, czasem tutaj, czasem bliżej domu, w spożywczym Bailey'ów albo w Rudd's.

  • Hector: Ja pierdolę! Co wy tu robicie!?
    Audrey: Weź, tylko się wygłupiamy!
    Miał na sobie dziewczęce biodrówki i brokat nawet w perci płowych włosków biegnących od pępka, do paska.
(Skup się, Starr.)

Widywał go często, częściej i inaczej niż by chciał - a kiedy było tak, jak chciał, zamykał oczy, więc w praktyce nie widział tak naprawdę nic, ani własnych kolan dociśniętych do silikantowych cegieł za budynkiem przetwórni, ani palców werżniętych w szczelinki muru, ani ruchu czterech stóp, pośpiesznej przekładanki pożyczonej z wodewilu i nałożonej na nieodpowiedni kontekst - ale za każdym razem i tak dawał się temu widokowi zaskoczyć, ogłuszyć, otumanić, jakby nie dowierzał, że Hector istnieje naprawdę, że jego ramiona istnieją naprawdę, jego pieprzyki, jego zwyczaj wżuwania się w pobojowisko przesuszonej, dolnej wargi, jego włosy, ciemniejsze na głowie, w trójkącie krocza i pod pachami i jaśniejsze na przedramionach i karku, istnieją naprawdę, do pary z jego durnym stoiskiem (na papierze: stoiskiem starego Jeremiaha, ale faktycznie należącym przecież do pracujących dla niego chłopaków), podłużną blizną biegnącą wnętrzem lewego ramienia, i kryształkami lodu topniejącymi u stóp. Czasem wolał wierzyć, że brunet w ogóle nie wrócił z morza, a to, co często dostarcza mu ryby, czasem rozpina rozporek, i okazjonalnie podczas jednej lub drugiej czynności doprowadza go do kompletnego szaleństwa, jest wyłącznie przywidzeniem, fatamorganą uplecioną z piasku i oceanicznej mgły.

- Chłopcy!

Tarzali się po dywanie: po skrawku szorstkiego, brudnawego akrylu. Kiedy tarło się go dłonią, materiał zdawał się reagować jak żywe zwierzę na pieszczotę, przy każdym muśnięciu wytrącając z siebie wieloraki brud: kurz, długie, jasne włosy należące do Brighta albo Faith, albo krótsze i farbowane na burgund, jeśli pochodziły od Babci, confetti z Sylwestra przed trzema laty, teraz smutne i wyblakłe, czasem jakiś liść albo kłak. Odkąd skończyli po siedem i osiem lat - ale Bright czuł się tak, jakby wiedzę tę posiadał w zasadzie od zawsze - wiedział, że istnieje na ciele Hectora taki punkt, wysepka skóry nad ostatnim żebrem od góry (teraz, z Faith w szpitalu, wiedział, że te kości nazywają się wolnymi), który trzeba było dźgnąć w odpowiedniej chwili i pod odpowiednim kątem, nasadą dłoni, kłykciami albo łokciem, żeby wygrać każdą możliwą przepychankę. To było jak włącznik, albo raczej wyłącznik oporu.

(P r z e s t a ń, Bright.)

- Co robicie!?
Drzwi były zamknięte - od środka, bo na tym etapie życia zarówno Bright jak i Hector rozumieli już, i potrafili docenić znaczenie rygla; Babcia na podwórku, przed przyczepą, na plażowym leżaku, który wydymał się i stękał pod ciężarem jej ciała; Faith u koleżanki - jednej z wielu, wszystkich-takich-samych.
To nie był pierwszy raz. Oddech Hectora pachnący mlekiem i colą, trochę obrzydliwie i słodko. Jego uda sprężyste i wygrzane słońcem. Bright leżał w ich kolebce. Leżał, a potem zaczął się poruszać. To nie był pierwszy raz (w niektórych wspomnieniach, zlanych razem jak wosk z kilku różnych świec, tak, ale nie w tym). To nie był pierwszy raz.
W klaustrofobicznym ekwiwalencie kuchni - ledwie parę metrów dalej - mruczała mikrofalówka.

(Zostaw to. Przestań. No, już.)

- Jennings!

  • - Chłopcy!
    • Weź, tylko się wygłupiamy!
Powinien od razu trafić na targ ale najpierw poszedł do portu, sam nie wiedział czemu; zatrzymawszy podnajęty na dzisiaj, specjalnie, samochód przy blaszanym płocie i rosnącym za nim rzędzie odrapanych latarni, zamiast w lewo, skierował kroki w przód, pomostem, w sepię słońca i prawie nierzeczywisty kobalt nieba typowe dla wczesnego, upalnego poranka w tym zakątku świata (jedynym, tym samym, jaki dwudziestosiedmiolatek znał). Nawet nie myślał, że tam go zastanie. Patrząc na rzeczy z perspektywy, nie myślał w ogóle - tylko się spieszył, tylko czuł, że nie zdąży, że się nie wyrobi, a jednak i tak poszedł najpierw na przystań zamiast na targ.
Powiedzieli mu, że strojnik miał być, ale go nie ma, nie wiedzą czemu, Jennings po prostu nie wypłynął, miał wypłynąć ale jednak nie, nie, nie wiedzą czemu, niech sam go spyta, jest tam, o -
Bright wiedział gdzie, i oni też wiedzieli, że wie, gdzie, i teraz Bright deptał oskrobane ze śliskich trucheł łuski na kostce brukowej, i zaciskał dłonie w pięści i szedł do niego, szedł na niego, nieuświadomienie podwijając palce u stóp jak dziecko, gotowe nie do ataku, a do ucieczki.
Zwrócił ku sobie kilka zaspanych, lekkich od zbyt mocnej kawy głów, kilka par oczu o białkach tak przekrwionych, jak i zjełczałych operacją niewybaczającego, nadmorskiego słońca. Musiał skłamać w pracy, i skłamać Sabato, że wcale nie kłamał w pracy, dać sobie pełne dziesięć godzin, sobie i dwojgu dzieciakom, którymi miał dyrygować przez cały dzień, i znowu nie spał, i znowu nie dojadł, a teraz był tu, on i Hector, ale nie kretyński, kurewski strojnik, clou programu w parze z buławkami orzechów makadamia i ostrą, podwędzaną papryką.
- Jennings, kurwa!
Pomyślał, nie pierwszy raz, że chyba go zabije.

(Skup się, Starr.
No, już -
)

Hector Jennings
ambitny krab
harper, czemu?
poławiacz i sprzedawca — port w sapphire river
28 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
...

Pot, którym zlany miał kark i wcięcia ponad szprosami obojczyków, i skroń, wiecznie, maniakalnie ocieraną wierzchem dłoni, wietrzał tylko trochę, zasuszany morską, słoną bryzą; przyjemną o poranku, ale zbawienną dopiero wtedy, kiedy słońce wchodziło w nieznośny, bezchmurny zenit. To była, wbrew pozorom, dobra pogoda i żałował, że nie wypłynęli – tym bardziej, im częściej zerkał w prognozy, upewniając się, że dzisiejszy błękit nieba był wyłącznie ciszą przed nadchodzącą burzą. Hector dość dobrze znał się z brawurą, ale miał jeszcze na tyle oleju w głowie, żeby wiedzieć, że żaden strojnik nie był wart usmażenia się żywcem na środku oceanu.

Tak, strojnik. Przecież wiedział, że Starr tu przyjdzie, i wiedział po co. W zasadzie czekał tu na niego od bladego świtu, od chwili, w której wypędził się z łóżka po nieustępliwych pertraktacjach z budzikiem – i teraz, kiedy już tu był (Bright Starr, bez swojego przeklętego strojnika), Jennings jak zwykle klinował się w dysonansie pomiędzy tym, jak reagowało jego ciało, a zaleceniami rozsądku. Na widok chłopaka cieszył się i złościł, i tylko trochę się trwożył – najczęściej wyłącznie w duchu, w środku, swoim lękom nie dając się uzewnętrznić, spocząć ani w głosie, ani w nerwowych fikołkach kręconych kciukami, ani wybić na skórze jak szczególnie zakaźny przypadek ospy. Podobało mu się, że Starr do niego wracał – nie wiedział, co zrobiłby, gdyby nie, ale każdy jego powrót wiązał się z obawą, że kiedyś go wyda – że powie o wszystkim, co robili na zapleczu, za węgłem, na dywanie, że go ośmieszy, że wszyscy zrozumieją, jaka jest prawda (podczas kiedy nawet przed samym sobą zapierał się, że to wszystko to kłamstwo, jakieś nieporozumienie, w które został wplątany bez swojej wiedzy). Nie – uspokajał się – wiedział przecież, że nikt nie potraktowałby go poważnie. Bright nie miał tu ż a d n e g o autorytetu.

W tym dysonansie tkwiła jakaś subtelna różnica, jakiś niuans odróżniający czerwiec – przyjemny, porządnie już wypocony z dotychczasowej gorączki i wystudzony po fali upałów dręczących przeciwną stronę roku – miesiąc J e g o urodzin, od czerwia – obrzydliwej, przezroczystej larwy, której mętny, obły gruzeł miękko wijącego się ciała można było nażgnąć na haczyk wędki albo zwyczajnie zdusić i rozgnieść – między palcami, paznokciem, pod butem; na tryskające spod podeszwy wątpia krzywił się tak, jak krzywił się na nieplanowane okrzyki i spotkania spoza łączącego go z Brightem układu.

Za każdym razem, kiedy po wszystkim odprowadzał chłopaka wzrokiem – kiedy w kancie futryny migały już tylko łopatki, ramię, podciągane pospiesznie spodnie i uprasowana ręką koszulka, dochodził do zawsze jednakowego wniosku. Bright był obrzydliwy. Był obrzydliwy w tym, co robił i na co sobie pozwalał, i jak sprawiał, że Hector – pomimo tego, że sam czuł się lepki i brudny – nie chciał, n ie p o t r a f i ł przestać (myśleć, niby nie o nim, niby o rzeczy uniwersalnej – nagich pośladkach, ślinie nabranej na palce – elementach, które mogły należeć do każdego i tylko przypadkiem były częściami Brighta Starra, a nie jakiejś dziewczyny zgarniętej spod Rudd’s).

Inaczej było, kiedy na niego patrzył; policzki, ramiona i dekolt nakrapiane piegami jak skorupka obtłuczonego o blat, kurzego jajka; oczy, kropla źrenicy utopiona w błękitnym rondzie tęczówki; duże usta, za duże jak na chłopca, zbyt pełne w wykroju, przypominając męskie odpowiedniki bardzo dziewczęcych lalek – i śledził twarz, dojrzalszą, twardszą, surową tylko tak, jak rzeźbić można było w materii dorosłych, poważnych spraw.

Dziś mniej podobny do swojej siostry, niż kiedyś. Szkoda.
Całe szczęście.

Nie powinno cię tu być, zdawał się mówić już samym, wycelowanym w chłopaka spojrzeniem, z pozoru takim jak każde inne – zobojętnione, trochę poirytowane, posyłane spod ciężkiej powieki, znudzonej zawsze tym samym, niezmiennym horyzontem; panoramą miasteczka z jednej strony i prostą, rozmazaną linią morza z drugiej.

Miał na sobie robocze spodnie w typie woderów – z szelkami, obustronnie zwieszonymi luźno na wysokości ud i koszulkę – krótki, biały rękaw zawinięty w abominację pomarszczonego bezrękawnika. Słońce, odbite od rozfalowanej wokół wody, skwierczało mu na ramionach, prażąc skórę głęboką opalenizną.

Co znowu? Czego chcesz? – Zmrużył oczy; patrzył na niego, ale w miejscu, w którym powinna znajdować się twarz blondyna, z perspektywy Hectora wyzierała wyłącznie pulsująca dziura, plamiasty asterysk, powidok wżartego w oko światła – z tym, że przecież nie musiał go widzieć, żeby słyszeć, i żeby w głosie chłopaka rozpoznać stanowcze, rozgoryczone zacięcie i złość oczywistego pochodzenia.
Zapytałem się czego chcesz, Starr? Jestem trochę zajęty, wiesz – charknął, splunąwszy na bok plackiem wzburzonej śliny – więc w sumie byłoby super, jakbyś mógł się pośpieszyć. – Faktycznie, ktoś na nich zerkał, bardziej z nudów niż żywej ciekawości, bo w portowej codzienności każde zamieszanie okazywało się kuszącym kąskiem i odskocznią, której zwykle bywało jak na lekarstwo.

Hector, z nogą zwieszoną ponad wąskim trapem łączącym kuter połowowy z lądem jednak się wycofał; wytarł śliskie dłonie w spodnie, zbliżył się do chłopaka.

Nie mam czasu. Wyszły jakieś odgórne problemy z limitami połowowymi, więc możesz sobie poszukać kogoś innego. Albo wróć za… ugh- bo ja wiem, dwa, trzy tygodnie. – Zamrugał, uparcie przedzierając się wreszcie przez woal tymczasowej ślepoty.
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Podobało mu się, że Bright do niego wracał, zgoda, ale czy to lubił?
  • Bo między jednym i drugim zachodziła przecież poważna różnica.

    Brightowi, na przykład, podobało się wiele rzeczy. Podobał mu się salon Sabato Blackallera, z tą niedorzeczną kanapą, która za każdym razem wyglądała inaczej - trochę larwalna w kształcie, pękata i obła, i jakby obdarzona zdolnością przepoczwarzania się z jednej swojej wersji w drugą przy każdej brightowej wizycie (czasem Starr - czy raczej jego dużo młodsza, pamiętająca jeszcze beztroskę wersja - żałował, że nie może jej pokazać Jenningsowi: obśmiać wspólnie kilkudziesięciu tysięcy wsadzonych w kawał materiału zdolnego adaptować się do nastrojów i zachcianek właściciela, pokręcić głową, narobić jakichś głupot - obszczać mebel z nudów, okrasić nieudolnym graffiti, albo przynajmniej zaadaptować tak, żeby nabrał fallicznego wydźwięku), ze świeżymi kwiatami pyszniącymi się w wazonach, i z samym właścicielem, paradującym po błysku podłogowych paneli na bosaka, lekkim, nie tyle leniwym, co rozmarzonym jakby krokiem.
    Podobało mu się, że Bowie najwyraźniej nadal była na niego wściekła - to znaczy, że go pamiętała, że nie był jej obojętny, że musiał mieć dla niej nadal jakąś wartość, albo przynajmniej znaczenie, skoro zadawała sobie trudu aby być dla niego okrutną.
    Podobały mu się drogie samochody - przynęta tak na dziewczyny, chłopców, jak i wszystko gdzieś pomiędzy, o ile tylko dana istota łasą była na blichtr i obietnicę luksusu. Podobały mu się etykiety na butelkach wina, im droższy był trunek, tym mniej pstrokate, bardziej oszczędne w formie i treści. Podobał mu się ten dzieciak, którego Jethro przyjął ostatnio w Beach tak na próbę, jak i na jedną czwartą etatu, do pierwszego wykazania się, albo pierwszego fiasko (ledwie osiemnastoletni, ale w ich branży taka metryka nie była niczym nadzwyczajnym - Bright widywał młodszych od niego, ba, sam był młodszy kiedy zaczynał, kiedy nabywał nagniotków od uchwytu noża Santoku, odporności na żarty starszych pracowników, głównie kucharzy i pomywaczy, wraz z nim naście godzin dziennie kiblujących w dusznej, ciasnej gardzieli BOH, i pewności, że nigdy nie chciałby robić w życiu czegokolwiek innego), wysoki, jasny i szczupły, ambitny i szybki, sprawny - tak, że nie sposób było się czasem nie zastanowić, czy taki sam był w łóżku, w skotłowanej, przesiąkniętej seksem pościeli. Podobały mu się opiłki złota sypnięte na kamionkowe tace z deserami - zdaniem niektórych tandetne i passe, bardzo w stylu fusion sprzed piętnastu laty, ale w opinii Brighta uniwersalne i zabawne, jeśli je zastosować w odpowiednim kontekście; ta dupa z Rebel Moon, przy którym zasnął ostatnio na kanapie, po szesnastogodzinnej zmianie, z jedną ręką w paczce chipsów o smaku octu i soli, a drugą w niebezpiecznym, ale trącącym niespełnieniem sąsiedztwie rozporka; programy przyrodnicze, bo kiedy je oglądał, czuł się mądry - zwłaszcza jeśli omawiały lokalną faunę i florę, i Bright był w stanie w trymiga odgadnąć, co zaraz powie narrator, albo o jakim gatunku zacznie się rozwodzić.

    • Ale lubił tylko rzeczy nieliczne, i często zwyczajnie brzydkie, nawet w jego własnym odbiorze.
      Lubił ostrygi - owalne, błękitno-perłowe skorupki i jasnoszary miąższ; dreszcz obrzydzenia poprzedzający krótką eksplozję rozkoszy. Lubił szurpate kundle pałętające się po Sapphire River, okrutne brzydactwa, merdające wściekle ogonami (o ile nie straciły ich wcześniej w jakichś tarapatach) niezależnie od tego, czego ochłap człowiek postanowił im akurat rzucić: chleba, mięsa, miłości. Lubił ciszę w kuchni, pustkę, krzesła, odwrócone do góry nóżkami i nasadzone na stołowe blaty w głównej sali restauracji, opustoszały bar, jedynie z cichym wibrato zmywarki o piątej nad ranem. Lubił korytarze w szpitalu, choć nie podobało mu się, że musiał to miejsce w ogóle odwiedzać. Lubił to, jak zmieniała się mimiczna ekspresja Hectora, kiedy - proszony lub nie - Bright wkraczał w jego świat, w jego sztywny, oporny na zmiany system znaczeń, i przestawiał rzeczy choć na krótki moment; nawet, jeśli rysy bruneta formował gniew, a nie coś, co podpiąć by można pod dobrze cię widzieć. Lubił to, że nawet, jeśli Jennings zamykał mu wszystkie drzwi przed nosem, zawsze zostawała jakaś furtka, jakaś wyrwa w płocie, jakiś niedomknięty rygiel - tak, jakby Bright sam był przybłędnym psem, może nie tyle wyczekiwanym, co uznanym za pewnik, bo i wracającym zawsze - po cokolwiek to samo.
Zdziwiłby się pewnie, gdyby usłyszał, że Hector nazywa to, co mieli między sobą, układem. Układy, przynajmniej w doświadczeniu Starra, poprzedzał jakiś kontrakt, jakaś umowa, a oni nie powzięli przecież żadnej akcji żeby jakkolwiek uregulować łączące ich spotkania. Jedyny pakt, jaki kiedykolwiek zawarli, opierał się na dwóch draśnięciach zielonego szkła po sercu dłoni i uścisku drżącej, dwunastoletniej ręki. Zastanawiał się, czy tego typu pakty - jak wszystko inne, zdawało się, na świecie - miały konkretną datę ważności.

Z promienistym halo roztoczonym słońcem wokół konturów czaszki: czoła, potylicy i skroni, pokrytych przyciętym niedawno włosiem, patrzył na bruneta tak, jakby nie rozumiał go, albo nie rozpoznawał - może w rzucie chwilowej amnezji, albo przedwcześnie rozwiniętej demencji (czasem modlił się w duchu, żeby zapomnieć, a jednak wolałby zrobić to na własnych warunkach, wybiórczo), choć jednocześnie widział go doskonale - wypad ciała wprzód, i wybieg spojrzenia w bok, atak w jednym ruchu i unik w następnym. Zawsze było tak samo - jakby nigdy nie potrafili przestać ze sobą i ze sobą nawzajem walczyć.
- Czego chcę? - Parsknął, strzykając dźwiękiem spomiędzy zaciśniętych zębów - Jaja sobie ze mnie robisz - To, co mogło z jego słów uczynić pytanie, zwiędło zanim zdążyło wyrosnąć na końcu sentencji na dobre - Kurwa, Jennings, jaja sobie ze mnie robisz!
Podobało mu się też, jak długie, łykowate mięśnie hectorowych ramion spinały się przy każdym jego ruchu, ogorzałe opalenizną i niecierpliwe, ale nie lubił, co ten widok zwykł z nim wyprawiać.
- Czego chcę!? - Powtórzył, z tonem rosnącą frustracją unoszonym o nutę wyżej. Zdawać się mogło, że w towarzystwie Jenningsa, Bright musi wypowiadać wszystko po dwa razy: jego nazwisko, werbalne ataki, retoryczne pytania bez pytajnika - jakby jego własna głowa była arką Noego w obliczu nadciągającej apokalipsy. Wziął głębszy wdech - Chcę, żebyś się, kurwa, wywiązał ze zlecenia.
Zabawnym było pomyśleć, że - kiedy byli dużo młodsi - to Bright nauczył Hectora kłamać, a nie odwrotnie, choć różnica wieku podpowiadać mogłaby odwrotną zależność. Pokręcił głową - Jennings chyba nie słuchał.
- Wciskasz mi kit. Liny połowowe, kurwa jego mać! - Turkus falował za plecami dwudziestoośmiolatka: idylliczne, ale jednocześnie niespokojne tło - Zapłaciłem z góry. Powiedziałeś, że nie będzie problemu. Jest sezon. Pogoda... - Ja pierdolę, Hector, pogoda jak drut, nic tylko, kurwa, łowić! - Prawie krzyczał, od faktycznego wybuchu powstrzymywany wyłącznie presją czasu (jeśli było coś, co Starr o sobie wiedział, to to, że ze złości schodzi wolno, długo jeszcze miotany wtórnym tremorem szału, a teraz zwyczajnie nie było na to miejsca - z zegarem tykającym mu w skroniach) - Więc wciskasz mi kit, i obydwaj o tym wiemy. Nie udawaj - W tym, akurat - przebiegło mu przez myśl - obydwaj byli całkiem nieźli - A teraz na poważnie - Spiął brwi - Potrzebuję mojego strojnika. I świetnie wiesz, że nie ma nikogo innego... - Wiedział? Bright czasem się nad tym zastanawiał: czy Hector wie? Czy zdaje sobie sprawę z nierównowagi w ich relacji? Z tego, w jak wielu aspektach - poza oczywistym - był górą? A jeśli tak, to czy była to główna przyczyna, że w ogóle nadal w niej trwa? Milczał o jeden oddech za długo. Chrząknął - ...nikogo, kto wziąłby takie zlecenie na ostatnią chwilę. Więc masz to załatwić, Jennings - Szczeknął, a potem przyszło mu do głowy, żeby spróbować czegoś, czego nie zrobił chyba nigdy wcześniej, a przynajmniej nie w ostatnich dziesięciu laty - Proszę.


Hector Jennings

ambitny krab
harper, czemu?
poławiacz i sprzedawca — port w sapphire river
28 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
...

O ile miasteczko dopiero otrząsało się ze snu, dopijając swoje poranne kawy, szczotkując zęby i rozgrzewając samochodowe silniki, jednostajnym warkotem chrobocząc po asfalcie ulic aż do późnego wieczora, port wybudził się już dawno, w sposób bardziej organiczny, choć wcale nie mniej nagły, wczesnoporanną ciszę burząc mewim, kłótliwym jazgotem nad truchłem wyrywanej sobie z dziobów ryby; potem stawiały gardziel w słup i rozpychały ją w łakomych torsjach, żołądek zapełniając obłuszczonym, zasłużenie wywalczonym śniadaniem.

O tej porze natura nie tyle ustępowała, co godziła się na przyziemne, ludzkie aktywności – grupki marynarzy zawijających do portu, kobiety z wyfiokowanymi fryzurami, drobiące przez śliską kostkę brukową z mniejszą finezją, niż robił to Bright, ale jeszcze bardziej od niego gotowe urządzić swoim mężom (zwykle o nieproporcjonalnie bulwiastych, czerwonych nosach i sterczących tonsurach ostatkiem woli opierających się łysinie, upodabniających ich do jakiegoś kuriozalnego podgatunku koali) tłustą awanturę niecierpiącą zwłoki. I rzeczywiście, patrząc na zwyczajowe swary zachodzące pomiędzy dwojgiem mężczyzn, przez myśl niejednego z obserwujących ich kolegów po fachu Jenningsa przeszło, że kłócą się jak stare małżeństwo; słusznie zresztą, jeśli uznać, że gdzieś w tle, jako podmiot całej tej scysji majaczyła k a n a p a, z której istnienia Hector nie musiał sobie zdawać sprawy, żeby wiedzieć, że szczerze by jej nienawidził, nieważne, czy dla żartu mogliby sobie ją w szczeniacką spółę z Brightem zaszczać, zdemolować, obsrać, wyrzucić oknem – przeszkleniem szerokim na całą ścianę, z widokiem na horyzontalną linię oceanu i ścięte nią, zachodzące słońce. Chodziło o to, że w ostatecznym rozrachunku stanowiła jedynie cegiełkę w tym, jak Starr szmacił się na jego oczach tylko po to, żeby poddźwignąć się na szczeblach własnej kariery, wmawiając sobie jednocześnie, że w ten sposób spełnia swoje marzenia. Że teraz jest, kurwa, artystą.

Rzygać mu się chciało na te jego ambicje, wielkie pasje i plany, w efekcie których pewnego dnia zamierzał wyrwać się z szamba, które kiedyś – tak się złożyło – nazywali swoim domem.

Szybko jednak otrząsał się z tej myśli, wmawiając sobie, że to nie ma znaczenia – po prostu o nim zapomni, tak, jak czasem udawało mu się o blondynie zapomnieć, będąc na morzu – po prostu zapomni na dłużej, niż w seriach paru do parunastu dni, zapomni permanentnie, na zawsze, wspomnienie dociśniętego do wyziębionej ściany ciała (więc co, może jednak to lubił, w ten sam sposób, w jaki Bright lubił rzeczy brzydkie; dreszcz obrzydzenia poprzedzający krótką eksplozję rozkoszy?) zastąpiwszy którymś z przybitych na gwoździk kalendarzy Franka – z dziewczynami na maskach samochodów prężącymi się w wyuzdanych, wyretuszowanych pozach, z dziewczynami oplecionymi własnymi rękoma, z dłońmi zasłaniającymi wyłącznie przylgę spomiędzy ud i – zdecydowanie rzadziej – napigmentowane tarczki sutków. Któreś z jego czasopism albo, po prostu, niczyje strony o jednakowo sugestywnie brzmiących adresach.

Limity połowowe. Li-mi-ty! Starr, kurwa, czy ty mnie w ogóle słuchasz, czy tylko udajesz?! No ja pierdolę! – Maniera, z jaką z kretyńskim uporem naprzemiennie się kąsali – często do upadłego (z uporem sugerując, że lada moment naprawdę skoczą sobie do gardeł) – nie była zaskoczeniem; wręcz przeciwnie, z perspektywy czasu okazywała się po prostu ewolucją dawnych przekomarzanek, w których okładali się niby-na-niby, zawsze jednak z podobnym skutkiem, niedającym po sobie przewidzieć tylko, czy szamotanina, do parteru sprowadzana częściej niż nie, skończy się dąsem, śmiechem, czy, kolejno, najpierw tym pierwszym, a potem drugim. – Bo nie było. Nie było problemu, ale dzisiaj już jest. Nikt, n i k t kto nie jest skończonym kretynem nie będzie wypływał na morze specjalnie dla twojego durnego strojnika. Żeż do chuja, rusz czasem głową – wysarkał, zupełnie nieprzygotowany na to, co miało za chwilę nastąpić i czego absolutnie niezdolny był przewidzieć. Zmarszczył brwi, które gdyby mogły, najchętniej huknęłyby o nasadę nosa, ale koniec końców tylko zwiesiły się tuż nad nią.

Bright go poprosił, a Hector poczuł się dziwnie – z jednej strony wytrącony z równowagi, z drugiej – z kwaśną śliną podeszłą mu do gardła. Nie dało się ukryć, że były takie obszary uległości Starra, które eksplorował chętniej od drugich (na mniej i bardziej oczywiste sposoby); to były te drugie – te, które w jego obecnym nastroju budziły w nim raczej pożałowanie, niż poczucie triumfu.

Zmarszczył nos; jeśli się wahał, to tylko chwilę, z werdyktem wydanym w krótkim, zwartym prychnięciu.
Dobra, słuchaj, ale zrobisz jak mówię… – Westchnął, ostrożnie śledząc zmiany zachodzące na twarzy chłopaka. – Oddam ci te pieniądze, tak? Już nie histeryzuj. Możemy- – Cmoknął. – Możesz zobaczyć, czy ktoś przypadkiem nie zawija do portu z tuńczykiem. Z tuńczykiem konkretnie. Jak jest tuńczyk, to z reguły są strojniki. Jakieś zawsze się wplączą w sieci.

Wyminął blondyna pod pretekstem załatwienia tej nieszczęsnej gotówki, ale i tak przeczuwał już, że odprowadzi go tak daleko, jak będzie trzeba. Choćby prędkim krokiem mieli zajść na targ. Albo jeszcze dalej.

No dalej, idziesz? – Gwizdnął. – Zresztą, coś się tak uparł na tego strojnika? Banjo będzie miał dzisiaj dostawę mieczników. Ten z pawilonem naprzeciwko Jeremiaha. – Łypnął na kucharza. – Czy już całkiem ci się w dupie poprzewracało?
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Boże, Boże -
Więc Jennings naprawdę uważał, że Brightowi (nadal) chodziło właśnie o k a r i e r ę? Może i tak - pod warunkiem, że ta kariera miała ledwie dwadzieścia cztery lata, imię odzwierciedlające naiwny, świeżo post-adolescencyjny romantyzm jego matki oraz gwarant, że nawet gdyby gdyby swój wielki, transcendenty, wszechmocny palec, w Lorne, ba, w całą degrengoladę White Rock i Sapphire River razem wziętych, wycelował sam Bóg, i tak nigdy już nie wstanie z łóżka, nie wsiądzie na swoją różową, oklejoną nalepkami zerwanymi z importowanych owoców, damkę, nie pomaluje sobie paznokci, warg i powiek, i nie nakarmi się bez pomocy wetkniętej jej w nozdrza gumowej rurki, rozwidlonej jak żmijowy język, bo nie było takiej siły, która złączyłaby z powrotem dwa krańce przerwanego rdzenia kręgowego; ot, ironicznie przyziemny symbol linii życia zawisłem w dłoniach Mojry.
Czasy, zatem, w jakich Hector wciąż mógłby psioczyć na ambicję i nadzieje Brighta, i nie mylić się w tych jojczeniach z prawdą, skończyły się już dawno, dobre trzy lata temu, w tej samej chwili, w której godne życie dogorywanie jego siostry stało się dla Starra naczelnym priorytetem. Teraz zatem wszystkie jego marzenia, i wszystko, co z jego pracy czyniło wyścig (z czasem, z samym sobą, z wątpliwościami i zawiścią innych), a nie szaleńczy, błędny bieg w kółko, w chomiczym kołowrotku, mogło co najwyżej wisieć na gwoździku sąsiadującym z tym, jaki zaludniały wyuzdane, dwuwymiarowe panienki Franka - zostawione tam na kiedyś, na potem, najpewniej zaś na wieczne oczekiwanie.

Patrząc na Hectora - i na sposób, w jaki Hector spoglądał na niego: spod ciemnej, udrapowanej pożałowaniem brwi, a jednocześnie jakby sponad zadartego wysoko nosa - Starr zastanawiał się czasem, czy brunet rozumiał, jak wiele zmieniło się w jego realiach w czasie, gdy sam Jennings rozbijał się po morzu. Mimo, że zmieniło się jego ciało - zahartowane słonym wiatrem i smagłe spiekotą, wzbogacone o parę nowych blizn i przebarwień, okradzione za to z nastoletniej bezbronności mięśni nienawykłych jeszcze do wytężonej pracy - Hector zdawał mu się niekiedy uwięziony w jakimś odległym, konkretnym punkcie tak ich wspólnej przeszłości, jak i własnego rozwoju: jakby cały świat ruszył w przód, a on jeden się ostał - wyrzucony w morze z mentalnością tego samego smarkacza, z którym Starr co i rusz wdawał się w słowne i fizyczne przepychanki, i wracający zeń bez żadnej umysłowej zmiany, tylko większy, silniejszy, i przez to bardziej niebezpieczny.


Bright przewrócił oczami; sapnął przez nos, i szczeknął przez wargi:
- Ja cię nie słucham? Ja mam ruszyć głową? - Dłonie chodziły mu same, poza kontrolą świadomości i woli, najpierw lawirując w sąsiedztwie paska, o którego krawędź zahaczył palce, potem wyżej, w okolicy piersi, na której niecierpliwie splotły się, i rozplotły - Już bym szukał w sieciach z tuńczykami, gdyby chodziło mi o jakąś jebaną kolację dla dwojga... - Z kim, nie specyfikował - A nie o imprezę dla pięćdziesięciu osób, Jennings, Jezu Chryste! P-Przecież - Miotał się o tyle bardziej, że teraz do gniewu wzbudzonego nieplanowanym deficytem strojnika, dokładała się myśl, że brunet ma go za idiotę, skończonego bęcwała, który gówno wie o zamawianych przez siebie produktach (a na domiar wszystkiego, pracował przecież w przybytku słynącym z serwowania niczego innego, jak owoce morza) - Dlatego zamówiłem je u ciebie, że chodzi mi o większą ilość, a nie jakiś, kurwa, zasrany przyłów! - Tego, czy tym samym dwudziestoośmiolatka miał za skończonego kretyna, nie uściślił - może celowo, a może zwyczajnym przypadkiem.

Kiedy Hector ruszył, Bright rzecz jasna ruszył w tym samym kierunku; przyspieszył, zrównał się z nim krokiem. Zabawne to było: pamiętać jeszcze czasy, w których to Jennings był od niego wyższy, zanim Bright wystrzelił w górę całe dwanaście centymetrów w przeciągu ledwie kilku letnich miesięcy w dwutysięcznym jedenastym, i kiedy miał dłuższe, chudsze, zawsze jakby szybsze i lotniejsze nogi, więc to Starr musiał się silić, by za nim nadążyć. Wtedy pamiętał, że ta dysproporcja budziła w nim głównie ambicję, nie gorycz. Być jak Hector brzmiało w tamtych czasach jak marzenie, a nie jak przekleństwo (obelga czy klątwa - wszystko jedno).
- Oczywiście, że oddasz mi te pieniądze, jeszcze czego! - Parsknął pod wiatr, gorący i suchy, górną wargę od wewnątrz zmieniający jakby w papier, a dolną w coś jak papier ścierny (Bright zakładał się, choć wyłącznie z samym sobą, że usta Jenningsa były dokładnie takie same; nie pamiętał już jakie to uczucie, zbliżyć do nich własne).
Pod ich wspólnym ciężarem, przęsła pomostu wydawały z siebie udręczony, tępy postęk; Bright nie wiedział dokładnie, dokąd idą - utarło się już, że nawet nienawistny, i po tylu latach zwykle chodził za Hectorem wszędzie: na zaplecze, do publicznego kibla, na parking; z rozpędu poszedłby pewnie i na koniec świata.
- Nie twój interes - Kłapnął wargami gdy zeszli na ląd. W głowie starał się już mielić inne alternatywy: witlinka w parmezanowym panko, lucjana z kaparami i octem balsamicznym albo pierdolone, plebejskie barramundi, na którego punkcie dwa lata temu oszalało całe wybrzeże - na równi, mniej więcej, z fermentowanymi burakami, i puszystą chałką podawaną nagle do wszystkiego - Gotuję dla kogoś prywatnie - Wzruszył ramionami. Była taka jego część, która liczyła, że Hector zapyta: Dla kogo? Gdzie? Po co? Kiedy? Czemu? Za ile? Rżnie cię już, czy jeszcze wszystko przed wami?
Szli wzdłuż parkingu, asfaltem rozbłyszczanym nierównomiernymi galaktykami wtartych weń łusek, gorącym i pachnącym rybą. Gdy dotarli do płotu z falistej blachy, zwiastuna targu, Bright zwolnił, a potem się zatrzymał.
- No już, Jennings, nie musisz mnie niańczyć. Idź po pieniądze. Ja pójdę do Banjo. Miecznika możesz sobie wsadzić w dupę, ale lucjan miałby sens. Od biedy.


Hector Jennings

ambitny krab
harper, czemu?
poławiacz i sprzedawca — port w sapphire river
28 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
...

W duchu – ciszej niż szeptem, ale zdecydowanie głośniej niż wcale – obiecywał sobie, że to ostatni raz, kiedy wchodził z Brightem w interesy. Nie dlatego, że chciał, ale dlatego, że musiał. Zbyt dobrze wiedział, że najchętniej w ogóle by tego nie robił, nie snułby tych auto-obietnic i przepowiedni, ale tylko w ten sposób mógł zawczasu zdystansować się od podobnej, jeśli nie tej samej decyzji, którą równocześnie musiał podejmować blondyn. Dałby sobie rękę uciąć, że tak właśnie było. Mogła być – ta decyzja – ubrana w inne słowa, na przykład „już tu, kurwa, nie wrócę” albo „śnisz chyba, że cokolwiek od was jeszcze wezmę”, albo w ogóle nie mieć słów, a przynajmniej nie takie, które wyartykułowane zostałyby głosem Brighta, a co najwyżej ochrypłym hurgotem jednego ze znajomych poławiaczy, dopytującego, czy ten młody od Starrów nie zmienił przypadkiem dostawcy, bo widział go ostatnio tu i tam, w rozmowie z tym i tamtym (ważne: nie z nim).

Kluczowym było więc czym prędzej uprzeć się w przekonaniu, że decyzja była samodzielna i niezależna, i należała do niego, że i tak nie chciał, i nie robi mu to, absolutnie, żadnej różnicy. To miała nie być jego strata – maglował, gnając przed siebie, przez kostkę brukową lepko ugniataną podeszwami butów, jakby ktoś wytapiał na niej zwały rybiego truchła i teraz cała wylana została nieprzemakalną warstwą karuku, wbrew słońcu, na niebie wciąż wizytującym jeszcze zbyt krótko i zawisłym zbyt nisko, żeby galaretowatą wyściółkę ususzyć tak, jak suszył spierzchnięte wargi ich dwojga.

Ale strojniki z przyłowu, choćby skały srały, kurwa, co ja mam ci na to niby poradzić?! – syknął, pchnąwszy językiem wnętrze policzka; żgnięte koniuszkiem wyglądało, jakby napuchło od przegryzionej w ustach irytacji. Potem przyspieszył, tak, żeby mieć pewność, że to on prowadzi Brighta, a nie na odwrót, nawet jeśli obydwoje znali tę drogę na pamięć i potrafiliby ją przejść po omacku – i że to on, Bright, ich dawnym zwyczajem będzie nadrabiał kroku. – Jak myślisz, że za te śmiechu warte pieniądze komukolwiek by się opłacało po nie wypływać, no to trochę przestrzeliłeś – rzucił przez prosty, spięty łuk ramienia, wyparzonego słońcem w co najmniej trzech odcieniach; blady płacheć nieopalonej skóry na co dzień przysłonięty ramiączkiem bezrękawnika, pokąsany różem biceps i dogłębna opalenizna, którą nabywało się tylko na morzu – w uproszczonym skojarzeniu wyglądał jak pudełko neapolitańskich lodów, słodkimi i zdecydowanie za dużymi porcjami wydzielane im w dzieciństwie przez babcię Brighta, często aż do rozkosznie mrożącego bólu brzucha, zębów i mózgu.

Hector dorobił się w życiu paru dewiz; trzymał je w różnych miejscach, ale zawsze przy sobie: zwykle w kieszeni albo tuż za pazuchą, w przystępnym miejscu, w portfelu, tuż obok gumek, kartki złożonej na cztery (z numerem do hydraulika i dwojgiem położonych po sobie uszu) i zdjęcia Audrey – tekturowego prostokącika odwróconego nagą, matowo-niewywołaną stroną po tamtym razie, kiedy w odwecie za młodziutką Faith grzecznie uprzedzono go, że jeśli sytuacja się powtórzy, to następnym razem wezmą się za jego siostrę (znaczyło to mniej więcej tyle, że się za należało z kontekstu wykreślić lekką ręką); umowę przypieczętowali – on i tamci chłopacy – na ślinę, tylko że zamiast w dłoń, splunęli mu w broń boże nienadstawiony policzek.

Najważniejsza z narzuconych sobie zasad zakładała w każdym razie, żeby nikomu nie ufać za bardzo. Nawet, albo szczególnie tym, których trzymał blisko, choć tak blisko trzymał wyłącznie Brighta; zdrowy rozsądek (przygrywający mu w głowie na dwa głosy) podpowiadał więc, żeby najlepiej nie wierzyć w żadne jego słowo, choćby przysięgane na miłość do siostrymatkibabki. Był – był ostrożny, zawsze węsząc w poszukiwaniu jakiegoś kruczka albo glosy drobnym druczkiem wepchniętej między wiersze, albo wyrzuconej za burtę marginesu. Demonizował postać Brighta, bo tylko tak stawiał im nieprzekraczalne granice – takie, które lata temu wolno było jeszcze naruszać pod pretekstem dziecięcych wygłupów, a z czego należało wyrosnąć tuż po nich i każdy dzień zwłoki odbijał się na Hectorze łatwopalnym i bezdennym pokładem złości. Złość zatruwała mu krew jak dziegieć; bo wszystko siedziało we krwi, w tamtym pakcie na dwie dłonie i poprzecznie ściśnięte ze sobą sznyty.

Najostrożniejszy był jednak zawsze wtedy, gdy spotykali się w swoim dwuosobowym towarzystwie – szybko, natarczywie, z samymi tylko opuszkami palców odchylającymi bieliźniane gumki i całymi dłońmi siłą wpychanymi pod nie. Milczał, wsuwając się w ciepły przesmyk jego pośladków albo mówił ciszej, szeptem, po którym nikt by go przecież nie rozpoznał we wszystkich tych scenariuszach stanowiących źródło jego nawracającej, ale umaskowanej obsesji (czasami zastanawiał się, czy nie powinien zabraniać Brightowi przynosić ze sobą telefonu; czy nie powinien go przeszukiwać, sprawdzać, k o n t r o l o w a ć).

Starr mógł więc twierdzić co tylko sobie chciał – Jennings w życiu nie uwierzyłby mu, że stan Faith nie był mu na rękę. Przynajmniej nie miał jej w domu.

Pewnie, że nie mój. Chryste, kurwa, i całe szczęście. – Wiedział, że potrzeba zaznajamiania się z życiem Brighta była tylko nic nieznaczącymi pozostałościami po ich przedawnionej przyjaźni. Potem cmoknął, bo najważniejszym było uciąć temat, nie drążyć wcale, nie szukać żadnej luki, przez którą mógłby przeciekać do codzienności blondyna, dając mu złudne poczucie albo – tym gorzej – n a d z i e j ę, że jakikolwiek element pisanej przez Brighta prozy mógłby okazać się mu mniej obojętny od innych. Odpuściłby, na pewno, gdyby nie siarczysty policzek, zamiast dłonią wymierzony słowem, bardziej żałosnym i zawodzącym, niż przewidywał.
Aha... Żartujesz sobie? Tak? – Myśl, że Starr szwendał się i płaszczył w czyimś domu, Hector musiał ściskać w dłoni; miął ją, ugniatał w zwiniętej pięści. – I teraz na gratulacje czekasz, czy co? No to gratuluję, pewnie. Chciałeś być kucharzem, a skończyłeś jako czyjaś służka na łasce, bra-wo. – Prychnął. – Idę już, idę. Ale, ja pierdolę, Bright, jest z tobą gorzej, niż myślałem. Zastanów się, co robisz. – Wcisnął dłonie w kieszenie sztywnych, roboczych spodni. Zgarbił się i splunął na odchodne.
Potem wrócił. Z pieniędzmi, ale bez słowa.
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
- Jezus Maria - Święte personalia, Bright Starr sprofanował przez zaciśnięte zęby; potem dodał: - Hector, kurwa, czego ty nie rozumiesz? - Ale pytanie było czysto retoryczne i niewarte, by pleceniem na nie odpowiedzi zaprzątać sobie wysmagane słońcem głowy. Ważne było to, co równocześnie ewidentne - że choćby przyświecały im najlepsze chęci, nie znajdą porozumienia; że chwilowe zawieszenia broni były tylko ułudą, ulotną namiastką pokoju, a nie faktycznym rozejmem; że uznawane przez nich definicje (co, na przykład, uważa się za przyłów, a co już za pełnoprawny połów, jaka suma za porcję ryb jest wystarczająca, jakie warunki na morzu optymalne, żeby, zgodnie z obietnicą, wypłynąć o świcie po dostawę łuskowatych ofiar) zawsze, koniec końców, muszą stanąć wobec siebie w ostrej kontrze.
Dziwne było tylko to, że kiedyś wystarczało im przecież jedno, porozumiewawcze spojrzenie, posłane spomiędzy płowych rzęs, nie bez trudu rozchylanych pod światło, mrużonych w chichocie powiek, znad krawędzi metalowej puszki, z której, przekazywanej z dłoni w dłoń, oranżadę piło się na spółę albo, owszem, wyżebranej u babci dokładki lodowego deseru (w barwie, owszem, i Brightowi kojarzącej się teraz z trójkątem odcieni składających się na dwudziestoośmioletnie ramię; ramię odsłonięte, napięte, kołyszące się przy każdym męskim kroku, ramię, które można by opleść palcami, szukając równowagi u szczytu rozkoszy, albo, po fakcie, wylizać z wilgoci i soli, chropem języka ciągnąc po wybojach mięśni, kraterowych zbliznowaceniach po szczepionce na gruźlicę, i gruzełkach żylnej anastomozy biegnącej od pachy ku piersi - ) żeby mieć pewność, że Jennings wszystko zajarzył, ba, zajarzył jak nikt inny na świecie -
A teraz, po latach, Bright ciągle czuł się tak, jakby cały czas musiał mu się coś tłumaczyć i wyjaśniać; coś, czego Hector u p a r ł się nie przyjmować do świadomości, niby krnąbrne dziecko.
- To po chuj, kurwa, pytasz? - Tego też nie pojmował: tych znaków zapytania, którymi Jennings zwykł ciskać w niego jak kiedyś, za młodu, zdarzało im się celować garstkami ostrego żwiru w przejeżdżające pod ulubionym wiaduktem samochody, tylko po to, żeby potem zapewniać go, że wcale nie chce wiedzieć, wcale się nie interesuje, ba, ma go zwyczajnie gdzieś (tyle, że nie w dupie - wszak obydwaj aż za dobrze wiedzieli, jak w tej kwestii rozkładają się u nich role) - Wtedy mówiłeś, że tyle wystarczy?! To już zwykłe kurwy rzadziej zmieniają cennik niż ty - Parsknął - Trzeba było powiedzieć, że ci mało. Zapłaciłbym więcej - Czyimi pieniędzmi skłonny był szastać z taką łatwością wówczas, gdy jemu samemu co miesiąc ledwie starczało zwykle na czynsz, jedzenie, paliwo i rachunki medyczne w szpitalu jednocześnie, bez konieczności płaszczenia się przed przynajmniej jednym odbiorcą płatności z teatralnie wymuszonymi łzami w oczach i wierutnym kłamstwem na wargach, że to już ostatni raz-słowo-honoru-następnym razem będzie na czas, nie wyjawił, tylko jakąś drobną częścią siebie żywiąc nadzieję, że tym samym podtrzyma zazdrość uwagę bruneta.

- Czekam... - Zaczął krótko, nisko, zimnym, do bólu upraktycznionym tonem (wbrew instynktowi nakazującemu mu podekscytować się, że skoro było z nim podobno gorzej, niż Hector myślał, to znaczy, że myślał, myślał o nim, w interwałach między tymi nagłymi zderzeniami ciał i temperamentów, w trakcie których i jeden, i drugi zdawali się nie myśleć wcale - Na moje pieniądze, Hector. Rusz dupę, na chuj mi są twoje dyrady? - Ostatnie słowo, podchwycone w jakiejś książce, wymówił prawie poprawnie, świadom, że dzwonią, nie do końca tylko pewien, w którym dokładnie kościele.


Czasem przychodziło mu na myśl, że może, przy odrobinie wysiłku, potrafiliby się jednak zmienić. Zobojętnieć na siebie na tyle, żeby każda interakcja nie musiała się natychmiast przeradzać w żenującą, niepotrzebnie męczącą bitewkę. Kiedyś potrafili być przy sobie w ciszy - podczas długich spacerów poboczem, podczas drzemek ucinanych sobie w szumie akacji w White Rock, albo wśród wysokich, ostrych traw na nadoceanicznych wydmach Pearl Lagune. Teraz każda rozmowa przeradzała się w starcie, a każde starcie kończyło co najmniej jednym rodzajem urazy urazu: ego obitym w rytm jednych bioder siekących o drugie, ścięgnem naciągniętym w udach rozstawionych niewygodnie, za wąsko, bo z jeansem nieściągniętych spodni nadal pętającym kostki, tępo-cierpkim bólem piekącym jak wstyd, kiedy Bright wracał do domu i siadał na kiblu, szczając na siedząco, z czołem wspartym o dłoń i łokciami o kolana, w przegrańczo-myślicielskiej pozycji.
Zawsze dochodził wreszcie do wniosku, nawet jeśli nie w pełni uświadomienie, że Jennings miał rację. Przyjaciół trzymać należało blisko, ale wrogów ponoć jeszcze bliżej. Brightowi natomiast, na łasce Hectora zawieszonemu w limbo między jednym i drugim statusem, nie dane było zaznać choćby krzty spokoju jaki wynikłby z prostej świadomości kim jest dla bruneta - i czy, jeszcze, w ogóle kimkolwiek.



Banjo śmierdział rybą - co nie było zaskoczeniem, skoro w tych okolicach rybą śmierdziało dosłownie w s z y s t k o , ale na dokładkę również wyglądał jak jedna, hybryda dorsza z pękatym brzuchem, i którejś z tych głębinowych kreatur o strasznych, kanciastych szczękach, o jakich to czytało się tylko w książkach i słyszało czasem programach nadawanych po śniadaniu, w weekendy, na Nat Geo Wild. Żeby było weselej (ale przy tym nikomu do śmiechu), facet nosił na lewej połowie twarzy opaskę o której, Bright wiedział, lokalna dzieciarnia snuła najszaleńsze z możliwych legend - że Banjo stracił oko w walce z morskim potworem, że trafił go w nie harpun, że czasem, kiedy doprowadzić go do szału, poławiacz uchylał pirackiej przysłonki i ciskał z wyrwy pod brwią jakimś złym czarem czy klątwą - podczas gdy w istocie gałkę oczną mężczyzny przysłaniało po prostu genetyczne, nieoperacyjne bielmo. W bliższym kontakcie Banjo okazywał się niegroźny, nudny, w zasadzie. Jak każdy lubił pieniądze i piwo, i tyle też wystarczyło, żeby ubić z nim zazwyczaj całkiem satysfakcjonującego targu.

Tym razem było podobnie, i po paru minutach Bright miał dwie chłodziarki pełne lucjana. Gniew, który kłębił mu się w przeponie na myśl o wymuszonej zmianie kulinarnych planów stłumił, skrył przed sprzedawcą, i wygrzany pod sercem, cały zachował dla Hectora.
Czekał na niego przy stoisku. Kiedy brunet wrócił z banknotami, Starr wyciągnął po nie dłoń, przejął je, przeliczył wprawnie i uważnie, udając, że przed chwilą wcale nie musnął dwudziestoośmioletnich palców własnymi dłużej, mocniej, niż było to niezbędne.
Cmoknął. Zacumował spojrzenie na wysepce dolnej, hectorowej wargi; potem uniósł je wyżej.

  • (Ile mieli czasu?)
- Wiesz co, Jennings? W sumie to spierdalaj - Stertkę pieniędzy ponownie otoczył zdjętą z nich do liczenia recepturką, i pacnął o metal stoiskowej lady - Nie chcę tego. Lepiej kup małej coś fajnego. Audrey się ucieszy.
Nie musiał mu przecież tłumaczyć, że żywa nienawiść też była jakąś formą intymności, ani deklarować - przynajmniej nie w słowach - że dla jej ochłapu gotów jest mu się podłożyć choćby w sposób tak żenująco oczywisty jak teraz.


Hector Jennings
ambitny krab
harper, czemu?
ODPOWIEDZ