easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
عمل جيد

W pożegnaniu z Milou', powstrzymano chłopca od lamentów. Idąc za pragmatyzmem myśli, że na gospodarstwie zawsze przecież znajdzie się coś do roboty, nie dano mu przestrzeni ani czasu na nic więcej, niż kilka pociągnięć nieco zadartego, piegowatego noska.
W jakimś sensie - choć na ostatnią rozmowę z Noah (bo Lou już tak miał, że podczas kiedy większość dorosłych mówiła do pięciolatka, on z nim konwersował, niejednokroć, z szacunku i dla wygody, przyklęknąwszy przy najmłodszym Hawkinsie tak, by zaglądać mu prosto w łamaną brązem zieleń tęczówek) miał mniej czasu, niż by preferował - był nawet za to wdzięczny. Głównie Alowi, bo to Al zaproponował - być może tylko trochę ponaglony przez Al-Attala spojrzeniem - że może mogliby pójść nakarmić Hidalgo. Marchewkami, jabłkami, i jakąś jedną kostką cukru - surowo zakazaną, ale pod chrapy podsuniętą zwierzęciu spod przymkniętej łaskawie powieki. Lou nie był tylko pewien komu, tego wietrznego, ale przynajmniej wolnego od deszczu poranka, najbardziej potrzebna była osłoda (całej sytuacji). Garści słodkiego kryształu - odmiennego, w razie wątpliwości, od tego, w jakim raczej gustował Elijah - poddawanego mu pod wargi przez Alexandra, pewnie by nie odmówił. Zamiast tego, liczyć mógł jedynie na coś na kształt uprzejmego, ale mimo wszystko wilczego biletu, przez Hawkinsa Seniora wręczonego mu wraz z ostatnią wypłatą.

W każdym razie może to i dobrze, że, w procesie pakowania plecaka, i zdawania Claire tego, co otrzymał od niej w pierwszym dniu pobytu na farmie (poszewki na kołdrę i dwóch na poduszki, mniejszego i większego ręcznika - w kolorze moreli, i obrębionych identyczną, zdobioną w margaretki tasiemką, mikrej farelki, na której zagrzać mógł sobie kawę, wizgiem czajnika nie budząc i nie niepokojąc domowników jak wówczas, gdyby robił to w kuchni, i szczupłego, acz wyczerpującego kompletu naczyń i sztuciec, z których korzystał jeśli nie jadł akurat z resztą farmerskiego tłumku), brunet nie zdołał przesadnie rozckliwić się nad nagłością skazanej na wieczne niezakończenie rozłąki. Jeszcze by się rozproszył i czegoś zapomniał, podczas gdy dobrze wiedział, że lepiej by było teraz zapomnieć po prostu - nie którejś ze swoich nielicznych własności, ale o czterech miesiącach, spędzonych w obejściu Hawkinsów. A zwłaszcza o ostatnim. A, Lou nie był pewien czemu, to ten właśnie zapowiadał się być najtrudniejszym do wyparcia z jaźni.
Część manatków - podkoszulków do zrolowania w wałeczki, skarpetek do zwinięcia w ciasne, zapętlone w samych sobie pary - przezornie pakować zaczął zresztą nawet jeszcze przed rozmową z Marcusem, nadal jeszcze nasadą zdrowszej dłoni wygarniając z kącików oczu dziwne resztki poprzedniej nocy i krótkiego, ale głębokiego snu pod nadzorem Alexandra. Gdy więc z gabinetu wyszedł - bez żalu, ale z werdyktem, którego można było się spodziewać - pozostało mu tylko dokarmić paszczę swojego podróżniczego Osprey'a resztką dosychających na stajennym oknie ubrań.
Potem ruszył w drogę - czy raczej w jej preludium dopiero, bo na razie, na klawiaturze telefonu mozolnie wystukawszy wcześniej parę słów do Elijah, do kolejnego celu nie miał szczególnie daleko. Zahaczył tylko o sklepik na stacji benzynowej - tej na rozdrożu między jednym, a drugim krańcem Carnelian, zgarnąwszy zgrzewkę Tooheys (choć przez chwilę wahał się, czy wymownie nie sięgnąć raczej po Coopers, ale wreszcie przeważyła niewielka, cenowa różnica), paczkę gumek, i paracetamol. Na lunch, w drodze do White Rock Caravan Park, pochłonął jedną porcję lodów Cyclone (z bólem serca mówiąc "nie" Golden Gaytime, tylko z racji tego, że chrupiąca, orzechowa posypka raczej średnio współgrała z opuchlizną rozciętego języka i wargi) i napój izotoniczny. Miał też straszną ochotę na papierosa, ale finalnie obszedł się smakiem.

[akapit]

Kiedy dotarł pod przyczepę Coopera, i załomotał dłonią w wygrzany słońcem metal prowadzących do wnętrza drzwiczek, odpowiedziała mu cisza świadcząca, że blondyn faktycznie wybrał się gdzieś poza teren przeznaczony dla mieszkalnych przyczep. Cholera wie, może minęli się w drodze na farmę. Albo, jeśli trzydziestodwulatek miał dziś u Hawkinsów wolne, może załatwiał coś w mieście.
Zapasowy klucz odebrał od sąsiadów. Kurtuazyjnie wypił z nimi małe - i ofiarowane mu z uśmiechem - piwo, ale za jointa już podziękował. Potem wrócił do przyczepy, niezaskoczonym spojrzeniem omiótł zwyczajowy galimatias panujący w jej wnętrzu, zdjął buty, zostawił je przed progiem, schował piwo do lodówki i, uchyliwszy niewielkie okienko, zwinął się na wysłużonym fotelu (na łóżku byłoby mu jakoś tak głupio). Następnie zasnął, płytko, cienkim, podatnym na zerwania snem otulony jak motylim ćmim skrzydłem.

Elijah Cooper
Miloud
harper
bellamy
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Pogrzeby i wesela były jednymi z tych nielicznych, i raczej rzadkich wydarzeń, które były w stanie ściągnąć większość rodziny w jedno miejsce. Tych, którzy porozjeżdżali się po kraju, a także czasem i tych nielicznych, którzy postanowili szukać szczęścia na innych kontynentach. Dla Coopera takie wydarzenia były jednak obce. Jego rodzice byli zbyt zaaferowani zawartością szklanych butelek, kupowanych co dzień w pobliskim monopolowym, by przejmować się takim abstrakcyjnym konceptem jak rodzina. Oboje byli od swoich rodzin odcięci, trochę na własne życzenie, a trochę za sprawą starego Coopera. Elijah takie zgromadzenia znał więc z filmów i książek, a nie bardzo z własnego doświadczenia. Może kiedyś trafił się jakiś pogrzeb stryjka czy innego dziadka u Hawkinsów, na który go zabrali z racji tego, że był dla nich prawie jak rodzina. Nie krew z krwi, a bardziej jak znajda, jak szczeniak porzucony gdzieś w lesie, któremu wystarczyło dać trochę domowego ciepła. Wtedy i tak czuł się obco, nie bardzo mając pojęcie kto jest kim i przez większość czasu trzymał się Ala, próbując spisywać mentalne notatki na temat tego, kto był kim i w jakim stopniu spokrewnienia.

Uważał, że na takich uroczystościach albo się bywało od samego rozpoczęcia, albo wcale. Kiedy Lou zwinął się w nocy z jego przyczepy, dając mu tym samym szansę, by nadrobić swój nocny rytuał, pominięty przez chęć udowodnienia chłopakowi, że przecież wcale nie musiał ćpać za każdym razem, gdy się spotykali. Zasnął dopiero o świcie, skutecznie ignorując każdy z nastawionych budzików, do życia wracając dopiero wtedy, kiedy ceremonia rozpoczynała się na cmentarzu. Dzięki jego jak zawsze głupim pomysłom, i tak nie byłby w stanie się tam pojawić, poranek spędzając pochylonym nad toaletą, wyrzygując smutną zawartość żołądka. W tamtej chwili pożałował tych dwóch kresek i trzech szklaneczek whisky, jakimi raczył się przez resztę nocy. Pomyślał nawet, że chyba powinien jeść trochę więcej, niż kilka kanapek, składających się z chleba i sera, oceniając niezbyt apetyczny widok, pływający w kiblu. Czarny garnitur wiszący na drzwiach szafy usilnie przypominał mu swoją obecnością o pogrzebie, na którym przecież powinien właśnie być. Był jak widmo Mazikeen, symbol kolejnego rozczarowania Hawkinsów i nocna mara jego nałogu nawyku. Zamknął go w szafie, nie bez żalu do samego siebie za kolejny taki wyskok, nad którym może jednak rzeczywiście tracił kontrolę.

Marcus profilaktycznie dał mu dwa dni wolne, kiedy tylko dostali termin pogrzebu. Na przepracowanie tej całej szopki i wspomnienia trumny Mazie. Znał ją przecież, i darzył większą sympatią niż Bennetta, którego czasem zwyczajnie się bał. Nadal pamiętał ostatni raz, kiedy ją widział, jej rozmazany makijaż, oczy zeszklone łzami i desperację, wpisaną w wyraz twarzy i drżenie rąk. I to, jak Al odesłał ją z kwitkiem. Zamiast jednak trawić pogrzeb, Elijah zastanawiał się, jak miał się wykręcić ze swojej nieobecności. Cóż, faktem było, że rzygał cały poranek, więc to nawet nie byłoby kłamstwo. Nie był pewien jednak, czy zdoła wytrzymać to chłodne, Hawkinsowe rozczarowanie. To było gorsze nawet od najbardziej rozpalonego gniewu. Z krzykiem i rzucaniem talerzami przynajmniej umiał sobie poradzić, ale spokojnie wypowiedziane słowa, niosące ten zawód po prostu go przerastały i sprawiały, że miał ochotę nigdy więcej nie pojawić się w zasięgu ich wzroku. Dlatego tak usilnie ich unikał za każdym razem, kiedy zaspał do roboty.

W myśl własnego objawienia, przebłysku samoświadomości - wybrał się na zakupy, by choć trochę zapełnić lodówkę. Zajęło mu to znacznie więcej czasu, niż powinno - w końcu nie tak łatwo było z dnia na dzień przestawić się z jedzenia kanapek z chlebem, posmarowanych nożem na coś bardziej wartościowego. Dodatkowo rozpraszała go ciągle powracająca myśl o tych kilku wiadomościach, jakie dostał od Lou. Wyglądało na to, że przespał znacznie więcej, niż sam pogrzeb, jeśli doszło do twist plotu na farmie. Kręcił się więc po markecie trochę bez celu, trochę po drodze zbierając do koszyka to, co akurat wpadło mu w oko. Opakowanie makaronu, puszkę pomidorów, słoik ulubionego Cactus Jelly, chleb tostowy, a nawet kilka warzyw i owoców, i obowiązkowe kilka puszek Coca-Coli. Ambitnie, jak na kogoś, kto posiadał jeden mały i jeden średni garnek, dwa talerze, jedną miskę, i po dwie sztuki każdego ze sztućców. Plan był, tylko teraz pozostało go wyegzekwować i rzeczywiście spróbować zjeść coś innego niż kanapki, bądź zamawiane żarcie.

Na teren White Rock Caravan Park dotarł znacznie później, niż planował, uprzednio jeszcze załatwiając jakże pilną sprawę, czyli uzupełnienie swojego zapasu kokainy na następne parę dni. Niezbyt planowane zakupy uszczupliły jego gotówkowy budżet na tyle, że transakcja okupiona była krótką dyskusją na temat brakujących dwudziestu dolców i obietnicą dorzucenia ich w piątek na tyłach Shadow, bo przecież i tak zawsze brał to samo od tego samego dilera. I zawsze wywiązywał się z obietnic. Po drodze do swojej przyczepy został zaczepiony przez sąsiada, który po zdaniu sprawozdania komu i kiedy oddał klucz, uraczył go nieco enigmatycznym:

He looks beaten up, poor kiddo.

Elijah zmarszczył brwi i otworzył drzwi, które tym razem poruszały się już bez złowieszczego skrzypnięcia, odkąd je naprawił w zeszłym tygodniu. Rozejrzał się po nietkniętym, standardowym bałaganie i nietrudno było mu dostrzec Miloud, zwiniętego w kłębek na fotelu, z bandażem na nadgarstku i opuchniętym okiem. Przeklął pod nosem i odłożył torbę z zakupami na ten krótki kawałek kuchennego blatu, po czym podszedł do fotela i kucnął przy chłopaku. Widział w nim siebie, sprzed tych kilkunastu lat, kiedy to była prawie jego codzienność. Miał wrażenie, jakby ten ból do niego w tym momencie wrócił, ze zdwojoną siłą, bo widział to na kimś, na komu… właśnie, zależało mu? Nie dopuszczał do siebie tej myśli, bo przecież skazałby się tylko na cierpienie w momencie, kiedy Lou spakuje plecak na dobre i odjedzie w stronę lotniska, tym samym ustanawiając koniec pewnego etapu. Przyglądał się uważnie obrażeniom i całkiem sprawnie wykonanym opatrunkom, jednak pozbawionym tej szpitalnej, mechanicznej wręcz wprawy. U Hawkinsów szpital zawsze był wyjściem ostatecznym, w wypadkach kiedy podstawowa pierwsza pomoc jednak nie wystarczała i trzeba było ranę zszyć, lub poskładać złamaną kończynę i wsadzić ją w gips. Położył dłoń na jego kolanie, sprawdzając czy się obudzi. Miał tyle pytań, na które tak bardzo chciałby móc wyczytać odpowiedzi z twarzy bruneta, ale nie mógł. Trzeba było nie być debilem i się pojawić na pogrzebie, może wtedy ta cała sytuacja nie miałaby miejsca, nie klęczałby teraz, zamartwiając się o Miloud i nie czułby, jak jedna z wielu ran na jego sercu, z pozoru dawno zabliźniona, otwierała się na nowo.
Hey, mate. What happened? - zapytał cicho, kiedy chłopak obudził się ze swojej drzemki.

Miloud Al-Attal
death by overthinking
mvximov.
Jethro
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Doprawdy? A w jaki to niby sposób Elijah radził sobie z ludzkim gniewem, trzaskiem talerzy, kształt i wszelką użyteczność tracących w gwałtownym spotkaniu ze ścianą albo rantem jakiegoś mebla, albo wizją konfrontacji z ukochanym przyjacielem, wydanym na pastwę niesprawiedliwości za, w gruncie rzeczy, paręnaście gramów koksu? Drogą ucieczki? Ogonem podwiniętym między brane za pas nogi? Dezercją co prawda w nieznane, ale przynajmniej w objęcia wolności (pozornej może - bo własne demony zabierał wszak ze sobą, ale słodkiej)?
Może dlatego, jak do tej pory, z Miloud'em zdawali się rozumieć tak dobrze. Ani jednemu, ani drugiemu, nieobca była przecież ewakuacja wtedy, gdy rzeczy zaczynały robić się niebezpieczne, albo trudne.

[akapit]

W śmiesznej dysproporcji, Lou od niedawna znał jednak, przynajmniej w jakimś stopniu, ten kawałek historii Coopera. Zajrzawszy pod uchylony mu łaskawie przez blondyna rąbek tajemnicy, widział i czuł jego wstyd, gdy blondyn - wtedy o pięć lat młodszy, i głupszy równie naiwny zapewne, co teraz - pośpiesznie pakował manatki, starszych Hawkinsów zostawiając z jedną wielką niewiadomą w miejscu, choćby, pożegnalnego listu, a ich syna - nie tylko z pękniętym sercem, ale i wyrokiem do odsiadki.
Słabo, no, nie da się ukryć.
Ale sam Elijah nie miał bladego pojęcia, że w swoim ciasnym, choć i niezaprzeczalnie własnym jednocześnie królestwie, gości aktualnie równego sobie, jeśli nie gorszego tchórza.

Nie, bynajmniej nie chodziło o wydarzenia z wczoraj, albo choćby o te z dzisiejszego ranka, gdy to Lou wykazał się najpierw głupią, buńczuczną odwagą (w odbiorze Claire - kompletnym brakiem rozsądku; zdaniem jej córki - kretyńską brawurą), a potem wymowną honorowością, zwalniając się z obejmowanej dotychczas na farmie funkcyjki zanim to odmeldowałby go z niej sam pracodawca. Tu akurat Milou' mógł być z siebie całkiem dumny - z siebie, i nie tyle wysoko zadartego nosa, co dumnie uniesionej głowy. Nie żałował, że poprzedniego wieczora wziął Alexa w obronę - nieporadnie może, i ryzykancko, ale szczerze. Próbował też nie przejmować się zbytnio myślą, że - znowu - jest aktualnie bezrobotny. Podobne sytuacje zaliczał już kilkukrotnie - jak wtedy, gdy z baru w Pattaya zwolnił się po dwóch tygodniach pracy, albo gdy szkółkę surfingu na indonezyjskim wybrzeżu uraczył wymówieniem złożonym dosłownie z godziny na godzinę; wiedział, że jakoś sobie poradzi.
Gdy nazywał się w myślach żałosnym rejterantem, myślał natomiast o swojej matce i o tym, jak zostawił ją samą raptem parę dni po wyroku przez sąd wydanym na Athira. Nie znając szczegółów dezercji Elijah, był przekonany, że sam ma na sumieniu przewinienie o wiele większe, niż to blondyna.
(No, a przynajmniej do poprzedniej nocy - gdy, słuchając Alexa w narracji o dawnym przyjacielu, i wszystkich innych rzeczach, którymi kiedyś dla siebie byli, mógł zacząć domyślać się, że historia opowiedziana mu przez Coopera na plaży miała jakiś dalszy, niedopowiedziany ciąg. A przy tym nie wyłącznie kokainowy).

Dotyk męskiej dłoni był ciężki i ciepły. Przyjemny.
Lou zamrugał parękroć, przekręciwszy się na fotelu z cichym stęknięciem senności i niewygody.
- Hey, mafe. Whaf? - Wymamrotał, ledwie rozbudzony, a i z nawisem bolesnej opuchlizny bynajmniej nieułatwiającej mu australijskiej intonacji - Oh, this - Roześmiał się chrapliwie, ale i natychmiast skrzywił, gdy rozciągnięte rozbawieniem wargi przypomniały mu boleśnie o fizycznych konsekwencjach wczorajszych wydarzeń. Wciągnął powietrze w płuca, pozwalając mu rozdąć mięśnie i żebra nadal obolałe nieco po zderzeniu z suchym, twardym gruntem - w tej dokładnie chwili, w której Bennett ciskał nim o ziemię, i szpilił do niej naciskiem własnej, masywnej sylwetki - Whaf do you fink, huh? - Raczej sarknął, niż się pożalił - Hawkins' happened.
Uniósł głowę, a potem opuścił ją znów ciężko na zagłówek siedziska. Z wolna docierało do niego, że lekkie odwodnienie i dieta złożona chwilowo z niskokalorycznego sorbetu chyba nie służą jego rekonwalescencji. Zawiesił spojrzenie na Cooperze - ot, zbity pies, kundel, przygarnięty przezeń łaskawie za wzniesienie własnego, niebogatego progu.
- Would be an understatement - "Uferfafment" - To say that things didn't go as planned...
Spróbował wstać, ale zaraz się poddał. Udało mu się natomiast usiąść nieco prościej, frontem do rozmówcy. Widział, że blondyn się martwi. I dostrzegał w jego wzroku jeszcze coś - czego kompletnie nie rozumiał. Czy możliwe było, że w systematyce spowijających przegub Al-Attala splotów z gazy i poliestru, tancerz rozpoznawał te same, jakimi Al opasać zwykł urazy na jego własnym ciele?
- Al fixed me - Wymownie łypnął na swój nadgarstek - Well, kind of. But I am definitely not fit enough to be of any help anymore, so I'll have to go. Like, from the farm. But also from Lorne - Jak to szło? Pewne rzeczy lepiej było załatwiać tak, jakby się zrywało plaster.
- Eli? Hey? - Podchwycił spojrzenie Coopera własnym, przepełnionym szczerą, kumpelską wdzięcznością - Thanks for letting me ftay, even if just for a day or so, if it's alright - Alrighto. Lou się skrzywił, chyba z bólu - I promife it won't be too long. I'm coming up with a bit of a plan already, but should be outta here by the end of next week or so... - Z jakiegoś powodu poczuł, że chciałby mężczyznę teraz pocałować, ale przy całym konglomeracie bardzo jeszcze świeżych obrażeń, porzucił ten pomysł nim ów zdążyłby przerodzić się w akcję. Pogłaskał natomiast Elijah po policzku.
- Anyway. How are you doing? Did some groceries, I see- Wha- What the hell is that? Cactus jelly? - Zachichotał, mierząc prześwitujące przez reklamówkę produkty. Szczecinka dwudniowego zarostu na krawędzi męskiej szczęki załaskotała go w palce zdrowej dłoni - And you? Are you fine? I'd say we missed you at the party but to be honest, it's probably best that you skipped it.

Elijah Cooper
Miloud
harper
bellamy
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Gniew przemijał. Wybuchał, szczerym ogniem, wyczuwalnym po skórą, palącym po każdym uderzeniu, jednak w końcu się wypalał. Przed lecącym talerzem można było się uchylić, pozwalając mu rozbić się o ścianę. Schować się za meblem. Przez rozczarowaniem w oczach Hawkinsów nie dało się schronić, bo tliło się, może niewyczuwalnie, jeśli się go nie szukało, jednak przybierało na sile z każdym spokojnie wypowiedzianym słowem i prośbą, by to czy tamto się nie powtórzyło. Gniew był starym, może niezbyt dobrym, jednak znajomym Coopera, za to rozczarowanie było obcym, przed którym uciekał, dokładnie tak - z podwiniętym ogonem, bez pożegnania, z dala od zieleni i brązu oczu pełnych zawodu. Nie musiał uciekać daleko, wystarczyło unikać Hawkinsów w tych dniach, kiedy zaspał do pracy. Być może dlatego się rozumieli, skoro każdy z nich od czegoś uciekał, nie tylko w tym dosłownym sensie pakowania plecaka i wyruszania w drogę.

Przyglądał mu się, ze ściągniętymi brwiami, w wyrazie niemego zmartwienia. Wyciągnął dłoń, by ująć go za podbródek i przyjrzeć się lepiej efektom jego brawury. Może kretyńskiej, chociaż nie jemu było to oceniać, szczególnie bez całego obrazu sytuacji. Zrobił to trochę tak, jak tej pierwszej nocy w Shadow, jednak z zupełnie innym wydźwiękiem.
Hawkins’? - zmarszczył brwi, nieco zbity z tropu. Przypomniały mu się ubłocone ubrania Alexandra z tego wieczoru, gdy wyszedł z więzienia. I jego sarknięcie w odpowiedzi na pytanie o Lou. Wtedy pytał z ciekawości, w końcu nie każdy świeżo wypuszczony na wolność przeciągał innych po błocie, prawda? Wtedy Elijah się nie martwił o Lou, a kierowała nim ciekawość o to, czy przypadkiem Hawkins nie zabił nowego pomagiera, bo trochę tak wyglądał. Tym razem rzeczywiście go obchodziło to, co się stało i nie bardzo podobało mu się to uczucie. Było lepkie, nieco oślizgłe i zwiastowało tylko ból na samą myśl o tym, że Lou mogłoby w tym mieście zwyczajnie zabraknąć.

Czyżby Al rzeczywiście go tak urządził? Nie, nie miało to sensu, patrząc po tych wprawnych opatrunkach, chociaż Eli w sumie nie wiedział jak z tymi umiejętnościami stała Claire, Mattie czy chociażby Marcus. Nigdy nie sprawdzał. Chociaż może inaczej - nigdy nie dał im się dotknąć. Zanim jednak zdołał przetrawić sam pomysł - i zastanowić się nad słusznością teorii, że może rzeczywiście Alex doprowadził go do takiego stanu (tylko dlaczego miałby to robić?) - Lou obalił tę hipotezę. Tym samym pozbawiając go pomysłów na potencjalnych winowajców, bo przecież co takiego Miloud miał do reszty Hawkinsów i dalszej rodziny?

- You’ll be okay. I’ve had worse. - mruknął i puścił jego podbródek, tym samym uchylając mu kolejną swoją tajemnicę. Nie przemyślał tego, a właściwie dotarło to do niego dopiero, kiedy otworzył zamrażalnik, by potem zawinąć kilka kostek lodu w kuchenną szmatkę i podać chłopakowi, z powrotem klękając przy fotelu. Tym samym zabolała go wizja wyjazdu Al-Attala z Lorne, na którą niby się próbował przygotować, bo przecież chłopak nigdy nie planował zostawać tu na zawsze. Nic nie miało być na zawsze, a jednak Elijah wciąż i wciąż łapał się na tej głupiej nadziei.Pokręcił głową. - You’re not going anywhere. Not until you get better, at least heal that pretty face of yours. - zaśmiał się nieco ponuro, chociaż nie żartował. Nie chciał, by Lou gdziekolwiek się wybierał, na pewno nie w takim stanie. A może w ogóle tego nie chciał. W dodatku nic, co do tej pory powiedział Miloud nie rzuciło nawet najlichszego promyka, by trochę rozjaśnić sytuację. W końcu jak się przychodziło tak obitym, to wypadałoby trochę to wyjaśnić, prawda?

Zmiana tematu na zakupy wybiła go z myśli i zerknął na siatkę, czekającą na rozpakowanie.
You’ve never had Cactus Jelly? You’re having it for breakfast tomorrow then. - roześmiał się. Mógłby ten dżem jeść na każdy posiłek (i może czasem zdarzały się dni, kiedy to uskuteczniał), a jakimś cudem przy tak wielu wizytach w przyczepie Lou nigdy nie miał okazji tego spróbować. Cóż, nigdy nie został do śniadania, może dlatego.
And it’s fine, not a problem at all. Stay how long you want. It’s a bit cozy, but it will do. You know I’m out most days anyway. - wzruszył ramionami i pogłaskał chłopaka po przegubie wyciągniętej do niego ręki. - I’m fine. You better tell me what the hell did I miss, cause I see it’s a lot. - mruknął, wskazując gestem w stronę twarzy młodszego. Nie zamierzał mówić o sobie, póki się nie dowiedziać, co się dokładnie stało. Wyjątkowo wręcz, bo przecież do tej pory to on mówił, korzystając z faktu, że już niedługo Francuza tu nie będzie. Cóż, najwidocznej tego dnia Elijah uświadamiał sobie coraz więcej rzeczy. Nie było to może przyjemne, a jednak potrzebne.

Miloud Al-Attal
death by overthinking
mvximov.
Jethro
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
W rozmowie prowadzonej z Marcusem Hawkinsem raptem parę godzin wcześniej, Miloud nie mógł - po raz kolejny, zresztą, ale być może pierwszy raz i z jednym, i z drugim obcując z tak bliska - nie zauważyć, jak bardzo byli do siebie podobni. Gospodarz, i jego jedyny syn, ma się rozumieć. Z różnicą ledwie jednego, czy dwóch centymetrów czubek nosa głowy jednego umiejscawiającą ciutkę wyżej od drugiego, i zbiorem tych samych naleciałości, które kazały im pociągać nosem jakby stawiali tym samym kropki przy kolejnych zdaniach, a czasem i przecinki, i pytania zadawać mu w identyczny sposób - znak zapytania rozciągając między wargami leniwą manierą akcentu. Nie mógł mieć oczywiście pojęcia, czy Alexander zgodziłby się z nim, czy stanowczo tej hipotezie zaprzeczył, ale wydawali mu się niezwykle do siebie nawzajem podobni. Nie zdziwiłby się zatem absolutnie gdyby usłyszał od Elijah, że i on jednego widział w drugim, a drugiego w pierwszym. To oznaczać mogłoby natomiast, że nawet gdy Al znalazł się w więzieniu, ta sama mieszanina troski i rozczarowania, zawodu i niezrozumienia, które Cooper mógłby znaleźć w jego oczach, czyhała nań w tęczówkach Marcusa.
Cholera wie. Może po prostu wszyscy Hawkinsowie byli tacy sami?!

Na pewno jednak, tak się przynajmniej Miloud'owi wydawało, różnili się od Crawfordów.
- Well, technically... Crawford happened. Benny - Twarzą bruneta przemknął cień bliżej niedookreślonego grymasu, coś na styku obrzydzenia i lęku. Poprawił się - tak na fotelu, jak i w narracji: - Bennett. Do you know him? - Odpowiedź wydawała mu się oczywista - to chyba niemożliwe, by w takiej dziurze osadzie tak niewielkiej jak Lorne, i w społeczności powiązanej z sobą tak bliskimi koneksjami jak tutejsze, Elijah nie miał nigdy z mężczyzną do czynienia. Być może jednak Lou pytał o co innego: czy Elijah go znał? To znaczy, czy wiedział, czego po Crawfordzie można się spodziewać?

W reakcji na dotyk męskich palców, zacumowanych raptem na ostrej - choć trochę rozmiękczonej opuchlizną - krawędzi własnej szczęki, Milou' jednocześnie uśmiechnął się, jak i skrzywił śmiesznym, trochę koślawym grymasem. Faktycznie - gest, niby niemal bliźniaczy do tego, który Cooper wykonał pod jego adresem gdy spali ze sobą po raz pierwszy - miał zupełnie inną wagę i znaczenie, niż tamten. To nie był frywolny, i może trochę lubieżny zaczątek do gry wstępnej lub chociażby flirtu, a wyraz szczerej troski, jaka Miloud'owi powinna dodawać przecież wyłącznie otuchy. Chłopak desperacko nie chciał jednak wplątać się w ten niewdzięczny układ, w którym zaczęliby martwić się, i obawiać o siebie nawzajem.
Przecież wtedy o wiele trudniej byłoby mu odejść.
- It will only take a couple of days, seriously - Powtórzył tylko. Był chyba zbyt zmęczony, i zbyt zaaferowany bólem - nadal uciążliwie rozpulsowanym w newralgicznych punktach twarzy i jeszcze kilku innych lokacjach na mapie dwudziestoczteroletniego ciała - by w porę nastroszyć się i zaoponować, kiedy Cooper wspomniał jutrzejsze śniadanie. Na samym szczycie różnych dewiz i regułek, jakimi Al-Attal próbował kierować się w życiu była, asekuracyjnie, taka, aby nie zostawać do rana. Jak do tej pory, choć to, co miało być z Elijah wyłącznie jednonocną przygodą zdążyło przerodzić się w układ nacechowany regularną powtarzalnością, rytm życia i obowiązek częstego stawiania się w pracy stanowiły doskonałą wymówkę, zawsze pozwalającą Lou opuszczać przyczepę w White Rock Caravan Park przed wspólną pobudką - Let's see if I'm even able to chew tomorrow, anyway... - Westchnął, przejmując od trzydziestodwulatka prowizoryczny kompres. Ostrożnie docisnął zawiniątko do skroni, natychmiast przypomniawszy sobie wczorajszy okład z zielonego groszku. Można było się spodziewać, że Cooper będzie miał w domu raczej kostki lodu - idealne do dodania do drinka, niż mrożone warzywa. O ironio, te pierwsze okazały się działać lepiej niż te drugie, przyniesione mu wczoraj przez Alexa.
Z dotykiem męskiej dłoni spływającym teraz z jego policzka na przedramię, gdzie opuszki cooperowych palców zabawiły na dłużej, drażniąc śniadą skórę serią nadzwyczajnie kojących muśnięć, Lou poczuł nagle silną potrzebę, by wychylić się w przód, i pocałować blondyna. Pokręcił jednak głową, bardziej do samego siebie niż do rozmówcy.
- Don't you want to sit down, or something? - Lekkim, acz wymownym ruchem głowy wytknął zajmowaną przez niego pozycję. Nie przesadzajmy już - nie sądził, że opowieść o wydarzeniach ze stypy dosłownie zwali Coopera z nóg, ale czuł się też trochę niezręcznie, tak rozsiadły na fotelu, podczas gdy Eli kucał albo klęczał przed nim na posadzce przyczepy. Fakt: nie po raz pierwszy... - You may still need your knees later today - Zażartował, jednocześnie dając się zaskoczyć dziwnemu ukłuciu na wysokości przepony na samą myśl, że o ile blondyn wybierał się dziś do Shadow, kolana mogły mu się przydać też w towarzystwie kogoś innego, niż sam Milou'. Odpędził tę nieszczególnie przyjemną fantazję, i skupił się na pytaniu Coopera.
- Don't even know where to ftart. Basically... - "Bafically" - We all got home after the funeral and I went out to the garden. Al was there, having a smoke. I should've known better. He...-he usually brings trouble with him, doesn't he? - Zachichotał gorzko - But anyway, I asked him for a cig. We just had a little... - Zawahał się, z hawkinsową prośbą i przestrogą nadal brzmiącą mu w uszach niczym echo milknącej burzy, czy trzęsienia ziemi - Chat. And the next thing I remember is Bennett, flouncing through the yard, liferally throwing himself at him... At Al, I mean. Yelling some nonsense, fuming... - Śmieszne, pomyślał. W trakcie krótkiego snu w sypialni Alexandra zdawał się ze dwa, czy trzy razy śnić o niedawnej bójce, ale dopiero teraz po raz pierwszy próbował zdać komuś bardziej koherentną z niej relację. Ta okazywała się boleć. A w dodatku świeciła wyrazistymi lukami - So I... I don't know, Eli - Tak, "brawura" to chyba było odpowiednie słowo. Na swoje nieszczęście lub szczęście, jednakże, Lou zwyczajnie zapomniał jak brzmi po angielsku, a o francuskiej, lub arabskiej wersji jakoś aktualnie nie myślał - I guess I just joined in. And the rest is history...
O tym, jak przerażające to było - tak patrzeć na Alexa, walczącego o oddech i przyszpilonego do połaci przesuszonej ziemi jak dziwaczny obiekt w klaserze wyjątkowo okrutnego kolekcjonera owadów - zdecydował się jednak nie wspomnieć.

Elijah Cooper
Miloud
harper
bellamy
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Zauważył to, chociaż zapewne by tego nie przyznał. Elijah był ostatnią osobą, która chciałaby dywagować na temat podobieństwa do ojca i nie liczyło się, czyj to był ojciec. Każde wspomnienie, stwierdzenie faktu o wspólnych naleciałościach i cechach wywoływało ten nieprzyjemny, podskórny dreszcz, okraszony grymasem niezadowolenia. Za bardzo nienawidził zarówno tych słów, jak i samego starego Coopera. Za każdym razem, kiedy to słyszał, zwyczajnie ewakuował się z rozmowy, a jeśli (broń Boże) ktokolwiek wypomniał mu podobieństwo do własnego starego, nie omieszkał podzielić się z taką osobą tym, co myśli o tych porównaniach. Więc pewnie gdyby Lou poruszył temat - dostałby jakieś niezadowolone skinięcie głowy i tę klasyczną, sprawną zmianę toru konwersacji. Byli podobni i im Al był starszy, tym więcej tych podobizn można było dostrzec. Dopiero jednak, kiedy go zabrakło - Elijah zauważył tę łamaną zieleń tęczówek Marcusa, identyczną z tymi alexowymi. I ten sam wyraz niezrozumienia, troski i rozczarowania.

Skrzywił się, słysząc zdrobienie imienia Crawforda z ust Lou. Benny.
That cunt. - to powinna być wystarczająca odpowiedź na jego pytanie. Znał go. Miał rację, wiedział, że Crawford kiedyś nie wytrzyma i wybuchnie. Tyle lat blondyn kładł uszy po sobie, trzymając się na bezpieczny dystans, gdy Bennett się złościł swoją kolejną przegraną. Albo jakąś błahostką, którą większość osób spławiłaby machnięciem dłoni i chwilą podirytowania. Nijak w tym nie pomagały hawkinsowe zaczepki, które jedynie go podburzały. - Of course I know him. Al grew up with him and ever since I started working at the farm, I just kind of… got to be around Bennett a lot. - dokończył z przekąsem, niezbyt zadowolony z tego, co słyszał, ani z tego, jakie wspomnienia do niego wracały. Ten błysk czystego gniewu w oku za każdym razem i ręce (na całe szczęście) skrzyżowane na piersi. I ten stan wiecznej gotowości, w jaki stawiał Coopera każdy gest ze strony wkurwionego Bennetta.

Tak samo zapewnienia ze strony chłopaka sprawiały, że w pewien sposób widział w nim siebie. Tego, który zagłaskiwał sumienia innych, powtarzając wciąż, że przecież nic mu nie jest, że zaraz się zagoi i będzie jak nowy, a ta śliwa pod okiem, która usilnie trzymała się jego skóry, barwiąc kość policzkową całą gamą kolorów to przecież nic takiego. Te widoczne obrażenia kolekcjonował (prawie, że dumnie) jedynie w bójkach, często będących wynikiem jego słownych zaczepek i podskakiwania starszym, większym od niego. Stary Cooper za to mimo swojego pijaństwa nie był wcale głupi i bił tak, żeby nie było widać. Wszelkie purpurowo-fioletowe ślady po ojcowskim pasie, bądź dłoni chowały się pod ubraniami Eliego, wprawnie chronione przez nosiciela przed światem i nieporządanymi spojrzeniami. Był tylko jeden taki wyjątek, kiedy ojcowski gniew zaszedł za daleko. Zaledwie kilka dni przed osiemnastymi urodzinami Elijah.
  • [akapit]

    Tamtego popołudnia David Cooper bił, by zabić.

    Tamtego popołudnia Elijah po raz pierwszy sięgnął między rozżarzone węgle ojcowskiego gniewu i nawet się poczęstował tym płomieniem, pierwszy raz mu oddając.

    [akapit]

    Tamtego popołudnia David Cooper zamierzał wybić mu pedalstwo ze łba. Nawet jeżeli miało się to skończyć tragedią.

    Wtedy wyglądał gorzej, niż Lou. Napędzany adrenaliną, resztkami sił uciekł do Hawkinsów, zostawiając po sobie w rodzinnym domu plamę krwi na dywanie. Mógł się założyć, że była tam do dzisiaj, ponura pamiątka dnia, kiedy Cooperowie widzieli go po raz ostatni. Nie szukali go, nie zadali sobie tego trudu. Nie zamierzał wracać.
Give it a week. At least for the swelling and your lip, that heals fast, usually. - pokręcił głową, nie zgadzając się z jego zapewnieniami. - Did you ever get fucked up like this before? - zapytał zaraz z nutą ciekawości, unosząc lekko brew. Nie wiedział właściwie czego się spodziewać, bo chłopak mimo młodego wieku miał za sobą te pięć lat wiecznej podróży i zapewne więcej życiowych doświadczeń, niż niejeden czterdziestolatek z Carnelian. Z drugiej strony nie wydawał się typem człowieka, który wdawał się w bójki, jeśli nie było to absolutnie konieczne, w obronie braci mniejszych i tak dalej. Prychnął pod nosem, słysząc jego uwagę o pomyśle na śniadanie, udając tym samym, że wcale nie zauważył braku oporów i kłótni na temat spania w przyczepie. Takiego, które ograniczało się tylko do zawinięcia się w kołdrę i grzecznego przespania nocy. Tego Lou przecież nie robił, chociaż w tej sytuacji nie bardzo miał wyjście. No, chyba że chciał spać na prowizorycznym tarasie przed przyczepą, ale jesienne, nocne temperatury temu raczej nie sprzyjały…

I mean… if you insist. You should know I got enough practice, my knees will be fine. - wywrócił oczami, ale i tak pociągnął żart. Jak zawsze zresztą, obaj stawali się powoli mistrzami we wcinaniu takich przepychanek między te trudne tematy. Zamilkł jednak, słuchając streszczenia tej emocjonującej stypy i trochę nieobecnie głaskał Lou po przedramieniu, trawiąc na bierząco każde słowo z opowieści chłopaka. - Yeah. He kinda does bring trouble. - zaśmiał się, choć nieco bez humoru, bo przecież to samo mógłby powiedzieć o sobie. Bo w końcu to on zapoczątkował cały ten problem, wyskakując z propozycją ich małego biznesu. A potem cała ta sprawa przypominała coraz bardziej kulę śnieżną, toczącą się po zaśnieżonym stoku i z każdym obrotem przybierającą coraz to większe rozmiary. Aż w końcu pękła, rozsypała się, tak samo jak życie Coopera i Hawkinsa.

What did he yell? If you remember. - zapytał i zabrał dłoń z przegubu Miloud, opierając ją znów na kolanie chłopaka. - Al was always- - tu urwał, zastanawiając się o słuszności tego, co miał powiedzieć i zaraz się jednak poprawił - well, Bennett was always angry about something. And Al just loved to tease him about it. Every time Bennett lost a rodeo. Or anything really, anything he failed at - it made Al happy. For some reason. - wzruszył ramionami i skubnął dolną wargę zębami, odwracając na chwilę wzrok. - I stayed away from him. He always had this pure anger, fuck knows why. I knew he was going to hurt someone one day. - dodał zaraz i zerknął z powrotem na poobijaną twarz Al-Attala. Czuł, że powinien był się tam jednak pojawić. Może to on siedziałby teraz u siebie z podbitym okiem, a Lou byłby zwyczajnie bezpieczny i niezamieszany w Hawkinsowo-Crawfordowe sprawy. - Please tell me you got a few punches on that stupid face of his. - zaśmiał się, mając szczerą nadzieję, że jednak Bennettowi się trochę dostało. Nie wyobrażał sobie, by osiłek wyglądał gorzej, niż siedzący w fotelu brunet, ale sama wizja tego, że dostał te kilka ciosów była głupio-przyjemna.

Podniósł się w końcu i rozpakował zakupy. Połowa sukcesu, teraz musiał to wszystko jakimś cudem zjeść w ciągu kolejnych dni, co wydawało się obecnie nie lada wyczynem. Plus był taki, że miał drugą gębę do wykarmienia, więc może chociaż pójdzie łatwiej. Wyciągnął z siatki kiść bananów, oderwał jednego, resztę zostawiając na tym mikrym kawałku kuchennego blatu i podał go Lou.
Bananas should be fine for you, in this - gestem ogarnął wymownie swoją twarz - state. By the way, did you know that Queenslanders are called banana benders? - zaśmiał się, racząc chłopaka kolejnym slangowym wyrażeniem i otworzył słoik Cactus Jelly, po czym uraczył się łyżeczką dżemu. Tak prosto ze słoika, bez zbędnych ceregieli.

Miloud Al-Attal
death by overthinking
mvximov.
Jethro
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Z tym podobieństwem do rodziców to w ogóle była trudna sprawa. Już choćby w przypadku Miloud'a, którego otoczenie zawsze jakoś odruchowo próbowało przyrównać do jednego lub drugiego krańca rodzicielskiego spektrum, i zawsze ponosiło w tym procesie spektakularne fiasko. Mały Lou znajdował się bowiem mniej więcej pomiędzy - biały jak matka, ale jednocześnie wschodni po ojcu, tak swój, jak i obcy jednocześnie, zależnie od perspektywy patrzącego, albo i kąta padania światła, uwydatniającego takie, albo inne, chłopięce cechy. Spędzając wakacje we Francji w czasach, w których mieszkał jeszcze w Egipcie, przez rodziców swojej matki prowadzany był po sąsiedztwie jak egzotyczny okaz - rzadki gatunek orientalnego ptaka, może, albo małpka, którą można sadzać sobie na ramieniu, i uczyć sztuczek, albo karmić, nomen-omen, cząstkami banana. Mój arabski wnuczek, mówiła jego babka, zachwycając się czernią jego włosów, i kolorem skóry ciemniejszym niż ten, jaki spotykało się po sąsiedzku. Potem, nieuchronnie, porównywała go do ojca. Czy będzie taki wysoki? Czy wyrośnie na profesora? Czy przyjedzie kiedyś do Francji na stałe, a może nie - może zupełnie wyprze się kultury uczonej go przez matkę?
Z rodziną od strony ojca było trochę inaczej. Tu nikt go nie wychwalał za egzotykę, nikt nie celebrował inności akcentu, gdy chłopiec właśnie wrócił z pobytu w Europie, i nadal jeszcze zaciągał francuskimi zgłoskami - odzwyczajony tak od śpiewności, jak i charknięć typowych dla arabskich dialektów. Martwiono się za to, żeby go nikt przypadkiem - w szkole, albo na ulicy; nie daj Boże - w trakcie wizyty w meczecie - nie uznał za innowiercę albo, jeszcze gorzej, zwykłego turystę. Dlatego to Lou strofowało się trochę bardziej, i to jemu poświęcało się więcej uwagi - upewniając się notorycznie, że się nie wychyla i nie chwali, zwłaszcza w bardziej tradycyjnych kontekstach, regularnymi wojażami za ocean. Jego biała, chrześcijańska matka (choć o wierze al-attalowej rodzicielki mówić by można dużo - sprawa wcale nie była prosta), o której w Vins-sur-Caramy i w Paryżu mówiono z sympatią, w Aleksandrii była zwykle powodem do wstydu.
Co najgorsze, mały Miloud nigdy przy tym nie czuł, by - czegokolwiek by nie zrobił - miał spełnić wszystkie oczekiwania jednej, albo drugiej strony. Zawieszony między dwiema sprzecznościami - i to takimi, które okazywały się często wzbudzać w ludziach zaskakująco silne reakcje - zawsze okazywał się, koniec końców, być w jakimś sensie niewystarczający. Niedopasowany. Wybrakowany pod tym, albo innym względem. Tak, jakby z definicji musiał równać do jednej, czy drugiej strony. Tak, jakby nie wystarczało, że był po prostu sobą - nastoletnią, trochę pryszczatą, zapominalską i wyszczekaną hybrydą Zachodu ze Wschodem, Orientu z Okcydentem, surowości wypalonej słońcem pustyni z zielenią pyszniących się na francuskich wzgórzach winnic.

Zrozumiałby, w każdym razie, niechęć Elijah do podobnych przyrównań, i natychmiast by się zamknął.

[akapit]

Ba, może to właśnie była przyczyna, dla której - w pierwszej kolejności - mimo pokusy, nie skręcił w tę alejkę prowadzonej z blondynem konwersacji, skupiwszy się raczej na emocjach ewidentnie wzburzanych w nim nawet tak krótką wzmianką o Crawfordzie.
- Yeah, that cunt - Zironizował wymownie, trzymając się bezpieczniejszej, żartobliwszej strony rozmowy, a i w dźwięku słów bliźniaczych do tych, użytych przez samego Alexa, znajdując dziwaczny rodzaj komfortu. Gdyby nie to, pewnie od razu wpadłby - ponownie - w pułapkę własnego lęku. Prawda bowiem - i to nieszczególnie dla Lou chlubna - była taka, że dwudziestoczterolatek przestraszył się Bennetta, i strach ten nadal mieszkał w pamięci jego ciała, pulsując trochę silniej w tych miejscach, w których zostało przez Crawforda uszkodzone. Perspektywa wyjazdu z Lorne, choć budziła w Al-Attalu mniej entuzjazmu niż by się spodziewał, na pewno miała jedno do siebie: opuszczając ten zakątek Queensland, mógł mieć pewność, że jego drogi nigdy nie przetną się już ze ścieżkami tego cholernego furiata. Zakładał, że jedna osoba mogłaby z takiego spotkania wyjść w raczej opłakanym stanie i, niestety, nie przypuszczał, by miał być nią akurat Crawford.
- No, fuck, never like that! - Pokręcił głową, wymownie akcentując ostatnie słowo - I've been in a tiny bar fight once, something silly about a girl or an unpaid check, can't even remember... - Strywializował wydarzenie, w jakiego epicentrum wpakował się kiedyś w przypadkowej tajskiej spelunce - And I fought with my older brothers, of course, but that's it. See, in my culture, we like to talk things out before breaking people's bones and stuff - Pił do niedawnej rozmowy prowadzonej z Elijah na plaży - trochę zaskoczony, że mieli już własne inside jokes, do których mógł spontanicznie nawiązać.

Lou także zmarszczył brwi, mimo aury bólu promieniującej wokół pęknięcia jednej z nich, przypomniawszy sobie wczorajszą przestrogę padającą ze strony Hawkinsa -
  • Lou? (...) Trzymaj się z daleka od jego spraw, okay? Nie mieszaj się w to wszystko.
- i kontrastując ją z bieżącymi słowami Coopera. Wyglądało na to, że było już za późno - i jakiejkolwiek decyzji by teraz nie podjął, Lou zdążył już wpakować się zbyt głęboko pomiędzy dwa sprzeczne z sobą ekstrema tego samego, niegdyś braterskiego kontinuum.

[akapit]

Z zamyślenia wyrwał go dopiero nie tyle dotyk Elijah, co jego nagły, podbity chłodem brak - gdy tancerz odsunął dłoń z miejsca, w którym jeszcze przed chwilą muskała skórę Francuza.
- What? Do I...?
Czy pamiętał? Boże. Oczywiście, że -
  • Wiesz o wszystkim! Wiedziałeś od początku!
- Pamiętał.
Rozjuszenie mężczyzny, skraplające się wraz z śliną wzbierającą w kącikach jego wykrzywianych gniewem ust. Pierwszy cios, i głuchy dźwięk hawkinsowego ciała w zderzeniu z podłożem. Liźnięcia słońca na karku, gdy sam rzucił się ku Bennettowi.
  • Myślałeś, że się nie dowiem! (...) Co jej zrobiłeś?! Co jej zrobiłeś, jebany morderco - wracaj skąd przyszedłeś! (...) Zajebię cię, słyszysz -
Wciągnął powietrze przez nos; przełknął.
- No, not really... - Wzruszył ramionami - It's all a bit hazy, you know? Due to stress, probably. All happened so-very-quickly.
Nie rozumiał czemu kłamie. Czyżby coś mu podpowiadało, że Elijah nie należy ufać? A może wziął sobie hawkinsową przestrogę do serca aż tak głęboko?
No tak - ale przecież wówczas wylądowałby w pierwszym lepszym, lokalnym zajeździe, niż spakowawszy plecak ładować się od razu w cooperowe progi. Prawda to więc, że Lou mógł sobie być dla Alexandra zagadką. Ale zagadką, najwyraźniej, bywał i dla samego siebie.

- Um... Kind of? I guess - Zaczął, trochę niepewny własnego sukcesu względem spuszczania innym pełnoprawnego wpierdolu - Mister Hawk... Marcus said we broke his nose, but I wouldn't know if it was Al, or me, or... Yeah. He will be fine, though - Widząc wcześniejszą reakcję Eliego na najkrótszą nawet wzmiankę o Benny'm, Miloud sam nie wiedział już jednak, czy to dobra, czy zła wiadomość - And so will be Al, in case you're worried, or something... - Pomyślał o niewyraźnej smudze krwi na szyi trzydziestoczterolatka. I o ręczniku, którym ją starł - tym samym, jaki opasał wcześniej jego własne biodra - He, uhm... Yeah. He will be alright.

W kontraście do Elijah, Lou nigdy nie miał większych problemów z apetytem, ale podany mu owoc zlustrował wzrokiem bez większego przekonania, albo entuzjazmu. Po całym tym stresie, nadal miał ochotę wyłącznie na łatwo przyswajalny cukier - coś, co nie wymagało żucia ani obierania, i nie drażniło spękanej wargi, albo podbiegłego opuchlizną dziąsła. Zagapił się na ruch męskich warg obejmujących łyżeczkę z porcją słodyczy.
- No bread, or anything?! Disgusting... - Żachnął się niby, ale pozorne obrzydzenie cooperowym brakiem manier i ogłady nie powstrzymało go przed posłaniem mu miny godnej głodnego kocięcia - Can I have some?
Naiwnym byłoby ze strony Elijah zakładać, że - oferując Lou schronienie i namiastkę opieki - nie będzie musiał się trochę wokół chłopaka choć trochę naskakać.


Elijah Cooper
Miloud
harper
bellamy
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Wyglądało na to, że się rozumieli w sprawie Crawforda, choć bali się go z zupełnie innych powodów. W tym momencie jednak, patrząc na efekt pierwszego spotkania Lou z Bennettem i na samą myśl o tym, że mężczyzna zaatakował Hawkinsa - nie czuł strachu, jak te sześć, osiem czy dziesięć lat temu. Teraz miał ochotę znaleźć skurwysyna i odpłacić mu; za jednego i drugiego, a także za te wszystkie lata lęku. Wyjątkowo jednak powstrzymywał go przebłysk zdrowego rozsądku. Biorąc pod uwagę fakt, że Crawford zawsze był typem osiłka, większy i silniejszy od Eliego, to teraz miałby raczej nikłe szanse, wyniszczony swoim niezdrowym związkiem z kokainą. Mogło się to skończyć znacznie gorzej, a jak już miał umierać, to na pewno nie życzyłby sobie odchodzić z tego świata z ręki Crawforda. Prędzej oddałby się całkowicie swojemu nałogowi nawykowi, niż dałby się zajebać komuś, kto tak bardzo w swojej złości przypominał jego oprawcę.

You’re in for a ride then. - cmoknął, słysząc o tych łagodnych bójkach i zaśmiał się, słysząc jak Lou pił znów do tutejszej kultury, lub właściwie jej braku. - I don’t know if you’ve noticed, but Carnelian is just full of bogans, running wild and free like animals. it’s not unusual to solve issues with violence. - miał trochę racji, w końcu Carnelian Land było swego rodzaju dziurą, gdzie każdy się znał. Farma, obok farmy, a na nich, oprócz zwierząt rzecz jasna, mieszkali prości ludzie, ze znacznie wyższym stężeniem konserwatywnych poglądów, niż w takim drogim, czystym i jakże hipsterskim centrum Lorne. Tutaj każdy umiał nastawić zwichnięty nadgarstek i zadbać, by ambulans potrzebny był jedynie w ekstremalnych przypadkach. Tutaj o problemach się nie rozmawiało, zamiatając je pod dywan, zamykając za drzwiami, bez niepotrzebnych pytań. Aż rosły do takich rozmiarów, że czasem kończyło się na rękoczynach i, paradoksalnie (acz zależnie od sytuacji) to właśnie rozwiązywało sprawę. - Fuck, sometimes the animals are more cultured than us. - parsknął pół-żartem, starając się odpędzić od siebie te upierdliwe wspomnienia, związane i z Bennettem, i ze starym Cooperem.

Al, chociaż nie znając całej okazałości problemów i spraw Coopera, miał trochę racji. Albo w ogóle, po prostu, miał rację - chłopak nie powinien był mieszać się w jego sprawy, ale było już o wiele za późno, bo Lou coraz to odkrywał kolejną warstwę sekretów blondyna. I z jakiegoś powodu, zamiast uznać to za wielkie, powiewające czerwone flagi (które powinny go odstraszyć już dawno, chociażby kiedy Elijah bezpardonowo wciągał przy nim kreski), cały czas trwał w tej relacji, która z dnia na dzień stawała się coraz bardziej złożona, w obecnym momencie zakrawając nawet o (ugh) obopólne przywiązanie. Mogło się nawet wydawać, że to dopiero początek, skoro Lou najwidoczniej ufał mu na tyle, by się wprowadzić, chociażby na ten tydzień czy dwa. Nawet nie zdawał sobie sprawy, ile może się jeszcze przez ten czas dowiedzieć o Cooperze…

It’s fine. Just curious. - wzruszył ramionami i poklepał go po kolanie. Gdzieś w środku czuł, że ominęła go nie tylko bójka i Miloud wiedział coś więcej, ale nie zamierzał ciągnąć tematu. Może dowie się, jak wróci do pracy. A może nigdy się nie dowie, z czym w sumie szybko się pogodził, bo może to i lepiej, zamknąć ten temat tak, jak wieko trumny Mazikeen. Kiedy chłopak zdawał mu relację ze stany Crawforda, Eli odkładał zalupy do małych, ciasnych szafek. Zatrzymał się, zawieszając spojrzenie na puszcze pomidorów, którą właśnie trzymał w ręku, kiedy Al-Attal wspomniał o Alexandrze. Martwił się, chociaż nie potrafił tego nazwać, nie w przypadku Alexa. Nie chciał o nim myśleć i usilnie bronił się przed tym uczuciem, które i tak wkradało się w jego emocje, jakby nie wystarczyło mu zamartwianie się o pobitego chłopaka, który wylądował u niego w przyczepie. Prychnął pod nosem, bardziej do siebie, niż w odpowiedzi na komentarz bruneta.
I know he’s fine. Al is always fine, he’s usually the one patching you up at the end. - mruknął i schował w końcu puszkę do szafki, po czym znów spojrzał w stronę fotela. - And I really hope that broken nose will heal awfully. - Bennett miał już i tak dość duży nos, w porównaniu do proporcji twarzy, a jeszcze gdyby mu się krzywo zrósł… cóż, było to trochę dziecinne, ale nie umiał czuć żadnej sympatii do tego faceta.

Uniósł brwi, kiedy Lou wydał swój werdykt na temat dżemu. Albo faktu jedzenia go prosto ze słoika.
You’ve just complained you cannot chew and now you want some cactus jelly on bread? - zaśmiał się, kręcąc głową. - I’m taking you’ll be dramatic like that now, eh? - dodał jeszcze, po czym jednak i tak zrobił mu kanapkę, na miękkim, tostowym chlebie. Najwidoczniej perspektywa słodkiego smaku bez wspomnienia o jakże przerażającej wizji śniadania gdzieś indziej, niż na farmie skutecznie niwelowała bolączki pęknietych warg. Kanapkę położył na talerzu i jeszcze tak dla pewności dorzucił łyżkę dżemu obok chleba, podając mu zaraz razem z łyżeczką. Czystą, swoją oblizaną wrzucił do zlewu.
Do you have any painkillers on you? - zapytał, już całkiem poważnie i nawet przez chwilę przeszło mu przez myśl, że mógłby załatwić mu coś mocniejszego niż typowy ibuprofen albo inny paracetamol, stojący na sklepowych półkach w bezpiecznej dawce. Problem był tylko taki, że chłopak mógł się łatwo od tego uzależnić, więc odpędził tę myśl. Nie zamierzał proponować, bo jeszcze brakowało mu tego, by mieć kolejną osobę na sumieniu.

Miloud Al-Attal
death by overthinking
mvximov.
Jethro
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Lou się roześmiał - szczerze rozbawiony prowadzoną przez Elijah narracją, godną raczej przyrodniczego filmu dokumentalnego, a nie krótkiej relacji z warunków życia w jednej z dzielnic Lorne Bay. Prawdę mówiąc, to nie była pierwsza okazja przy jakiej przyszło mu obcować bliżej ze społecznością o charakterze wyostrzonym bliskością natury, i zahartowanym trudnymi z definicji, a niekiedy wręcz bezlitosnymi warunkami życia. Po raz pierwszy jednak, z jakiegoś względu, czuł się tak w jej problemy zaangażowany - nie jak obserwator czy widz, ale wchodząc w rolę czynnego uczestnika, który czuje, myśli, działa, i dostaje po mordzie tak samo jak byle pierwszy autochton.

[akapit]

Za jakiś czas zrozumie, że stało za tym autentyczne przywiązanie, i rozmyte, choć silne poczucie odpowiedzialności - za Elijah, za Ala, przede wszystkim: za małego Noah, z wysokości stu-dwudziestu-paru centymetrów wpatrzonego weń jak w święty obrazek. Teraz jednak wmawiał sobie, że to nic takiego. Złudzenie, iluzja, fatamorgana, którą zostawi za sobą w dniu wyjazdu z okolicy. Albo skutek uboczny wysokich temperatur, i o jedną czy dwie tabletki paracetamolu za dużo.

- I have this... - Al-Attal uniósł lekko biodra, nieporadnym manewrem dłoni wyłuskawszy z kieszeni kupiony wcześniej na stacji paliw blister analgetyków. Przy jego wzroście i wadze - nieszczególnie może imponującej, szczególnie w porównaniu z takim Crawfordem, czy choćby i Alem (zwłaszcza teraz, w parę tygodni po opuszczeniu przezeń więzienia, gdy surplus białka i nieograniczony dostęp do jedzenia zaczął przekładać się, całkiem ładnie zresztą, na rzeźbę męskiej muskulatury), ale i nielekkiej, na pewno w kontraście do osób o bardziej przeciętnej budowie ciała - jakikolwiek rezultaty poczuć mógł dopiero fundując sobie podwójną dawkę. Do tego dochodził w dodatku irytujący czas oczekiwania na efekty, i mdława, ciężka senność, która zwykle ogarniała go po dostępnych bez recepty środkach przeciw bólowi.

[akapit]

Ta sama myśl, jaką Elijah udało się przepędzić z jaźni nim rozkwitłaby i zmieniła się w plan, chyba właśnie wpadła Lou do głowy niefortunnym rykoszetem. Łypnął na blondyna zupełnie niewinnie, pstryknięciem palców, których nie unieruchamiał ciasny splot bandaża, lekceważąco posyłając aluminiowy listek z tabletkami poza areał własnego zasięgu - Why? Do you have anything better to offer?
Nie powinien był pytać, tym samym nie dając Elijah prawa do podjęcia decyzji. Problem był jednak w tym, że Lou nie tylko wierzył w wolność wyboru -
desperacko chciał również wierzyć Elijah, gdy ten zapewniał go, że ma wszystko pod kontrolą, i może przestać jeśli tylko przyjdzie mu na to ochota. Wbrew temu, co być może podpowiadała chłopakowi tłumiona intelektem intuicja.

[akapit]

Uniósł brew, okręciwszy się na fotelu tak, by ugięte w kolanach nogi przerzucić przez jeden podłokietnik, a plecy - w tym miejscu, które nie pamiętało wczorajszego zderzenia z suchą, twardą glebą, zbyt wyraźnie - wesprzeć o wzniesienie drugiego. Przejął talerz; na miękkość pieczywa pokrytą galaretkowatym smarowidłem spojrzał sceptycznie. Pokręcił głową, czubkiem palca przesuwając kromkę na skraj porcelany, zainteresowany wyłącznie spoczywającą obok łyżką - Maaan... - Ostentacyjnie przewrócił oczami - You really don't get the whole romance thing, do you? - Zaśmiał się pod nosem, zagarnąwszy czubkiem sztućca porcyjkę dżemu. Potem szturchnął ją językiem - jakby dopiero badał nieznany teren, albo sprawdzał, czy nie poczęstowano go właśnie trucizną - It was an excuse, Eli. A hint. I was hoping for you to feed me... But, as always... - W jego westchnieniu zabrzmiało zarówno rozbawienie, jak i przeteatralizowany dramatyzm. Nieco koślawym ruchem ręki wsunął łyżeczkę głębiej między wargi. Oblizał się, mlasnął - I clearly have to be very indépendant...
Cactus jelly smakowało trochę jak zawód, ale trochę też jak beztroska. Już zawsze, zresztą, smak przetworu kojarzyć miał mu się z niedorzecznością dzisiejszego popołudnia; z tym, jak nie mając dokąd pójść, wylądował w ciaśniutkiej przyczepie mężczyzny, który miał być na jedną noc, a który ślad w jego pamięci zostawić miał na zawsze zawsze zawsze znacznie dłuższą chwilę.
Nie on jeden, zresztą.

- If you say so... - Na uwagę odnośnie Alexa potaknął, choć bez przekonania. Coś nadal nie dawało mu spokoju. Być może w tym, co Hawkins mówił o Elijah niedługo przed tym, jak Lou zmogła w końcu senność. Lub raczej w sposobie, w jakim o nim mówił.
Poza tym dopiero teraz - gdy targające brunetem od wczoraj emocje, i spinająca jego ciało adrenalina zaczęły wreszcie nieśmiało opadać - znalazł w sobie chyba wystarczająco przestrzeni, by przyjrzeć się chaotycznej zbieraninie zdobytych od wczoraj informacji. Czuł się tak, jak wielokrotnie czuł się we własnym dzieciństwie. Jakby dorośli posadzili go przed rozsypaną po stołowym blacie, wybrakowaną układanką, i kazali mu radzić z nią sobie zupełnie samemu.
Znów się okręcił, teraz podciągnąwszy kolana wyżej, pod brodę. Otoczył swoje piszczele oplotem ramion. W takiej pozycji zawsze wyglądał na młodszego niż w rzeczywistości.
- Can I ask you something? - Zaczął tonem nie pozostawiającym wątpliwości, że pytanie padnie zaraz niezależnie od odpowiedzi rozmówcy - You were not only like brothers, right? You and him. You were lovers, weren't you?

Elijah Cooper
Miloud
harper
bellamy
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Dla Lou najbezpieczniej byłoby trzymać się z boku i obserwować życie w Carnelian, trochę w stylu z kamerą wśród zwierząt, zamiast się angażować w ten cały Cooperowo-Hawkinsowy bałagan. Wyszłoby mu to na zdrowie, ale już się wpakował w te nieswoje sprawy, lądując gdzieś pomiędzy jedną narracją, a drugą. Każda ze stron prezentowała nieco inną wersję tej samej historii, podświadomie wykorzystując jego limitowany pobyt na farmie na coś w rodzaju darmowej terapii. Tylko Noah, ze swoją dziecięcą niewinnością zasługiwał na to przywiązanie. Jako jedyny nie mieszał przyjezdnemu w głowie, obdarzając go szczerym entuzjazmem i ciekawością świata poza farmą, ale także niestworzonymi historiami z wnętrzą dużego domu, bądź wszelkich zakątków i kryjówek na podwórzu, w stajni czy w stodole. Takimi wymyślonymi opowieściami, fantazją, którą można było się pobawić i uszczknąć choćby kawałek tej dziecięcej radości dla siebie. A nie trudnymi, dorosłymi sprawami, przez które niejedno serce gorzkniało i zamykało się na resztę świata.

Złapał blister i obrócił go w palcach, niby czytając napis, nadrukowany na cienkiej warstwie aluminium.

[akapit]

Paracetamol, 500mg.
Standardowa dawka, dostępna bez recepty, a gdzieś na kartonikowym opakowaniu (które pewnie znajdywało się już dawno w jednym z ulicznych koszy) na pewno widniała informacja, by nie przekraczać ośmiu tabletek na dobę. I standardowe ostrzeżenia o skutkach ubocznych.
I could… - zaczął, ale zaraz zmarszczył brwi i zerknął na chłopaka. Pomyślał nawet przez sekundę o kilku tabletkach oxy, które wyjątkowo czekały na tak zwaną czarną godzinę, skutecznie odsuwane od świadomości Coopera przez tę białą damę, która zamiast go spowalniać - napędzała. Mógłby dać mu jedną. Tylko jedną, małą tabletkę, która powoli uwalniałaby swoje magiczne, przeciwbólowe działanie. Od jednej przecież nic mu się nie stanie. Tak jak Elijah wcale nie uzależnił się od tej jednej, zgubnej kreski. Pokręcił głową jednak, bo coś mu podpowiadało, że to nie był dobry pomysł. Może własne doświadczenie jakoś wyciągnęło rozsądek na pierwszy plan. Skąd miał przecież wiedzieć, czy będzie okej, czy nie skończy się na tym, że młodszy będzie go błagać o kolejną tabletkę?
No, nevermind. It’s too risky, too addictive. You’ll be fine with this. - machnął blistrem, zanim odłożył go na blat. Perspektywa karmienia chłopaka opioidami nie wróżyła niczego dobrego, a jemu wystarczyło własnych problemów, by jeszcze dokładać sobie winę za wciągnięcie Lou w swoje bagno. Jeżeli miał kogokolwiek ciągnąć na dno ze sobą, to na pewno nie zrobiłby tego Al-Attalowi, ani Hawkinsowi. — Best I can do is get you some weed from the hippies. That would help too. - dodał jeszcze, po części by uniknąć drążenia tematu.

Uniósł brwi, po czym roześmiał się, kiedy Lou zaczął sobie dramatycznie narzekać o braku romantyczności z jego strony.
Romance? Since when do I seem like a romance type of guy to you? - miał rację. Ciężko było oczekiwać jakiejkolwiek uczuciowości od kogoś, kto dorabiał sobie rozbierając się na scenie, a wolność od zobowiązań, kontroli i zmartwionych spojrzeń cenił sobie w życiu najbardziej. W tym momencie jednak kawałek tej wolności poświęcił na rzecz Lou, tym samym stawiając sobie niełatwe zadanie udowodnienia chłopakowi (jak i samemu sobie), że wcale nie jest ćpunem. Sam tego jeszcze nie widział, ale chłopak był pierwszą osobą, dla której Cooper był w stanie coś poświęcić, odkąd zaznajomił się trochę za bardzo z kokainą. Do tej pory poświęcał innych, jak rasowy ćpun, gotowy zdradzić najbliższych za towar. A teraz poświęcał swój nawyk, chociażby dla tak błahego powodu, jak zachowanie twarzy. - I don’t do hints. I’m a simple man, if you want something, just tell me. Or be indépendant. - wzruszył ramionami, papugując nieco koślawo ten miękki, francuski wyraz, po czym usadził się na kuchennym blacie, z braku innego miejsca w pobliżu fotela. Podłoga nie była zbyt wygodna, choć blat też nie był szczytem luksusu. Cóż, po co było mu wciskać kanapę do przyczepy, skoro jedyni goście, jacy się tu pojawiali i tak znikali w nocy, bądź nad ranem. Jedno łóżko w zupełności wystarczyło, chociaż teraz mogło napawać Al-Attala niepokojem i nadchodzącym nieubłaganie złamaniem jego żelaznej zasady.
So? Is the jelly so disgusting, after all? - zagadnął, kiedy Lou spróbował w końcu dżemu, a jednak nie wydał żadnego werdyktu na temat smaku.

Takiego pytania się nie spodziewał. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, spowite cieniem nostalgii. Tęsknoty za czymś, co już nie wróci. Zacisnął palce na krawędzi blatu, zanim się odezwał. Nie chciał rozmawiać o nich, nie chciał tych wspomnień, jakie już pukały do drzwi jego świadomości.
Did he tell you that? - zapytał, odbijając pytanie, choć trochę odraczając swoją odpowiedź w czasie i bardzo starał się opanować tę nutę głupiej nadziei w głosie. Nie chciał mu na to odpowiadać, ale chyba nie za bardzo miał wyjście.

Miloud Al-Attal
death by overthinking
mvximov.
Jethro
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
- Alrighto.
Miloud wzruszył ramionami. Bez żalu - choć może z cieniem przygasłego entuzjazmu kładącym się na rzeźbie jego twarzy, splamionej siniakami i wykwitłym tu i ówdzie spękaniem - niczym marmur z odzysku. Nie, to nie.
Za - w gruncie rzeczy zupełnie rozsądną - odmowę, nie zamierzał się zresztą na Elijah ani boczyć, ani gniewać. Nie posądzał go o skąpstwo; gdzieżby śmiał, rozsiadłszy się wygodnie pod jego dachem, na jego fotelu, między jednym, a drugim kęsem tej jego ukochanej, kaktusowej galaretki, zaserwowanej mu w obfitej porcji. Nie przyszedł tu, również, z nadzieją na darmowe narkotyki - gdyby chodziło mu wyłącznie o to, Lou popytałby znajomych, a potem stawiłby się pod zupełnie innymi adresami.
- Forget about it, mate - Swobodnym machnięciem dłoni - o opuszkach palców nadal połyskujących zgarniętą z talerza, kleistą słodyczą - dał blondynowi do zrozumienia, że naprawdę nie ma o czym mówić. Nie, nie miał pretensji. Nie planował też kiedykolwiek Cooperowi wypominać podjętej teraz przezeń decyzji. Może zrozumiał, że Eli miał rację, odciągając go od potencjalnego ryzyka. A może od samego początku tej ich bizarnej relacji na narkotycznych, otępiających doznaniach nie zależało mu na tyle silnie, by szczególnie przejąć się odmową - Weed will just make me ravenous. But there's beer in the frigo, if you wanna share.

Na wszystkie te anty-romantyczne wynurzenia Coopera, zareagował kolejnym, głębokim westchnieniem przerysowanego oburzenia. Przewrócił oczami, i nie bez wysiłku dźwignął się z fotela.
- Okay, okay... We're all so woke and up for clear communication, huh? - Talerz odstawił na pierwszy napotkany mebel - stolik chyba, czy półkę, tam, gdzie znalazł trochę przestrzeni między przypadkowością należących do Coopera szpargałów. Do blondyna podszedł krokiem leniwym, nieco spowalnianym bólem - I'd want you to kiss me, then. It's one of these things I unfortunately cannot really do myself... - Zakokietował zaraz, wprawiwszy w ruch wachlarzyki tych swoich rzęs; ciemnych, gęstych, i zaskakująco długich jak na chłopięce. Przybił do brzegu kuchennego blatu, znalazłszy się w delcie odzianych w jeansy, rozchylonych lekko ud mężczyzny. Zdrową ręką sięgnął jego policzka; przetrąconą asekuracyjnie odciągnął za plecy - Just be gentle, huh? - Roześmiał mu się już prosto w usta, znajdując na nich tę samą słodycz, którą przed chwilą zlizywał z łyżki, i z własnych palców - Yeah, it's decent. But tastes much better like this - Mlasnął - Six out of ten on the spoon, but on you it's a solid nine and a half...
Przeszło mu przez myśl, że tak właśnie może wyglądać kilka następnych dni jego życia - spędzonych z Cooperem na huśtawce między momentami zupełnej beztroski, nostalgii zagarniającej trzydziestodwulatka silnym, i niespodziewanym szarpnięciem, i parogodzinnymi rzutami jego nałogu nawyku, gdy - pociągnąwszy nosem wymownie, i zupełnie inaczej niż Al - tancerz odpływał w stan słodkiej nieważkości.

Zamyślił się - nadal w zasięgu Coopera, nadal z ręką bezwiednie gładzącą kant jego żuchwy.

[akapit]

Fenomen relacji Lou i Noah - przez resztę lokatorów i pracowników farmy dostrzegany, ale nie do końca już pojęty - polegał, być może, na tym, że Al-Attal wierzył chłopcu w każdą jego historię. Nie z przymrużeniem oka, i nie z dorosłego dystansu. Nie oznaczało to bynajmniej, że sam widywał chochliki i zjawy - niezależnie nawet od ilości kokainy czy innych dobroci, jakimi podzieliłby się z nim Cooper; ani przez moment nie przyszłoby mu jednak do głowy podważać, że były prawdziwe dla chłopca.
Zawierzyć pięciolatkowi było zresztą łatwo o tyle, że ten zawsze prowadził swoją narrację bez zająknięcia, czy asekuracyjnego meandrowania ku pobocznym, mniej ważnym tematom. Nie robił uników, nie uciekał się do niedopowiedzeń, nie mącił słuchaczowi w głowie zdaniami urwanymi w dwóch trzecich, albo wygładzonych emocjonalną cenzurą. Przede wszystkim: Noah ewidentnie wierzył sam sobie.
Nie to, co Elijah, chociażby - gdy zapewniał, że nie ma żadnego problemu.
Albo Al - jeśli próbowałby się zarzekać, że wszystkie uczucia względem dawnego przyjaciela zostawił za progiem przeszłości.

- Nah - Zaprzeczył z krótkim wyrzutem powietrza przez nozdrza - Come on, he didn't have to - Odsunął się, wsparłszy biodrami o blat obok Eliego - It's the way he talks about you that gives it away. Immediately. He's in pain, you know? It must have been a fucking shitshow, whatever happened... - Jeszcze parę dni temu pewnie założyłby, że to Alex zrobił coś Elijah; porywczy, nieokrzesany, owiany szeptaną nawet nad mogiłą nieszczęsnej Mazikeen legendą, stawiającą go w cokolwiek nieprzychylnym świetle. Teraz jednak - wcale nie był już taki pewien. Coraz bardziej czuł się przy tym jak dziecko, przez dorosłych trzymane za drzwiami w trakcie konwersacji ponoć zbyt poważnej jak na jego uszy. Bystre, spostrzegawcze dziecko. Ale i takie, co zwyczajnie nie dosięga klamki - You don't have to tell me shit, you know that. It's just... - Zmiana w tonie Coopera nie umknęła jego uwadze. Lou jeszcze tego o sobie nie wiedział, ale w jego przypadku Nadzieja zawsze mieszkała w bliskim sąsiedztwie Zazdrości - You really are two of a kind - Pokręcił głową - You sure it's all in the past, though? I'm pretty damn certain it isn't for him.
Może zwyczajnie nie chciał przypadkiem władować się w sam środek burzy.
  • A może przeciwnie. Może przyjemność sprawiało mu poczucie, że - jeśli tylko zapragnie - potrafi wzbudzać sztormy.

Elijah Cooper
Miloud
harper
bellamy
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Wystarczył im już jeden ćpun w najbliższym otoczeniu. W końcu każde uzależnienie zaczynało się całkiem niewinnie. Chociażby od kieliszka wina, pitego co wieczór dla relaksu. Papierosa, wypalanego raz czy dwa dziennie, do towarzystwa, bądź na rozluźnienie po stresującej sytuacji. Albo jednej czy dwóch kresek, wciąganych okazjonalnie na głośnych, tłocznych imprezach. Z czasem taki kieliszek wina, papieros czy kreska, przeradzały się w problem. Butelkę (lub butelki), wypijane codziennie, paczkę papierosów, wypalanych trochę z przyzwyczajenia, a trochę z potrzeby. Kreski, które stały się nieodłączną częścią życia. Opioidy, przepisane na uśmierzenie bólu, jednak bez pożegnania z pacjentem wraz końcem recepty, a z niemiłosiernym głodem cichego ukojenia. W swojej krótkiej, acz niepozbawionej doświadczeń karierze dilera, miał okazję się napatrzeć na efekty tych różnych substancji psychoaktywnych, jakie sprzedawał. Na własnym przykładzie też wiedział, jak łatwo było wpaść w to gówno. Dlatego więc p o m y ś l a ł, zanim głupio by się zgodził i dał mu tabletkę. Mogło się wcale nic nie dziać, Lou odpłynąłby na kilka, może kilkanaście godzin i to by mu wystarczyło. Mogło się też stać o wiele więcej, co nie było warte ryzyka. Nie dla niego.
You know where to find my friends, if you changed your mind. - zaśmiał się, bo już wiedział przecież, że sąsiedzi próbowali go ugościć swoimi własnoręcznie wyhodowanymi, organicznymi konopiami. Miloud pewnie dostanie jeszcze niejedno zaproszenie na jeden z tych leniwych wieczorów z jointem, ogromną pizzą i nieco pozbawionymi sensu dywagacjami na temat życia, kosmosu czy ogólnie wszechświata.
So that’s the first week of your rent paid. - uśmiechnął się, słysząc tę naleciałość francuskiej mowy, wtrąconą w zdanie. Schylił się do małej lodówki ulokowanej pod blatem, w małej misji dosięgnięcia sześciopaku bez zmiany pozycji. Minimalizm tej kuchni mu na to pozwolił, ale zanim rzucił puszką w stronę chłopaka, jednak się powstrzymał, bo przecież z racji na stan zwichniętej ręki, mógł tym rzutem wyrządzić więcej szkód, niż pożytku. Westchnął więc ciężko, bo cała ta jego gimnastyka zdała się na nic i zeskoczył z blatu, by przejść te dwa kroki i bezpiecznie podać mu przyjemnie schłodzone piwo. Przy okazji też zabrał przemoczoną już szmatkę z resztkami kostek lodu i wrzucił je do zlewu, a mokrą szmatkę powiesił na uchwycie od szafki.

Wskoczył znów na blat, jednak odłożył puszkę na bok, widząc jak Lou się do niego zbliża. Jak już się doczłapał do blondyna, zakotwiczając się między jego nogami, Eli położył dłoń na biodrze chłopaka.
I guess so. You’re already good at clear communication in bed. - stwierdził, pijąc oczywiście do tych jego jakże uprzejmych poleceń próśb, wydawanych Cooperowi podczas ich regularnych schadzek. Chyba nie powinien mieć problemu przełożyć to na mniej erotyczne sytuacje, prawda? Powinien już zauważyć, że Elijah był zaślepiony narkotykami nie był zbyt dobry w jakiekolwiek emocjonalne podchody. Flirt nie był mu obcy, ale takie małe wskazówki, uskuteczniane przez Lou - jak widać zresztą - bardzo łatwo mu umykały.
I’m always gentle, I don’t know what you’re talking about. - mruknął i spełnił jego zachciankę, składając delikatny pocałunek na poobijanych wargach chłopaka. - Nine out of ten on me? Am I gonna wake up covered in the jelly tomorrow, as your breakfast? - uniósł brew, bardzo ciekawy tego, czy Lou zdążył się już oswoić z perspektywą obudzenia się w przyczepie. Ujął dłoń chłopaka, tę, która znajdowała się na jego policzku i przesunął ją do swoich ust, oblizując lepkie i nieco wilgotne opuszki palców. - Your hand is sticky.
Na pewno jego pobyt w skromnych progach Coopera dostarczy im obu niejednej chwili beztroski. Ciężko było jednak zakładać, że te kilka dni, może tydzień obecności Al-Attala w przyczepie będzie jedną, wielką sielanką. Chłopak nie zdawał sobie sprawy, w co się właśnie pakował, a Elijah zwyczajnie nie widział własnego problemu, by w jakikolwiek sposób zaprotestować przed taką wizytą, albo chociaż znaleźć mu inne miejsce na chwilę, chociażby czyjąś kanapę. Albo wolny pokój u kogoś, kto nie był zależny od odpowiedniej ilości kresek w ciągu tygodnia.

A co się stanie, jak poświęci się rutynę?

Z tego samego powodu Cooper trzymał się z daleka od małego Noah. W tym wypadku było to jednak całkowicie świadome. Po pierwsze - nie przepadał za dziećmi, a po drugie - zwyczajnie bezpieczniej dla nich obu było trzymać się na dystans. Miał na niego oko, jeśli Mattie go o to poprosiła, ale jeśli nie musiał - wolał zająć się czymś zupełnie innym. Nie można powiedzieć, że Noah to rozumiał. W swojej dziecięcej dociekliwości nie raz próbował chodzić za Cooperem, starając się odnaleźć jakieś poszlaki, dlaczego on nie jest taki jak Milo. Dlaczego nie przesiaduje z nim na ganku, ani nie zabiera go na (niedozwolone) konne przejażdżki. I dlaczego nie daje mu się nazywać wujkiem, skoro na farmie był od chłopięcego zawsze. Nie tak, jak Al, który pojawił się dopiero niedawno i zasługiwał na to miano znacznie bardziej, niż Elijah. Dla dzieciaka (i nie tylko) był chodzącą zagadką i na pewno nie raz tematem pytań pozbawionych filtra, zadawanych mamie wieczorami. A może i też próbował się czegoś o nim dowiedzieć od Lou.

Spojrzał na bruneta, kiedy ten się odsunął i zaraz jednak spuścił głowę, zawieszając wzrok na panelach, pokrywających podłogę przyczepy. Zmarszczył brwi, nie bardzo wierząc w to, że Al komuś o nim mówił, po tym wszystkim co Elijah mu zrobił. Cóż, nie wziął po uwagę tego, że to nie były wylewne dygresje na temat tego, co ich kiedyś łączyło, a raczej słowa wypowiedziane ku przestrodze.
He talks about me? - prychnął, kręcąc głową i przygryzł wargę. Coś w nim pękło, kiedy usłyszał, że Al najwidoczniej nie zostawił przeszłości za sobą. Tak jak całkiem niedawno w stajni, kiedy Hawkins cisnął nim o ścianę, wyciskając potok łez z tych błękitnych oczu. Takich rzeczy nie mówiło się ćpunom, którzy lubili zagłuszać przeszłość kolejnymi kreskami. Takich rzeczy nie mówiło się ludziom, którzy nie byli w stanie poradzić sobie z jednym, głupim uczuciem i własnymi błędami. Podniósł wzrok na chłopaka, nerwowo stukając piętą w szafkę i wypuścił powietrze nosem. - My whole life has been a shitshow, so what else would you expect from that? It should be in the past, but fuck- - urwał, nie wytrzymał spojrzenia tych ciemnych oczu. Tych oczu, które wiedziały więcej o Hawkinsie teraz. Nie mógł pogodzić się z myślą, że chłopak może dowiedział się tego po stypie, kiedy Al pieczołowicie przemywał każde krwawiące pęknięcie na jego twarzy. Nawet gdzieś pod warstwą żalu zastanowił się, czy te zielone oczy też patrzyły wtedy na Lou ze zmartwieniem, ale też z tą dozą chłodnej czułości. Przeniósł spojrzenie za okno, skupiając się na sekundę na czyjejś sylwetce, przechadzającej się po osiedlu. - ...It’s not. - mruknął z wyczuwalnym niezadowoleniem. Gdyby tylko mógł, a bardzo chciałby móc, po prostu by zapomniał. Zamknął tę całą historię gdzieś pod kluczem i po prostu żył, cholera wie - może wyjechałby z Lorne, może znalazłby kogoś nowego, z kim byłby szczęśliwy i nieobarczony latami przeszłości. Ale nie mógł. I tkwił tutaj, w swoim uzależnieniu, w swoim żalu i nienawiści do własnej przeszłości. Otworzył w końcu to piwo, trochę by zająć ręce.
Why did you ask? - zapytał, zanim pociągnął łyka z puszki.

miloud al-attal
death by overthinking
mvximov.
Jethro
ODPOWIEDZ