może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).

Zaczęło się niewinnie; prawie niezauważalnie.
Krawędzie stały się nieostre tylko na moment — jak po naprawdę długiej, nieprzespanej nocy, kiedy źrenice pokrywają się mgłą i nieraz trzeba naprawdę wytężyć wzrok, by coś dostrzec.
Później zaczęły się rozmywać. Jak po siarczystej, nieustającej ulewie obserwowanej zza okna; kiedy każdy kształt miasta, drzew i ludzi zdaje się topnieć, spływać z szyby dużymi kroplami wraz z cząstkami deszczu.
Aż w końcu czas się rozlał. Wyciekał jakby z niewielkiej, bezbronnej i kruchej filiżanki, na którą chaotycznie natarł strumień mętnej, nieprzejrzystej cieczy.
Świadomość utracił kilka godzin temu.

Stał pośród wietrznej, hebanowej nocy. Odsłonięte ramiona kąsała mżawka. Co jakiś czas po skórze wspinał się dreszcz. Rozchylił powieki szeroko i nieprzytomnie, spoglądając w pierwszej kolejności na niebo przysłonięte koroną drzew — nie odczyta swego położenia z gwiazd. Później próbował dostrzec coś w oddali okrytej lśniącą, czarną powłoką — był wewnątrz deszczowego lasu, przy odrobinie szczęścia wciąż w Lorne Bay. A potem źdźbło trawy smyrające go po nogach uzmysłowiło mu, że przyszedł tu boso.
Ruszył przed siebie niepewnie i ostrożnie. Kawałki gałęzi, gęsta i mokra ziemia przylepiały się do każdego skrawka jego odsłoniętej skóry. Runo leśne przecinało mu ciało. A kiedy zawieszone między drzewami ogniki rozszerzyły lekko jego źrenice, zrozumiał, że jest w Tingaree. Z początku dotarły go niezrozumiałe szepty chropowatego, męskiego głosu, a później, w miarę kolejno stawianego kroku, diatryba wygłaszana przez starszyznę tutejszej ludności stała się wyraźniejsza — dotarł do miejsca ich obrzędów, gdzie pośród płomieni liżących konary drzewa napotkał na Tęczowego Węża, a raczej jego powidok odbijający się w przytaczanej akurat opowieści. Przystając nieopodal; tak, by pozostać niezauważony, w wątłym świetle palonego drewna począł przeszukiwać kieszenie szortów, w których spodziewał się znaleźć choćby skrawek potrzebnych mu teraz odpowiedzi. Obejmując w dłoni swą komórkę, której ikonka baterii świeciła się w górnym prawym rogu na czerwono, próbował doszukać się jakiejkolwiek wskazówki; z nikim jednak nie wymienił dziś smsów. Do nikogo nie dzwonił. Nie zrobił ani jednego zdjęcia.
Decyzję o podążeniu w stronę jedynej chatki, do której potrafiły powieść go nogi, podjął niemal bezwiednie. Zastanawiał się, czy to właśnie tutaj planował dotrzeć od samego początku; czy Leon był tym, który nakazał mu w gąszczu nocy przebijać się przez mury drzew i krzaków. A kiedy przed jego oczami zamajaczył już dom rozjaśniony światłem ulatującym z okien, zapukał trzy razy do drewnianych, wysłużonych drzwi, otoczył się kołnierzem uplecionym z własnych ramion i przyozdobił twarz niewyraźnym uśmiechem. — Cześć. Grałem w pokera. Przegrałem. Musiałem oddać buty — rzekł, nieco niezrozumiale, wzrok wbijając w deski oplatające podłogę leonowej chatki. Nie miał pojęcia, jak inaczej mógłby się wytłumaczyć — czuł jednak, że mimo tego musi to zrobić.

leon fitzgerald
właściciel / barman — moonlight bar
41 yo — 195 cm
Awatar użytkownika
about
Agent federalny, którego na dno posłały narkotyki. Nie pamięta wielu lat swojego życia, więc czeka już tylko niecierpliwie na śmierć.
O piętnastej w progu jego chaty stanął Delta.
Bez zapowiedzi.
Bez ostrzeżenia.
Bez obstawy.
Kiedy wędrował po wnętrzu drewnianej oazy, podnosząc kolejno odnajdywane śmieci, Leon zastanawiał się, czy dałby radę wyjść z tego cało. Czy gdyby wydobył z jednej ze skrytek pistolet i po prostu strzelił, w sam środek jego czaszki, udałoby się mu przeżyć. Czy policja stanęłaby po jego stronie. Czy ktoś by mu p o d z i ę k o w a ł. Czy siedząc w niewielkiej celi, oczekując decyzji, dożyłby w ogóle świtu; czy któryś z kolaborantów wstrzyknąłby mu truciznę, a potem udusił — wraz z nastaniem świtu całe miasto dowiedziałoby się, że Lonidas Fitzgerald powiesił się w areszcie.
Delta mamrotał coś o zaufaniu. O przysługach, jakiejś przeszłości. O tym, jak bardzo go ceni. Mogę wyjść, jeśli chcesz powiedział w pewnym momencie, gdy sam zdążył wydobyć broń zza paska spodni. Ale nawet gdyby nie była to groźba, Leon nakazałby mu zostać. Bo był blisko. Był kurwa bliżej, niż mogłoby się śnić mu bądź Finneasowi; jeszcze kilka miesięcy mroku i być może będzie mieć to z głowy. Więc się zgodził, chociaż nie pamiętał — długu z tych dni, nim przenieśli go do Michigan. Długu zaciągniętego u Delty, choć to absurd, bo nie pamiętał go z tych czasów. Kiedy popołudniowe słońce leniwie zakradało się przez okna, a mężczyzna tłumaczył mu instrukcje, Leon myślał: jak dobrze, że nie ma tu mojej rodziny. Jak dobrze, że dziś nie przyszedł do mnie Geordan. Ale mimo wszystko ta niespodziewana wizyta Delty oznaczała, że nie jest tu bezpieczny. I że nikt, z bliskich mu osób, nie będzie, kurwa, bezpieczny. Więc w akcie głupoty kazał mu przysiąc, że nigdy tu już nie wróci. Ze względu na możliwe podsłuchy policji. Ze względu na społeczność Tingaree, którą ten dupek lekceważył; był jedną z gnid nazywających to miejsce Emerald Park. Jednym z ignorantów chcących dotrzeć tu samochodem, a potem wściekającym się, że zasięg jest s ł a b y. Delta był debilem. Chujem, którego Leon wolałby oglądać martwego, niż siedzącego za kratami. A jednak odetchnął z ulgą, gdy przyjął do wiadomości stawiane mu warunki i zasady. Po prostu zajmij się tą przesyłką, Fitzgerald, na co Leon przystał niechętnie.
Godziny się dłużyły. Czas, w którym miał wyjść z domu zdawał się oddalony od niego o setki lat, myśli i słów. Był przerażony. Spakował jednak potrzebne rzeczy, modląc się o to, by nie musiał dziś popełniać żadnej zbrodni. I choć winien skontaktować się z Finneasem, zdecydował się zrobić to dopiero jutro — teraz, tej nocy, próba wyjaśnienia mu wszystkiego ich obu mogłaby narazić na zdemaskowanie. Myślał więc tylko o tym, że sobie poradzi. Kiedy jednak sięgnął ku klamce, zamiast ciemności lasu dostrzegł Geordana — ciesząc się i wściekając z tego powodu jednocześnie. — Szkoda, to były fajne buty — odparł z lekkim uśmiechem, po czym pochwyciwszy fragment jego koszulki przyciągnął go do siebie i pocałował. Chciwie, intensywnie, tęsknie. I całował, całował, całował, wciągając go do środka. — Czemu grałeś w pokera, D.? Czemu przyszedłeś tu bez butów? — dopiero po chwili zdającej się wiecznością odsunął się na tyle, by uważnie się mu przyjrzeć. Nie miał jednak czasu, by przejąć się jego stanem; wiedział, że jeśli nie zajmie się sprawą Delty, być może już jutro pożegna się z życiem. — Weź sobie teraz jakieś moje, okej? I poczekaj tu na mnie. Wrócę za kilka godzin, wtedy pogadamy — nie prosił, oznajmiał. Nie zamierzał przyjąć odmowy. — Muszę coś załatwić — dodał, po czym bez zbędnych pożegnań zarzucił sobie plecak przez ramię i wyszedł z chaty, zatrzaskując za sobą drzwi. Lubił Geordana. Cholera, chyba nawet mocniej, niż chciał przyznać. Myśl o tym, że zastanie go w swojej chacie, gdy za kilka godzin będzie mieć to całe piekło za sobą, była więc k o j ą c ą nagrodą.

geordan balmont
leoś
katastrofa
benjamin | jude | pericles | othello | monty | cassius | vincent | dante | hyacinth
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Jak bardzo źle z nim było, jeśli zapomniał, jakiego rodzaju znajomość ich łączy?
Gdy bowiem poczuł na wargach dotyk jego ciepłych, roznamiętnionych ust, drgnął z początku w przestrachu i gotów był przepraszać za pocałunek, który — jak mu się przez moment zdawało — zainicjował sam wbrew leonidasowej woli. Dopiero później, w miarę kolejno stawianych kroków, wprowadzających go w świat leśnej, niewielkiej chatki, sukcesywnie odzyskiwał pamięć. Przypominał sobie wraz z każdym złożonym na jego ustach pocałunkiem, każdym dotykiem błądzącym po jego kruchym ciele i każdym z trudem uwalnianym oddechem, jak bardzo u w i e l b i a dzielone z nim chwile. Kiedy więc bliskość jego ust została mu okrutnie odebrana, wydostał z swej piersi tchnienie pełne niezadowolenia i nie wypuścił go wcale z objęć swoich dłoni, sunących po zakrytych koszulką plecach Fitzgeralda. — Po cholerę zaczynasz coś, czego nie zamierzasz dokończyć? — mruknął z rozczarowaniem, skrywając swą twarz w zagłębieniu leonidasowej szyi. Była tak przyjemnie z i m n a, tak w sposób przez niego upragniony z n a j o m a, że nie zamierzał oddalać się jeszcze przez kilka sekund. Dreszcze co chwilę targające jego ciałem nasączyły z kolei umysł niepewnością — nie mógł nasycić się jego obecnością, czy trawiła go gorączka?
Odrywając wreszcie swą sylwetkę od ciała Fitzgeralda i czując na sobie jego badawcze spojrzenie, zaplótł ręce na klatce piersiowej i wzruszył ramionami — tym właśnie gestem zbył zadane mu pytanie, na które nie potrafił udzielić odpowiedzi. — Kilka g o d z i n? — tylko tyle zdołał z siebie wydusić, zanim cień bruneta rozmył się w gąszczu nocy. Wciągając na siebie przypadkowo pochwycone buty — takie niebędące nawet do pary — wybiegł za nim w połać lasu, nie przejmując się niedomkniętą chatką porzuconą za plecami ani odzieniem zupełnie nienadającym się do eksplorowania zakamarków dżungli. — Kurwa, nie myślisz chyba, że będę tam na ciebie tyle czekać. Idę z tobą i chuj mnie obchodzi, czy ci się to podoba — krzyknął z determinacją, odnajdując w tej sytuacji za dużo znamion rozmowy odbytej przed kilkoma tygodniami z Judem — kiedy pozwolił mu opuścić się aż na dwa l a t a, czego prawdopodobnie nigdy już nie miał przeboleć. — Co zamierzasz zrobić? Mogę się przydać — zapewnił z brawurowym błyskiem w chabrowych oczach, które już wyglądały możliwości na podjęcie absurdalnego ryzyka. Nawet jeśli mieli wzywać znękane widmo zamordowanej Lucindy albo puścić z ogniem cały jej zagajnik — czy to z kimś w środku czy pogrążony w samotności — pisał się na wszystko.

leon fitzgerald
właściciel / barman — moonlight bar
41 yo — 195 cm
Awatar użytkownika
about
Agent federalny, którego na dno posłały narkotyki. Nie pamięta wielu lat swojego życia, więc czeka już tylko niecierpliwie na śmierć.
Martwił się. Nie powiedziałby tego na głos i zdecydowanie nie chciał tego nawet przyznać, ale oczywiście — martwił się. Może nawet nie tylko o niego, ale i swój własny los; może bał się o nich obu i być może przez chwilę, zatracając się w nagłej bliskości, chciał mu powiedzieć słowa, których nie zdołałby potem cofnąć. Nawet wtedy, gdy oddychając ciężko powiedział coś w stylu “to po prostu zapowiedź tej nocy”, myślał o tym, by zignorować polecenie Delty. Musiałby zapewne uciec z Lorne jeszcze dziś, nim nastałby świt. Czy Danny wyruszyłby w tę podróż wraz z nim? Czy dałby się przekonać do tak szalonego pomysłu? Z całą pewnością zyskaliby dzięki temu kilka ostatnich chwil spędzonych w jego chacie, a Leon nie musiałby z cichym jękiem wkraczać w sam środek objętej mrokiem i nocnym deszczem dżungli.
Zdążył wsiąknąć już w atramentową czerń. Stać się jej częścią.
A potem usłyszał, że Danny idzie za nim.
Kurwa, Geordan — jęknął, odwracając się wbrew sobie i rozsądkowi; był pewien, że gdyby przyspieszył i nadłożył sobie nieco drogi, zdołałby go po prostu zgubić. — Chcesz iść ze mną wyglądając… tak? To znaczy, bardzo mi się podoba, szczególnie ten jeden żółty but idealnie pasuje do twoich szortów, ale to nie jest, kurwa, czas na takie bzdury — nie wiedział, czy bardziej go to bawi. Cieszy. Wkurza. Nie potrzebował towarzystwa — tego typu sprawy załatwiał zawsze sam. Nikt też nigdy nie pchał się do tego, by mu pomóc jakkolwiek, więc przepełniała go konsternacja. Poza tym powrócił temat m a r t w i e n i a się. Bo w krainie pająków, węży i bóg wie czego, nie powinno się wędrować w byle tshircie, szortach i dwóch różnych butach. — Muszę przechwycić jedną paczkę. Nic ciekawego Balmont. Naprawdę będzie lepiej, jeśli poczekasz w domu — wyjaśnił z irytacją w głosie, na moment przystając; łatwo jednak było wydedukować, że kieruje się do owianego złą sławą Zagajnika Lucindy. Dla Leona krążące na jego temat plotki nie miały znaczenia, a choć fascynowały go aborygeńskie historie i wierzenia, uznawał, że stuknięta Lucinda po prostu swoje dzieciaki zamordowała. Czyniąc tym samym ze swojego domu idealnym miejscem do podejmowania nielegalnych transakcji, o których lepiej było nie wiedzieć.

geordan balmont
leoś
katastrofa
benjamin | jude | pericles | othello | monty | cassius | vincent | dante | hyacinth
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Bzdury? — pytanie to rozbrzmiało pretensją, rozbijając się o nocny świergot deszczowego lasu. — Mnie nazywasz bzdurą? — wydedukował z obruszeniem naznaczonym cieniem zawadiackiego uśmiechu w kącikach ust, sukcesywnie minimalizując długość oddzielającą ich sylwetki szeregiem wysokich drzew, mokrych liści i połamanych patyków. — Przeżyłem w jebanym Kandaharze R O K będąc mniej przystosowany niż teraz, więc zacznij mnie doceniać — nie mówił o tym często, a tym bardziej w formie żartu. To znaczy — nie mówił o tym n i g d y. Nawet ze swoim psychiatrą nie zamierzał dzielić się tym światem. — Zresztą, nieraz ci już zademonstrowałem swoją wytrzymałość, Fitzgerald — przypomniał w końcu, zatrzymując się tuż nieopodal niego i westchnął przeciągle, dając wyraz swojemu rozczarowaniu. A potem znów uśmiechnął się szelmowsko. — Chyba się nie martwisz, co? — och, to właśnie wyróżniało go spośród wielu — bo Geordan wcale nie chciał, żeby Leon się m a r t w i ł. Fakt, że dotychczas tego nie robił, podobał mu się w nim bowiem najbardziej. Tym sposobem nie przypominał mu o Westbrooku, o Campbell i o Goldschlagu. O nikim, kto nie traktował go już poważnie — dla kogo wyglądał na wadliwy, zepsuty model, niezwłocznie wymagający naprawy.
Podążając źrenicami za leonidasowymi oczyma wlepionymi w czarną połać lasu, przestąpił niecierpliwie z nogi na nogę i zarzucił swą rękę na bark mężczyzny. — Szukasz ducha Lucindy? To trochę śmieszne, ale podejrzewałem, że tam właśnie idziesz. Mówiła mi w nocy, jak wisiała na moim suficie, że się ciebie spodziewa — przy Leonie często rozpierała go podobna, niepoważna ekscytacja — zdawałoby się — koncentrująca się na każdym najmniejszym szczególe. Przy Leonie czuł się wolny. Czuł się sobą.
Wykonując stanowczy krok do przodu, mający pomóc mu w wyprzedzeniu mężczyzny i podążeniu ku opuszczonemu, nawiedzonemu zagajnikowi starej wiedźmy, naprędce zawiązany but o mało nie zsunął się z jego stopy (przeklęty olbrzym nosił o rozmiar większe obuwie) i w rezultacie niemal zwalił go na ziemię. — Ani słowa. To było specjalnie — ostrzegł go, odwracając się ku niemu z groźnym błyskiem w hebanowych oczach, w których odbijało się gwieździste niebo. A potem, wyciągając dłoń w stronę najbliżej umiejscowionego drzewa, by zyskując dzięki niemu stabilność poprawić więzadło sznurówki, zaplątał się w przerażających rozmiarów bielutką pajęczynę, nieprzypominającą już nawet niewinnej firanki splecionej z cienkich niteczek. — Kurwa, Australia jest O K R O P N A — stwierdził z obrzydzeniem, potrząsając porywiście ręką. Jak na próbę udowodnienia mu swojej nieszkodliwości w tej sekretnej misji, a także przydatności, nie szło mu póki co najlepiej. Może miało to jakiś związek z faktem, że skóra oplatająca jego stopy P Ł O N Ę Ł A od nagromadzonych na niej przecięć, ranek i zadrapań, których nabawił się jeszcze przed wciśnięciem na siebie butów, a także z gorączką władającą jego ciałem — przecinające go wciąż dreszcze uświadomiły mu bowiem, że wcześniejsze wzięcie ich za zwykłą euforię nagromadzoną leonidasową bliskością było zupełnie nietrafione.

leon fitzgerald
właściciel / barman — moonlight bar
41 yo — 195 cm
Awatar użytkownika
about
Agent federalny, którego na dno posłały narkotyki. Nie pamięta wielu lat swojego życia, więc czeka już tylko niecierpliwie na śmierć.
Każdej innej nocy nie śmiałby obarczać go pretensją za tę natarczywość; pozwalałby mu rozpraszać się każdym słowem i gestem, pozwalałby mu na w s z y s t k o. I może nawet gdyby Delta nie nawiązał tych kilka godzin temu do sprawy, o której Leon pamiętać już nigdy nie chciał, odważyłby się zignorować całą tę tajemniczą paczkę. Bał się jednak tego, co mogło nastąpić w przypadku jego klęski; to dlatego spoglądał na Balmonta raz wściekle, a raz z rozbawieniem. — Oczywiście, że jesteś bzdurą w tych swoich spodenkach, które mógłbym, przysięgam, zaraz… Widzisz, G.? ROZPRASZASZ MNIE — rzucił z oburzeniem, obiecując sobie, że nie będzie spoglądać już w jego stronę. Jeśli zamierzał pchać się za nim w sam środek dżungli wyglądając tak, jakby kierował się raczej na plażę, miał do tego pełne prawo. Leon przecież go ostrzegł; nie zamierzał potem przyjmować skarg, gdyby coś się mu jednak nie spodobało. — Nigdy nie jesteś przystosowany Geordan — odparł prychnąwszy, walcząc z tym, by nie zwrócić ku niemu swojej twarzy. — Nie, tak właściwie, to nie — dodał zgodnie z prawdą, bo teraz, gdy Danny w istocie przypomniał mu o tej swojej szalonej misji dostrzegł, że martwienie się o niego byłoby stratą czasu. Bo może wcale nie natrafią na węża, przed którym Balmonta będzie trzeba ratować.
W takim razie się zamknij, żeby jej nie spłoszyć — jednak się odwrócił. Jednak m u s i a ł spojrzeć na jego twarz z butnym uśmiechem, który wtórował śmiejącym się oczom. Chyba jednak po prostu się cieszył. Że nie jest sam, że Danny chce tu być razem z nim. I że nie obchodzi go prawdziwy cel tej wędrówki, że… Zaczął się śmiać. Z powodu buta i pajęczyny, może też idiotyzmu całej tej niefortunnej nocy. — Tylko nie wrzeszcz jak dziecko, jak zaraz znajdziesz pająka na głowie — wydusił między śmiechem, wiedząc, że sam niweczy teraz swoje plany; obaj byli stanowczo za głośno. Jakiś koleś miał co prawda zostawić uchyloną jedną z bram, dzięki czemu odebranie paczki nie miało stanowić większego problemu, ale Leon wiedział, że ostatnio czai się tu zbyt wiele ciekawskich osób. — Jak masz zemdleć, to może zrób to teraz, potem po ciebie wrócę — rzucił ponad ciszą, jako że byli już nazbyt blisko celu. I Leon naprawdę nie potrzebował dodatkowych problemów; nie brał nawet pod uwagę tego, że coś w tym zadaniu może się spieprzyć. — A jeśli zam… — przerwał, dostrzegając snop światła dobiegającego z zachodniej części drogi. Ktoś wymachiwał latarką. Delta? Facet, który miał mu pomóc? Strażnicy? Czy jednak była to po prostu pieprzona zasadzka?

geordan balmont
leoś
katastrofa
benjamin | jude | pericles | othello | monty | cassius | vincent | dante | hyacinth
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Przeszłość Leona była czymś, o co nie można było pytać.
Rozmaite litery, o różnorodnej wielkości i niejednolitym smaku, osiadały na jego języku nim zdążył ułożyć je w szereg wypowiedzianych niepewności z rodzaju: a jak? a dlaczego? a kiedy? a w jaki sposób?
Bo Geordan nie posiadał najmniejszego skrawka wiedzy o tym, co takiego dokładnie sprawiało, że Leonidas Fitzgerald był niebezpieczny. Domyślał się, że było to coś więcej niż fakt, że biały proszek przypominający skruszone diamenciki zbyt często trafiał do krwiobiegu ciemnowłosego mężczyzny, ale nikt nie kwapił się za bardzo do udzielenia mu jakichkolwiek odpowiedzi. Czasem wydawało mu się, że tak naprawdę żadna osoba tych odpowiedzi po prostu nie miała. Ani Pearl, mówiąca zawsze “on przeszedł na złą ścieżkę, zadarł z niewłaściwymi ludźmi, ale ja pomogę odnaleźć mu drogę powrotną”, ani Jude rozwodzący się nad tym, jak to “przez takie podłe gnidy jak Leon ma zawsze na posterunku pełne ręce roboty”. Żalili się bowiem dużo, zdradzali z kolei niewiele. Sam Balmont natomiast nie bardzo nie wiedział, o co takiego właściwie mógłby zapytać. Wstyd było mu to przyznać, ale wszystko sprowadzało się do tego, że tak naprawdę od zawsze był g r z e c z n y m chłopcem. Bo nie zaczepiał nachalnie żadnych dziewczyn, bo nie łamał komuś nosa z nudów, bo nie przesadzał z alkoholem, nie przepadał w narkotykach, nie szukał adrenaliny w hazardzie (wbrew temu, co dzisiaj głosił), no i nigdy nie wplątywał się w interesy z szemranymi typami. W szkole co prawda wdawał się w liczne bójki, sprzeciwiał się swoim rodzicom, kiedy próbowali ułożyć mu życie, no i zabił kilka osób na froncie, ale odnosił niepojęte wrażenie, że przy ziejącej hebanowym mrokiem posturze Fitzgeralda, wypadał nadzwyczaj śmiesznie. Jak nieskalany większymi grzechami dziesięciolatek, który bardzo chciałby stać się buntownikiem, jak ci wszyscy starsi chłopcy o zaciętych minach którzy mu imponowali, ale jakby zupełnie nie wiedział, jak się do tego zabrać. Ta owiana tajemnicą wycieczka wgłąb lasu była właśnie jedną z takich prób. A także cichą nadzieją, że otrzyma dziś w końcu jakieś odpowiedzi — albo wpadnie chociaż na pytania, które mógłby zadać, zamiast pozwolić im ugrzęznąć w niepewności na swoim języku.
Nie każę ci patrzeć na swoje spodnie — oznajmił buńczucznie, wdając się z nim w tak absurdalną słowną dyskusję, jakby faktycznie miał zaledwie dziesięć lat. Ale Leon nie zachowywał się lepiej — teraz bowiem nie patrzył już na niego wcale, jakby chciał ukarać go za to, jak przed momentem mu się odszczeknął. A Geordanowi bardzo się to nie podobało. Bo jednak chciał, żeby patrzył nie tylko na jego spodnie, ale na niego całego.
Melodia jego śmiechu — śmiechu Fitzgeralda — rozwiała jednak dziecinne zapędy do niepoważnych sprzeczek i zamiast tego, za sprawą skierowanego do niego ostrzeżenia o pająku na głowie, nakazała Balmontowi zniwelować dzielący ich dystans. Wykonując sprężyste kroki w jego stronę, zakleszczył swoje palce na koszulce mężczyzny, przyciagnął go gwałtownie do siebie, a potem wtulił swą czuprynę w jego tors. Po to tylko, by wykonując kilka zamaszystych ruchów głową; to w prawo, to w lewo, to do góry, wytrzeć się o niego zawartością swoich włosów. — Weź go — wyjąkał, mówiąc naturalnie o PAJĄKU. Tym, który rzekomo żyć miał na jego głowie. A potem się zaśmiał, podobnie jak Leon. Bo teraz, w towarzystwie jego uśmiechu i niewybrednych dowcipów, po prostu czuł się dobrze — nawet podwyższona temperatura paląca jego ciało zdawała się całkiem nieistotna.
Kiedy jednak brunet urwał wypowiadane do niego zdanie, powaga pierwszy raz zagościła na twarzy Balmonta. Marszcząc czoło, próbował odszukać źrenicami kierunek wzroku Fitzgeralda, który — jak łatwo było się domyślić — musiał napotkać na coś bardzo ważnego. Jak się to wkrótce okazało, na pociągłe promienie światła, dające komuś sygnał. Tylko komu? — To do ciebie? — zapytał, w razie czego ściszając dźwięk swojego głosu. Wykonał ostrożny krok do tyłu i zamarł w bezruchu. Chyba dopiero teraz dotarło do niego tak n a p o w a ż n i e, że biorą udział w jakiejś misji, najprawdopodobniej niebezpiecznej i z całą pewnością nielegalnej. Słysząc następnie złowrogi szelest pośród liści — taki prędki, złowrogi szelest zyskujący na sile i świadczący jasno o zbliżającej się do nich osobie lub o s o b a c h, ugiął nieco swe kolana i napiął mięśnie swojego ciała, czując smak adrenaliny na ustach i szykując się do szamotaniny. Żałował, że za pazuchą nie przywierał już do jego ciała wojskowy nóż; taki, którym nieraz posługiwał się na froncie i za pomocą którego wygrał liczne starcia. Rozglądając się za czymkolwiek, co mogłoby posłużyć za substytut takowego ostrza (gałąź mogła okazać się całkiem przydatna), poczuł nagle uścisk palców wbijających się w jego ramię i ciągnących go na bok — w stronę amatorsko zlepionego szałasu, który najpewniej miał okazać się chwilowym schronieniem przed — jak to przed momentem dostrzegł — już nie pojedynczym snopem światła liżącym liście, a kilkoma chaotycznie rozbijającymi się o mrok promieniami, należącymi do kilku latarek.

leon fitzgerald
właściciel / barman — moonlight bar
41 yo — 195 cm
Awatar użytkownika
about
Agent federalny, którego na dno posłały narkotyki. Nie pamięta wielu lat swojego życia, więc czeka już tylko niecierpliwie na śmierć.
Czy przeszłość mogła mieć dla nich jakiekolwiek znaczenie? Zdawać mogłoby się, że tak; skryte w niej drobiny, tłumaczące wszystko to, co działo się z nimi obecnie, przybliżać miały ich do siebie — dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Dla Leona cała ta geordanowa historia, której miał świadomość, także była plątaniną niewiadomych; poza samym faktem jego z a g i n i ę c i a wiedział niewiele. Nie zależało mu jednak na tym, by wymieniać się z nim tymi wszystkimi skrawkami; relacja ich podobała się mu się na tyle, że wizja jakichkolwiek zmian (które ktoś uznać mógłby za z d r o w e) wydawała się mu niepokojąca. Lubił to, że poznali się właśnie teraz. Lubił to, że nie mieli wzglądu w swą przeszłość, wedle której byli niegdyś kimś zupełnie innym. Lubił także to, że mogli bawić się dobrze w każdej, dowolnej sekundzie, nie zważając na krytyczny wzrok świata, który zdawał się ich nie rozumieć.
Śmiał się więc beztrosko, co jakiś czas wyrzucając z siebie niewybredne przekleństwa, nawet jeśli stanowiło to groteskę na tle tak poważnych spraw. Więc nawet jeśli kazał mu spierdalać, twierdząc, że pająk z całą pewnością zdążył już zamieszkać w jego ciele, odnajdując ku niemu drogę przez ucho, Leon odnajdywał w tej absurdalnej bliskości coś przyjemnego.
Uśmiech nie zdążył zejść z jego twarzy nawet za sprawą nadciągającego zagrożenia; wpatrując się w nań z uwagą, wciąż zdawał się rozbawiony i spokojny. — Nie sądzę — odparł półszeptem, nasłuchując kroków i towarzyszących im słów. Przez moment łudził się jeszcze, że podąża ku nim ktoś od Delty, ale gęstniejące powietrze potwierdzało nadejście kłopotów. A jako, że do stracenia miał nazbyt wiele, nie zamierzał stawiać czoła, jak zakładał, strażnikom — nawet jeśli nie miał wątpliwości do tego, że wraz z Geordanem daliby sobie z nimi radę. Dostrzegając więc coś na kształt skrytego w mroku szałasu, pociągnął ku niemu Balmonta, jasno wskazując mu, że powinni zachować bezwzględną c i s z ę. Wewnątrz, docisnąwszy go do jednej ze ścianek, oblepionej wilgocią i pajęczynami, uśmiechnął się jednak łobuzersko; nie zamierzał wcale im niczego ułatwiać. Kiedy więc pochłaniał ich cień, uniemożliwiając strażnikom odnalezienie ich pośród mroku dżungli, Leon, korzystając z tak nieprzyzwoitej bliskości, począł błądzić dłonią pod jego koszulką. Mieli po czterdzieści lat (prawie), ukrywali się w środku nocy bóg-wie-gdzie, bóg-wie-przed-kim, a Fitzgerald z dziecięcym błyskiem w oku proponował im właśnie zabawę w króla ciszy. I być może udałoby się za pomocą oszustw wygrać ten pojedynek, gdyby wzrok jego nie napotkał wyrytych w drewnie szlaków. — O, tu jest jakaś mapa — wyszeptał do geordanowego ucha, nieco żałując jej odkrycia. Bo w tym szałasie, skrywającym ich przed deszczem i potworami, było dość przyjemnie.

geordan balmont
leoś
katastrofa
benjamin | jude | pericles | othello | monty | cassius | vincent | dante | hyacinth
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Ta ciemna strona lasu — o gęstym, złowrogim powietrzu, szeleszczącym prędkimi krokami i ciętym na kawałki promieniami ostrego światła — nigdy nie nawoływała go nęcąco swoim niskim, nakrapianym adrenaliną i przyprószonym problemami tonem. Na front nie wyjeżdżał z zamiłowania do chaosu i agresji; wyjeżdżał raczej dlatego, że pragnął im zapobiegać. A więc niezaplanowana wędrówka w środek szałasu nie nasączyła jego serca rozczarowaniem; ulżyło mu, że tej nocy nie wdadzą się raczej w krwawą przepychankę o nieprzewidzianych konsekwencjach. Później także objęło go przyjemne wytchnienie — tym razem prawdziwe, nie jedynie metaforyczne — kiedy stojąc już pośrodku drewnianej wilgoci i zasłon utkanych z pajęczyn, poczuł na skórze ciepłe dłonie bruneta. Te jednak w swej zuchwałości zawędrowały za wysoko; do labiryntu wyznaczonego grubymi bliznami i odstraszająco prezentującymi się szramami — okalały tak martwy i niedostępny dla nikogo obszar ciała, że nakazały mu się wzdrygnąć. — Przestań, Geordan — wypowiedział głucho, z udręczeniem zakotwiczonym na dnie głosu. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie błędne imię, jakim się posłużył; co dziwniejsze, nie odczuł z tego powodu zażenowania. A potem padło zdanie o mapie, odbierającej mu ciepło leonidasowej sylwetki — którą to, po chwili, i tak odszukał swoimi sennymi dłońmi, przyciągając do siebie jeszcze na krótki moment; po to tylko, by na ustach bruneta złożyć głęboki, namiętny i pożądliwy pocałunek. Odsuwając się, nie podążył wzrokiem na amatorsko wyrytą w drewnie mapą; zamiast tego, między zawiłościami desek dojrzał niewielką wnękę, którą odkrywszy, zaraz odsłonił przed światem. Dziennik, a także faktyczna, prawdziwa, papierowa grafika będąca dwuwymiarowym modelem rzeczywistości, unaoczniała wąskimi strzałkami instrukcję zakreśloną czerwonym flamastrem. Znajdowały się na niej takie wskazówki, jak: słabe punkty ogrodzenia, przejścia, o których nikt nie pamięta i sugestię, by nie oglądając się za siebie, porzucić chęć wstąpienia do miejsca, które — według autora — nie gwarantuje nic dobrego. Dołączony do niej dziennik, rozmokły, pokryty gdzieniegdzie pleśnią, stary, udekorowany był grubymi szlakami liter rozwodzących się nad tajemniczą śmiercią sześcioosobowej rodziny. — Mi to wygląda podejrzanie — oznajmił niepytany, zaczytując się w kolejne, niepokojące lekko słowa. — Jakiś fanatyk amatorskiego rozwiązywania morderstw, pewnie jeszcze wierzy w kosmitów — mruknął, unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu rozbawienia. — Chciałbym go poznać — co do tego nie miał żadnych wątpliwości — podejrzewał, że osoba ta mogła być niemal jego bratnią duszą. Nie musieli jednak wypowiedzieć tych zdań na głos — odkrywając podejrzanej wiarygodności instrukcję, od razu wiedzieli, że nie bacząc na zagrożenie i możliwe konsekwencje, nią właśnie podążą; po kilku objętych niezmąconą ciszą chwilach, zapewniających ich, że poszukujące ich sylwetki oddaliły się już od kryjówki przynoszącej im ryzykowne odpowiedzi.

leon fitzgerald
właściciel / barman — moonlight bar
41 yo — 195 cm
Awatar użytkownika
about
Agent federalny, którego na dno posłały narkotyki. Nie pamięta wielu lat swojego życia, więc czeka już tylko niecierpliwie na śmierć.
Mógłby tak codziennie. Mknąć szlakiem niebezpieczeństwa, ryzykować swą wolność i życie, niszczyć to, co przez lata udało się mu odbudować.
Mógłby, jeśli geordanowe usta towarzyszyłyby mu w każdej z tych wypraw.
Były to słowa nazbyt ckliwe, by wypowiedzieć je nawet teraz, w cieniu pokrytej pleśnią i wilgocią chatki; zbyt odważne i dosadne, nadające ich znajomości kolorytu, którego jeszcze nie był pewien. I może nigdy nie miał być, nawet jeśli ekscentryczność Geordana go urzekała, a wszystko to, co budzić powinno jego niepokój, wyłącznie go do niego przybliżało.
Był też wyrozumiały. Wobec tych skrawków, których Balmont strzegł za wszelką cenę. Mógłby przecież powiedzieć — ja także zostałem naznaczony cierpieniem, G. — ale wiedział, że pewne blizny niosą w sobie nazbyt wiele wspomnień, by mogło się je podarować komukolwiek. Więc nie naciskał. Nie krytykował, nie drażnił; rozumiał go nazbyt dobrze, by móc czynić mu jakiekolwiek pretensje. Z rozkoszą wpił się więc w jego wargi, w wyrazie niemego niezadowolenia pozwalając mu uczynić z tego wyłącznie przedsmak dzisiejszej nocy. Pośpiech nigdy nie okazywał się jego sprzymierzeńcem, ale dziś wyjątkowo pragnął czym prędzej zmierzyć się z postawionym mu wyzwaniem, by móc potem zająć się wyłącznie Balmontem.
Więc z uśmiechem wpatrywał się w Geordana, z uśmiechem wsłuchiwał w jego słowa, z wytchnieniem powitał jego znalezisko. Nie musieli toczyć w tej sprawie sporu; Leon ustąpił, pozwalając, by to Danny zadecydował, która z dróg będzie dla nich najlepsza. Kiedy więc upewnili się, że strażnicy pomknęli w inny rejon lasu, bezszelestnie, z rozbawieniem migoczącym w oczach, podążyli do wskazanej przez szalonego autora mapy miejsca. Zaaferowany tym, jak dobrze im razem, nie odczuł nawet ciekawości względem przechwytywanej przesyłki; wpakowana od razu do wysłużonego plecaka, jeszcze tej samej nocy trafiła w obce dłonie, na zawsze mając pozostać dla Geordana i Leona tajemnicą. Mieli jednak ważniejsze sprawy na głowie by się nią przejmować.

koniec :sex:
geordan balmont
leoś
katastrofa
benjamin | jude | pericles | othello | monty | cassius | vincent | dante | hyacinth
ODPOWIEDZ