about
i'm sleepin' fine. i don't mean to boast but i ONLY dream about you once or twice a night (at most)
Im dalej brnęli w ten temat, tym bardziej stawał się on dla Waltera r e a l n y. Przestawał być ledwie słowami zakotwiczonymi w czymś nadzwyczaj odległym o nazwie benjaminowej przeszłości, na którą nie miał wpływu i która nie mogła w żaden sposób go sięgnąć. Gdy jednak tak beztrosko wspomniał o sypianiu z kimś; niezidentyfikowaną liczbą nieznanych mu osób, ciałem Wainwrighta mimowolnie targnął dreszcz, a twarz stężała w ciężkim do rozszyfrowania, poważnym wyrazie. Nic jednakże nie wydobyło się z jego ust — niewiele miał zresztą do powiedzenia. Może jedynie to, że do dzisiaj nie rozumiał, jak bardzo kierującą nim od zawsze powściągliwość ceni także u innych. I że nieco gryzł go fakt, że w przeciwieństwie do własnych doświadczeń, jego udział w życiu Benjamina stał się nagle nieznośnie bezbarwny, że tak spowszechniał.
— To niemożliwe — odrzekł stanowczo dopiero na następne słowa blondyna, dodając zaraz potem: — Nie da się przestać być sobą — bo choć rozumiał, co takiego Hargrove miał na myśli, tak to jedno musiał doprecyzować. By jednak pokazać, że zapewnienie to nie pozostało nierozwikłane, pozwolił, by już po chwili kąciki jego ust drgnęły w nieznacznym uśmiechu. — To dobrze. Nie lubię przebywać wśród ludzi częściej, niż jest to wymagane — przyznał dodatkowo, a wyraz jego twarzy nieco złagodniał. Przez moment zastanawiał się jeszcze, czy wspomnieć o tym, że w barze był dziś po raz pierwszy w życiu i że ten nie przypadł mu szczególnie do gustu, ale odpuścił sobie tę myśl tak prędko, jak wcześniej zrezygnował ze swych planów odnalezienia Curtisa. Zamiast tego podążył kierunkiem wskazanym mu przez benjaminowe skinienie głowy i wsłuchał się w ciąg następujących po sobie wyznań. — Dlaczego im skłamałeś? — zapytał, na myśli mając choćby jutrzejszą nieistniejącą rozprawę, która rzekomo zabraniała mu napić się procentów. Z głosu nie wydzierała się jednak krytyka ani pogarda; nawet nie specjalnie oskarżenie, a jednak skrywało się w tym pytaniu coś osobliwego, coś prawie niemożliwego do rozszyfrowania. — To normalne. Większość przyjaźni wraz z upływem czasu ulega procesowi degradacji, a rozwój nie jest niczym, czego warto byłoby żałować — podsumował na koniec wywodu ulatującego spod benjaminowych ust, spoglądając na niego ukradkiem i nie wiedząc, czy oczekiwał od niego jakiejś konkretnej reakcji. — Wszystkie znajomości są nietrwałe. Nie ma sensu się ich kurczowo trzymać i liczyć, że nigdy nie dobiegną końca — dodał ciszej, odmalowując w myślach obraz Ariadne i nie zdając sobie sprawy, że słowa te mogły zabrzmieć jak wróżba relacji jego i Benjamina.
— Nie, nie pogorszył się, wręcz przeciwnie — zaczął, nawiązując już bezpośrednio do tematu dotyczącego dolegliwości brunetki. — Jej stan nigdy nie był tak poważny, jak to przedstawiała. Nie jestem do końca pewien, co dokładnie chciała osiągnąć tym oszustwem, ale wczoraj wieczorem wszystko wyszło na jaw. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, kiedy wyjedzie. Rankiem odwiozłem ją na lotnisko — wyjawił w końcu, ani barwą swojego głosu, ani wyrazem swej twarzy nie zdradzając zbyt wiele emocji. Na przykład tego, że wcale nie był na nią zły. Że po raz pierwszy od dwudziestu lat była w stanie czymś naprawdę go zaskoczyć i zaintrygować. Że wczorajszego wieczora czuł się tak, jakby nigdy nie wzięli rozwodu i że przez umysł przepłynęła mu niezwykle krótka i nikła myśl, że może coś jeszcze by z nich było. — Ile tak właściwie ich było? Tych… osób z przeszłości — zapytał nagle, nieoczekiwanie wracając do poprzedniego tematu i w tej jednej kwestii nie potrafiąc posłużyć się dosłownością; odpowiednio doprecyzować swojego pytania.
benjamin hargrove
— To niemożliwe — odrzekł stanowczo dopiero na następne słowa blondyna, dodając zaraz potem: — Nie da się przestać być sobą — bo choć rozumiał, co takiego Hargrove miał na myśli, tak to jedno musiał doprecyzować. By jednak pokazać, że zapewnienie to nie pozostało nierozwikłane, pozwolił, by już po chwili kąciki jego ust drgnęły w nieznacznym uśmiechu. — To dobrze. Nie lubię przebywać wśród ludzi częściej, niż jest to wymagane — przyznał dodatkowo, a wyraz jego twarzy nieco złagodniał. Przez moment zastanawiał się jeszcze, czy wspomnieć o tym, że w barze był dziś po raz pierwszy w życiu i że ten nie przypadł mu szczególnie do gustu, ale odpuścił sobie tę myśl tak prędko, jak wcześniej zrezygnował ze swych planów odnalezienia Curtisa. Zamiast tego podążył kierunkiem wskazanym mu przez benjaminowe skinienie głowy i wsłuchał się w ciąg następujących po sobie wyznań. — Dlaczego im skłamałeś? — zapytał, na myśli mając choćby jutrzejszą nieistniejącą rozprawę, która rzekomo zabraniała mu napić się procentów. Z głosu nie wydzierała się jednak krytyka ani pogarda; nawet nie specjalnie oskarżenie, a jednak skrywało się w tym pytaniu coś osobliwego, coś prawie niemożliwego do rozszyfrowania. — To normalne. Większość przyjaźni wraz z upływem czasu ulega procesowi degradacji, a rozwój nie jest niczym, czego warto byłoby żałować — podsumował na koniec wywodu ulatującego spod benjaminowych ust, spoglądając na niego ukradkiem i nie wiedząc, czy oczekiwał od niego jakiejś konkretnej reakcji. — Wszystkie znajomości są nietrwałe. Nie ma sensu się ich kurczowo trzymać i liczyć, że nigdy nie dobiegną końca — dodał ciszej, odmalowując w myślach obraz Ariadne i nie zdając sobie sprawy, że słowa te mogły zabrzmieć jak wróżba relacji jego i Benjamina.
— Nie, nie pogorszył się, wręcz przeciwnie — zaczął, nawiązując już bezpośrednio do tematu dotyczącego dolegliwości brunetki. — Jej stan nigdy nie był tak poważny, jak to przedstawiała. Nie jestem do końca pewien, co dokładnie chciała osiągnąć tym oszustwem, ale wczoraj wieczorem wszystko wyszło na jaw. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, kiedy wyjedzie. Rankiem odwiozłem ją na lotnisko — wyjawił w końcu, ani barwą swojego głosu, ani wyrazem swej twarzy nie zdradzając zbyt wiele emocji. Na przykład tego, że wcale nie był na nią zły. Że po raz pierwszy od dwudziestu lat była w stanie czymś naprawdę go zaskoczyć i zaintrygować. Że wczorajszego wieczora czuł się tak, jakby nigdy nie wzięli rozwodu i że przez umysł przepłynęła mu niezwykle krótka i nikła myśl, że może coś jeszcze by z nich było. — Ile tak właściwie ich było? Tych… osób z przeszłości — zapytał nagle, nieoczekiwanie wracając do poprzedniego tematu i w tej jednej kwestii nie potrafiąc posłużyć się dosłownością; odpowiednio doprecyzować swojego pytania.
benjamin hargrove
about
stupid, emotional, obsessive little me
Spoiler
walter wainwright
about
i'm sleepin' fine. i don't mean to boast but i ONLY dream about you once or twice a night (at most)
co mi rzucasz rzygającym kotem na dzień dobry
Padające wyznania nie miały doczekać się należytej reakcji. ”Ja przy tobie także”, ”mi z tobą też jest lepiej”, migoczących rozrzewnieniem oczu, ciepłego uśmiechu, nic z tych rzeczy. Zamiast tego beznamiętne spojrzenie wbite w trotuar, bo zbytnia uczuciowość doprowadzić mogłaby do słów nazbyt wiążących. Takich, których Walter słyszeć nie chciał, ani tym bardziej wypowiadać. Kiedykolwiek, do kogokolwiek.
— Jak uważasz. Rozumiesz jednak, że gdybym odczuł taką potrzebę, to i tak bym zapalił, niezależnie od tego, czego ty byś chciał i czego ty wyrzekasz się z myślą o mnie? — to bezbarwne, a nawet nieco chłodne, wysnute z należytej czułości pytanie podziałać miało jak wiadro zimnej wody. Jak najczystsze, najbardziej klarowne podkreślenie swojej niedostępności; wyznaczenie granicy w ich relacji, która odgradzała ich od zasady “dla ciebie zrobię wszystko” i “całe nasze życie jest teraz od siebie zależne”. Bo choć minęło tak dużo czasu, dla Waltera wciąż było na to wszystko za szybko.
Nie zaskoczyło go rozbawienie, z jakim Hargrove przyjął wieść o wyimaginowanej chorobie Ariadne, a jednak mimo to nie odpowiedział mu podobnym uśmiechem. — Nie, nie jestem zły. Byłem, przez moment, ale już nie jestem — przyznał spokojnie, dopiero teraz posyłając mu delikatny, nieznaczny uśmiech zrozumienia. By wskazać, że ani jego reakcja pełna gromkiego śmiechu, ani późniejsze zdumienie nie są błędne. — Prawdę mówiąc, dopiero kiedy kłamstwo to wyszło na jaw, na nowo zaczęło ciekawić mnie to, co ma do powiedzenia — dodał jeszcze w zamyśleniu, choć słowa te były zbędne. Zupełnie Benjaminowi niepotrzebne. — Do Cleveland.
Analizując w ciszy wypowiedziane przez Benjamina słowa, spostrzegł nieoczekiwanie, że już dotarli pod osiedle skrywające w sobie apartament należący do blondyna, a także parking, na jakim czekał na Wainwrighta zaparkowany tu wcześniej samochód. Zatrzymując się, ponownie zetknął ze sobą membranę skóry oplatającą ich dłonie i wskazał tym samym, by i Hargrove przez moment poczekał. — Dziękuję, że mi powiedziałeś. I do zobaczenia — wyrzekł, postępując o tyle kroków bliżej benjaminowej sylwetki, by swobodnie móc złożyć na jego ustach krótki pocałunek. Dręczony świadomością, że powinien zaproponować mu przenocowanie w willi przynależącej do Pearl Lagune, myślał tylko o tym, jak bardzo lubi przebywać w niej samotnie. I że tam dopiero zyska chwilę należytego mu czasu, by przemyśleć wszystko to, co wydarzyło się w ciągu ostatniej doby.
benjamin hargrove
Padające wyznania nie miały doczekać się należytej reakcji. ”Ja przy tobie także”, ”mi z tobą też jest lepiej”, migoczących rozrzewnieniem oczu, ciepłego uśmiechu, nic z tych rzeczy. Zamiast tego beznamiętne spojrzenie wbite w trotuar, bo zbytnia uczuciowość doprowadzić mogłaby do słów nazbyt wiążących. Takich, których Walter słyszeć nie chciał, ani tym bardziej wypowiadać. Kiedykolwiek, do kogokolwiek.
— Jak uważasz. Rozumiesz jednak, że gdybym odczuł taką potrzebę, to i tak bym zapalił, niezależnie od tego, czego ty byś chciał i czego ty wyrzekasz się z myślą o mnie? — to bezbarwne, a nawet nieco chłodne, wysnute z należytej czułości pytanie podziałać miało jak wiadro zimnej wody. Jak najczystsze, najbardziej klarowne podkreślenie swojej niedostępności; wyznaczenie granicy w ich relacji, która odgradzała ich od zasady “dla ciebie zrobię wszystko” i “całe nasze życie jest teraz od siebie zależne”. Bo choć minęło tak dużo czasu, dla Waltera wciąż było na to wszystko za szybko.
Nie zaskoczyło go rozbawienie, z jakim Hargrove przyjął wieść o wyimaginowanej chorobie Ariadne, a jednak mimo to nie odpowiedział mu podobnym uśmiechem. — Nie, nie jestem zły. Byłem, przez moment, ale już nie jestem — przyznał spokojnie, dopiero teraz posyłając mu delikatny, nieznaczny uśmiech zrozumienia. By wskazać, że ani jego reakcja pełna gromkiego śmiechu, ani późniejsze zdumienie nie są błędne. — Prawdę mówiąc, dopiero kiedy kłamstwo to wyszło na jaw, na nowo zaczęło ciekawić mnie to, co ma do powiedzenia — dodał jeszcze w zamyśleniu, choć słowa te były zbędne. Zupełnie Benjaminowi niepotrzebne. — Do Cleveland.
Analizując w ciszy wypowiedziane przez Benjamina słowa, spostrzegł nieoczekiwanie, że już dotarli pod osiedle skrywające w sobie apartament należący do blondyna, a także parking, na jakim czekał na Wainwrighta zaparkowany tu wcześniej samochód. Zatrzymując się, ponownie zetknął ze sobą membranę skóry oplatającą ich dłonie i wskazał tym samym, by i Hargrove przez moment poczekał. — Dziękuję, że mi powiedziałeś. I do zobaczenia — wyrzekł, postępując o tyle kroków bliżej benjaminowej sylwetki, by swobodnie móc złożyć na jego ustach krótki pocałunek. Dręczony świadomością, że powinien zaproponować mu przenocowanie w willi przynależącej do Pearl Lagune, myślał tylko o tym, jak bardzo lubi przebywać w niej samotnie. I że tam dopiero zyska chwilę należytego mu czasu, by przemyśleć wszystko to, co wydarzyło się w ciągu ostatniej doby.
benjamin hargrove
about
stupid, emotional, obsessive little me
Już po kilku początkowych spotkaniach, które dziś wspominał ze zgrozą (pewien, że ośmieszał się nazbyt mocno, bo chociaż dość dobrze wtedy udawał, miał wrażenie, że każdy zdawał sobie sprawę z silnego zauroczenia, jakim obdarzył Waltera) zaakceptował pewne cechy, które zawsze wyróżniać miały Wainwrighta na tle innych. I chociaż mogło zdawać się to kpiną i wstępem do relacji kompletnie nieudanej — ciężko bowiem (z pozoru) zestawić ze sobą dwie osoby o tak skrajnie odmiennej od siebie skali wylewności uczuć — dla Bena nie miało nigdy stanowić większego problemu. Lubił to całkiem. To milczenie, w którym skrywały się wszelkie niedopowiedzenia. Odważnie zakładał bowiem, że on też czuje to samo. Bądź dąży do tychże emocji, ale potrzebuje więcej czasu. Przeszli przecież przez nazbyt wiele sytuacji, które doprowadzić mogły do rozłamu, by z naiwnością godną dziecka mógł oskarżać go o brak uczuć i wiary w ten związek; nie przeszkadzało mu więc ani trochę to, że już zawsze miał być tym, który niektóre rzeczy mówi za nich obu. — Rozumiem — odparł z rozbawieniem, nie zamierzając stosować tu żadnych “ale” bądź słów przepełnionych pretensją. — I nie zmuszę cię do podpisania żadnej umowy — obiecał, nie czując się źle z przedstawioną mu granicą. Wiedział, że nie miał prawa kierować czyimkolwiek życiem. Więc nie, nie przeszkadzało mu to, że Walter ma swoje zasady. Nie przeszkadzał mu zapalony okazjonalnie papieros. Zamierzał po prostu nadal grymasić, jeśli działoby się to nazbyt często. — Nie dziwię się. Ale nie będę cię zachęcać do tego, żebyś się tym ze mną podzielił — z wielu względów. Nie tylko przez to, że ofiarowywał im prywatność, na jaką zasługiwali — pogodził się z tym, że zawsze będzie ich łączyć odrobina świata, do której nie uzyska wstępu — ale też dlatego, że mimo swojej akceptacji nie był w stanie po prostu o niej słuchać. O tym, że nadal go ciekawi, że jej wybacza, że wciąż coś dla niego znaczy. Więc ucieszył się, że wyjechała. Do Cleveland. Do Cleveland, w którym miała szansę odnaleźć miłość swojego życia i dać im spokój.
Pewnych rzeczy się nie planuje. To znaczy, Benjamin planował je od dawna, tonąc w oceanie strachu, skoro nie wypowiedział niektórych słów nigdy do nikogo, to znaczy — nie w tym szczególnym znaczeniu — ale zawsze zamiast wydusić z siebie istotę swoich uczuć, mówił coś innego. Coś w stylu “lubię, kiedy jesteś obok” albo “zrobiłbym dla ciebie wszystko”, ale to nigdy nie było to. Bo czekał na idealny dzień i idealny moment. Zdziwił więc samego siebie, kiedy po oddaniu mu tego nieszczególnego pocałunku, skradzionego nieszczególnego wieczora, powiedział: — Kocham cię — w chwili, której daleko było do idealnej. Ale musiał. Musiał to w końcu powiedzieć, choć skrył się w tych słowach strach wynikający z faktu, że po raz pierwszy odsłonił się przed kimś tak mocno. — Nie komentuj tego. Nigdy — zażądał zaraz z powagą, odchodząc na kilka kroków. Z sercem bijącym nazbyt mocno i poczuciem, że w pewien sposób się ośmieszył. — Chciałbym poznać twoich znajomych, Walter. Najbardziej tragiczne przypadki. No wiesz, żeby było uczciwie — złożył kolejną prośbę, tym razem już niemal perfekcyjnie kontrolując drżenie głosu. Uśmiechnął się nawet, powracając do typowego dla siebie rozbawienia. — I wiedz, że ani trochę nie podobało mi się to, jak się zachowywał Curtis. I to, że pozwalałeś na to, żeby cię podrywał — dodał z teatralną złością, nim posłał mu jeszcze jeden, ostatni uśmiech, po którym odwrócił się i zniknął w cieniu apartamentowca. Wciąż nieświadomy tego, że Curtis nie był wcale znajomym Waltera; nie zmieniało to jednak faktu, że człowiek ten w bezczelny sposób z nim flirtował, a Walter zdawał się nie dostrzegać w tym niczego złego.
KONIEC
walter wainwright
Pewnych rzeczy się nie planuje. To znaczy, Benjamin planował je od dawna, tonąc w oceanie strachu, skoro nie wypowiedział niektórych słów nigdy do nikogo, to znaczy — nie w tym szczególnym znaczeniu — ale zawsze zamiast wydusić z siebie istotę swoich uczuć, mówił coś innego. Coś w stylu “lubię, kiedy jesteś obok” albo “zrobiłbym dla ciebie wszystko”, ale to nigdy nie było to. Bo czekał na idealny dzień i idealny moment. Zdziwił więc samego siebie, kiedy po oddaniu mu tego nieszczególnego pocałunku, skradzionego nieszczególnego wieczora, powiedział: — Kocham cię — w chwili, której daleko było do idealnej. Ale musiał. Musiał to w końcu powiedzieć, choć skrył się w tych słowach strach wynikający z faktu, że po raz pierwszy odsłonił się przed kimś tak mocno. — Nie komentuj tego. Nigdy — zażądał zaraz z powagą, odchodząc na kilka kroków. Z sercem bijącym nazbyt mocno i poczuciem, że w pewien sposób się ośmieszył. — Chciałbym poznać twoich znajomych, Walter. Najbardziej tragiczne przypadki. No wiesz, żeby było uczciwie — złożył kolejną prośbę, tym razem już niemal perfekcyjnie kontrolując drżenie głosu. Uśmiechnął się nawet, powracając do typowego dla siebie rozbawienia. — I wiedz, że ani trochę nie podobało mi się to, jak się zachowywał Curtis. I to, że pozwalałeś na to, żeby cię podrywał — dodał z teatralną złością, nim posłał mu jeszcze jeden, ostatni uśmiech, po którym odwrócił się i zniknął w cieniu apartamentowca. Wciąż nieświadomy tego, że Curtis nie był wcale znajomym Waltera; nie zmieniało to jednak faktu, że człowiek ten w bezczelny sposób z nim flirtował, a Walter zdawał się nie dostrzegać w tym niczego złego.
KONIEC
walter wainwright