doradca klienta — bendigo bank
24 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
zaproś mnie na swój ślub, niech widzę jak inny cię będzie trzymał za rękę, niech cierpię, niech cierpię i już;

Boli. Boli tak, jakby ktoś wbijał mi w ciało tysiące rozżarzonych igieł. Nie, to za mało. Wujek powiedziała kiedyś, że skutków upadku z wysokości nie można opisać słowami. Miał rację – jak zwykle zresztą.
Głowa pęka z bólu, zupełnie jakby ktoś chciał rozłupać mi czaszkę od środka. Ostrożnie otwieram oczy i wtedy ten ból eksploduje ze zdwojoną siłą. Nad sobą widzę sufit… A więc jesteśmy w szpitalu w Cairns. Przywieźli mnie tutaj z Brisbane i teraz leżę na stalowych noszach. Szybko zaciskami powieki, bo sufit zaczyna niebezpiecznie wirować. Niedobrze mi. Takie mdłości miałem tylko raz w życiu – kiedy bracia zabrali mnie pierwszy raz na wódkę.
Nikt nie ostrzegł mnie wtedy, że ten alkohol może stanowić supersilną dawkę uderzeniową. Miałem piętnaście lat i do tej pory raczyłem się jedynie piwem. Ale zaraz, kto miałby mi powiedzieć? Wujek Deacon, rodzony brat ojca, podchodził do tego raczej niefrasobliwie; pewnie wychodziło to z przeświadczenia, że Brooksowie zostali przez naturę wyposażeni w twarde głowy i poradzą sobie z każdą ilością procentów. Czułem się taki dorosły, mogąc powiedzieć: Wódkę, proszę! Potem kiwałem już na barmana takim wystudiowanym, lekceważącym gestem; podpatrzyłem go u innych gości, którzy siedzieli przy barze. Pamiętam dokładnie sześć takich kiwnięć, a później urwał mi się film. Moi bracia twierdzą, że nie było to nawet pięć kolejek, a ja do dziś jednak utrzymuję wersję, że zafundowałem sobie ich co najmniej osiem, zanim wszystko rozpłynęło się w wirze mętnych barw.
Po powrocie do domu, któryś z braci pobiegł po matkę. Chyba nigdy nie widziałem jej w takim stanie ani wcześniej, ani później. Była sina ze złości, sapała głośno przez rozdęte nozdrza i – co najgorsze – nie krzyczała. Cała nasza siódemka wiedziała, że jak mama nie podnosiła głosu, to jest już bardzo źle. Tylko nawet jej świszczący szept był straszny i powodował pęknięcie łba na dwoje. Po prawie godzinnym kazaniu wlepiła nam miesięczny szlaban. Nie pamiętam, czego wtedy nie mogliśmy robić – takich szlabanów w naszej karierze było bardzo dużo, niezależnie od tego, kto zawinił. W mniemaniu matki powiedzenie jeden za wszystkich, wszyscy za jednego sprawdzało się najlepiej. Musiała jakoś sobie radzić, w końcu niełatwo wychować samotnie taką parszywą siódemkę.

- ma sześciu starszych braci;
- wychowany przez matkę, ojciec – policjant zginął na służbie, kiedy Archie miał siedem lat;
- w wieku dwunastu lat wraz z całą rodziną Brooksów przeprowadziła się z Brisbane do Lorne Bay;


Stop. Chyba przenoszą mnie na szpitalne łóżko. Ciekawe, czy to ten oddział dla beznadziejnych przypadków? Boli… Niech już przestaną, niech zostawią mnie w spokoju. Ale oni mnie szarpią, więc chcę krzyczeć, ale z ust wyrywa się tylko cichy jęk. Wypowiadam słowo, które przez cały ten czas plątało mi się po głowie.
- Mamo...
- Spokojnie, panie Brooks - to któryś z lekarzy. - Spokojnie, pańska matka zaraz tutaj będzie.
I w ogóle o czym ja myślę? Czy każdy facet jest tak szurnięty, żeby w chwili zagrożenia wspominać o konsekwencjach swojej pierwszej wódki? Nie, po prostu chciałem uciec w tamto wspomnienie i choć na chwilę zapomnieć o bólu.
- Archie?
Mama. Już przyjechała. Czuję jej chłodną dłoń na swoim czole.
- Co się stało? - głos jej drży. - Niech pan mi powie, jak zamierzacie mu pomóc? Dlaczego się nie budzi? - wyobrażam sobie ją w takim stanie jak wtedy, gdy przyprowadzono mnie pijanego do domu.
Chcę jej wytłumaczyć, że wszystko będzie dobrze, że ją słyszę, że wiem, że tu jest. Nie mogę. Co się ze mną dzieje?!
- Musimy czekać. Kilka minut temu stracił przytomność. Spadł naprawdę z dużej wysokości, a dopóki nie ustalimy, który odcinek kręgosłupa jest uszkodzony, nie będziemy w stanie podjąć dalszych działań – głos jednego ze specjalistów jest chłodny i opanowany.
- Czy… - mama mówi bardzo cicho, muszę wytężyć słuch, żeby ją zrozumieć. - Czy on może… Czy może się zdarzyć, że mój syn nigdy się nie wybudzi?
- Proszę być dobrej myśli, pani Brooks - znowu ten zimny, pozbawiony emocji głos. - W miarę możliwości postaramy się złagodzić ból. Ale naprawdę nie mogę w tej chwili powiedzieć, jak długo to potrwa.
Podłączają mnie pod kroplówkę, podają dożylnie jakiś płyn. Czuję suchość w gardle. Chwila walki o oddech i… Cudowne uczucie ulgi. Gdybym jeszcze mógł jakoś uspokoić mamę. Siedzi przy mnie, cały czas słyszę jej cichy płacz. Gdybym jeszcze mógł otworzyć oczy i powiedzieć jej… Cholera, myśli mi się plączą. A więc to tak. Teraz wiem już, że być może z tego nie wyjdę. To dziwne, ale nie boję się. Wujek Deacon powtarza, że tylko głupcy nie odczuwają strachu, ale nic na to nie poradzę. Jeśli to jest umieranie, takie zawieszanie w próżni, gdzieś pomiędzy jawą a snem…
- Ciii… Nie płacz, nic mu nie będzie…
Wujek! Jednak przyjechał! Ciekawe ile czasu mu to zajęło? Ile kazał mi na siebie czekać? Jaka ważna sprawa go zatrzymała? Jestem złośliwy, wiem. Po prostu powoli tracę poczucie rzeczywistości. Nie jestem pewien, jak długo tutaj leżę. Kilka godzin? A może kilkanaście?
Słyszę cichy szelest materiały - mógłbym przysiąc, że wujek wypuścił właśnie mamę z objęć i teraz delikatnie gładzi ją po włosach. A potem… No właśnie, co zrobi potem? Chcę, żeby usiadł obok mnie. Oczywiście nie domagam się żadnego głaskania po główce ani trzymania za rączkę. Niech tylko zostanie. Chcę wiedzieć, że jest w pobliżu. A jeśli przybył tu tylko dlatego, że tak wypada? Żeby mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku? Cholera, strasznie głupi jestem. Przecież od początku wiedziałem, że przyjedzie. W końcu żadne, nawet najważniejsze służbowe sprawy nigdy nie były dla niego ważniejsze ode mnie i moich braci.
Musiałem zasnąć, o ile w moim stanie można w ogóle mówić o śnie. Ciągle czuję się taki słaby. No i nie mogę otworzyć oczu.
- Proszę cię, wracaj do domu - to wujek. - Nie pomożesz Archiemu, jeżeli sama się rozchorujesz.
- Ale… - w głosie mamy brzmi wahanie.
- No już, uciekaj stąd - ciche cmoknięcie; pewnie pocałował ją w czoło. - Siedzisz tu prawie dwanaście godzin, teraz ja zostanę.
- Ale ty siedzisz niewiele krócej - mama próbuje jeszcze raz. Znowu brzmi jak… Jak ona. Znowu ma siły do walki; jego obecność pomogła jej zwalczyć rozpacz.
- Masz się porządnie wyspać - zarządza wujek Deacon. - No dalej, potem się zamienimy.
- Ale Deek…
- Winona, nie bądź dziecinna - jego głos jest cichszy niż wcześniej. - I proszę cię, może zawiadom chłopców. Wiem, że oni już wszyscy śpią, ale chyba jednak powinni się dowiedzieć, skoro jego stan… No wiesz… Nie uległ zmianie.
Delikatny zapach konwalii. Odkąd pamiętam, zawsze używała tych perfum. Ręka na czole. Słyszę odgłos zamykanych drzwi i szuranie krzesła po podłodze. A więc on został. No tak, przecież tak wypada. Na litość boską, skąd we mnie tyle ironii? Nie mogę powiedzieć, że go nie szanuję i nie mogę zaprzeczyć, jak bardzo jest mi bliski. Naprawdę wiele zrobił dla nas wszystkich, zwłaszcza po śmierci mojego ojca.
Znowu zaczyna boleć. Chcę krzyczeć ze wszystkich sił i nadal nie potrafię. Ciekawe, czy choć odrobina tego cierpienia odbija się na mojej twarzy? Pewnie tak, bo wujek wstaje i wychodzi. Wraca po chwili w towarzystwie jednego z lekarzy, który sięga po moją rękę i podłącza pod kaniulę dożylną kolejny roztwór. Ogarnia mnie znajome uczucie ulgi. Jeszcze tylko trzaśnięcie zamykanych drzwi i znowu zostajemy sami. Delikatny ruch powietrza - wujek ponownie przysuwa sobie krzesła, a ja liczę ile kroków zrobił, zanim znowu przy mnie usiadł. Z tymi niosącymi się po korytarzu, dokładnie dwadzieścia jeden, o ile żaden mi nie umknął.
Jest zupełnie cicho. Ta cisza doprowadza mnie do obłędu. Żadnego, nawet najlżejszego dźwięku, żadnego szmeru. A on… Cały czas siedzi bez ruchu. Byłoby mi łatwiej, gdyby chociaż spróbował się do mnie odezwać, upewnić się czy go słyszę. Nic. Idiota ze mnie! Czego się spodziewałem? Że będzie załamywał ręce? Że pozwoli sobie na chwilę słabości? Na łzy? Przecież nie będzie żadnych łez, nigdy nie widziałem, żeby płakał. Ani jak zmarła jego matka, ani jak umarł mój ojciec. I jakoś nie wierzę, że potrafi, chociaż dziadek Lind zaręcza, że ponad dwadzieścia lat temu chlipali obaj z moim tatą na półpiętrze, oparci o poręcz schodów w domu w Brisbane. Tamtej nocy, kiedy się urodziłem. I każdej wcześniejszej, kiedy rodzili się moi bracia. Tylko że jakoś nie wyobrażam sobie takiej scenki rodzajowej. Dwóch rosłych chłopów szlochających sobie w ramionach? Nigdy. Zawsze zazdrościłem wujkowi tego opanowania. Życie samo go tego nauczyło - widział okropności, o jakich mnie się nawet nie śniło. Otoczył je bardzo szczelnym pancerzem, nigdy do nich nie wracał, nigdy nie opowiadał, nawet jak wszyscy byliśmy wystarczająco dorośli.

- bardzo zżyty z wujem, który swego czasu był zawodowym żołnierzem;
- uzdolniony matematycznie - ciągle coś liczy, ale jeszcze nie zapomniał, że w życiu liczy się więcej niż żeby się tylko w tabelkach zgadzało;
- ulubiony wnuczek dziadka – w jego mniemaniu najbardziej przypomina ojca;


- Jak to nie potraficie? Jak to nie potraficie, do cholery?! - auć, chyba ktoś doprowadził tutaj nad wyraz spokojnego mężczyznę do szewskiej pasji. - Leży tu już tyle godziny, a wy nawet nie postawiliście diagnozy!
- To wymaga czasu… - głos specjalisty jest ledwo słyszalny.
- Ile?! Ile czasu, pytam?! Ile czasu, do kurwy nędzy?!
Kurwa. A więc jest już bardzo źle. Mój najstarszy brat, mimo że jest tak samo porywczy jak ja, niezwykle rzadko używa takich słów, ale są one nieomylnym znakiem, że w pobliżu nie ma mamy – w jej obecności takie akcje w ogóle nie miałyby racji bytu.
Brat przestał krzyczeć. Może zrozumiał w końcu, że nic nie wskóra? Jezu, tak mi niedobrze. Jest strasznie zimno, cały dygocę. On poprawia mi kołdrę, a potem wychodzi. Chcę za nim zawołać, przecież nie mogę zostać sam! Nie mogę! Wraca bardzo szybko. Czuję, że przykrywa mnie jeszcze kocem. Tak lepiej. Tylko nie mogę opanować tego dygotania. O, już jest cieplej. I on na pewno zostanie. Na pewno. Mogę znów spokojnie myśleć.
Ciszą panująca na tym oddziale doprowadza mnie do szaleństwa. Wiem, że brat cały czas tutaj jest. A potem przychodzą kolejni; czuję zapach wody kolońskiej, zmieszany z wonią papierosowego dymu, jedzenia na wynos i gumy owocowej. Dziwne. Jeszcze parę dni temu nie zwracałem uwagi na zapachy, a teraz świat składał się tylko z nich. I jeszcze z dźwięków, nawet tych najcichszych, choć te, odkąd tylko sięgam pamięcią, zawsze były mi bardzo bliskie.

- gra na ukulele;
- nerwus, bardzo łatwo wyprowadzić go z równowagi, co często prowadzi do rękoczynów;
- najpierw mówi, potem myśli;


- Mamo… Mamuś, obudź się.
To znów jeden z moich braci. A któżby inny. Cała sala wypełnia się delikatnym zapachem prażonych orzeszków. Jeszcze za dzieciaka podkradał je wujkowi Deaconowi, a później zjadał aż mu się uszy trzęsły.
- Mamo… Wyglądasz jak siedem nieszczęść. Proszę cię, wróć teraz do domu.
Matka lekceważy jego uwagę.
- Gdzie Deek? - pyta zaspanym głosem.
- Odesłałam go do Lorne. Chłopaki dali mu twoje proszki nasenne.
- To dobrze.
Milczą przez chwilę.
- Co z Archiem? - pyta w końcu mój brat.
- Bez zmian. Nadal nie wiedzą co mu jest. Podejrzewają, że oprócz uszkodzonego kręgosłupa uderzył ma jakiegoś krwiaka śródczaszkowego, ale dopóki nie zejdzie opuchlizna, nie mogą zrobić mu tomografii. Musimy czekać.
Szelest. Brat pochodzi do mojego łóżka. Czuję, jak bierze mnie za rękę. Chciałbym oddać mu uścisk, ale nie mogę. Strasznie mi z tym dziwnie. Nie przywykłem do tego typu gestów. W domu, prócz mamy, byli sami faceci, więc w grę bardziej wchodziło poklepywanie po plecach, ewentualnie motywujące kopniak w dupę, a nie takie uściski dłoni.
- Mamo - w jego głosie brzmi wyrzut. – Dlaczego od razu nas nie powiadomiliście?
- Nie chciałam was martwić. Myślałam, że szybko sobie z tym poradzą. Ale teraz… To trwa już ponad dobę i… - mama mówi bardzo szybko, jakby bała się, że jeżeli przerwie, głos odmówi jej posłuszeństwa.
- Mamo, proszę cię, idź już! – mam ochotę wybuchnąć śmiechem, bo niemal widzę, jak brat próbuje wypchnąć matkę z sali.
- Ale powiadomisz mnie, jak tylko… To znaczy… Nie chcę, żeby był sam, kiedy już…
- Oczywiście – w jego głosie wybrzmiewa zniecierpliwienie. – O nic się nie martw – cmoknięcie i stuk zamykanych drzwi. Znów usiadł na łóżku i ponownie czuję, jak bierze moją rękę w swoje dłonie. Jakoś mi tak… Miękko. I bardzo nieswojo. Zawsze byłem tym najmłodszym i chociaż też chciałem być dla nich wszystkich oparciem, jakoś nieszczególnie mi to nie wychodziło.

- nie potrafi w kompromisy, zawsze wszystko musi iść po jego myśli;
- niecierpliwy, nie wysiedzi długo w jednym miejscu;
- najbardziej ceni w sobie systematyczność, bo zawsze zawzięcie dąży do wyznaczonego celu;


- Alden, on się poruszył!
- Judith, idź do domu. Jesteś zmęczona i…
- Przestań! Przecież wiem, co widziałam. Nie rób ze mnie idiotki.
- Posłuchaj… Lekarze twierdzą, że to może być taka… Reakcja organizmu. Bezwarunkowa. Wywołana dotykiem, zmianą temperatury…
- Jestem pewna, że on nas słyszy - upiera się Jude. - Przed chwilą ruszył ręką, widziałam!
- Judith…
- Chcę, żeby to się wreszcie skończyło, rozumiesz? Chcę tylko, żeby on z tego wyszedł. Wszystko innej jest nieważne.
- Wiem.
- Niech się obudzi – Jude pociąga nosem.
Musi być wykończona. Ma chrypkę; pewnie dlatego, że cały czas do mnie mówiła. Opowiadała, co słychać u niej w pracy i dlaczego nie przyszła pierwszego dnia, kiedy mnie tutaj przywieźli. Słowa były nieważne, chciałem tylko słuchać brzmienia jej głosu. Wiedziałem, że i tak nie powie nic o nas – już pół roku temu twierdziła, że nie można sklejać na nowo czegoś, co się raz rozleciało.
Siedzi tu już strasznie długo. Tak mi się wydaje, ale już dawno temu zatraciłem jakiekolwiek poczucie czasu. Może i się poruszyłem, nie wiem. Nad własnym ciałem też nie panuję. To takie wrażenie, jakby… Jakby ono nie należało do mnie. Jakbym przez cały czas tkwił w pustce i nie potrafił się z niej wyrwać.
- Stary, co ty do kurwy nędzy wyprawiasz? – stanowczy głos Aldena rozbrzmiewa znienacka tuż przy moim uchu. - Może wreszcie zrobiłbyś nam tę przyjemność i łaskawie do nas wrócił?
Wciąż nie mogę otworzyć oczu. Nie odpowiadam i wtedy…
- Archer, co ci odwaliło? - Judith praktycznie przyciska swój nos do mojego. - Budź się, bo my tu czekamy.

- jest cholernie lojalny, za bliskimi skoczyłby w ogień;
- ma hopla punkcie psów, musi pogłaskać każdego napotkanego czworonoga;
- dużo ironizuje, bo w ten sposób różne emocje;


Szmer przyciszonych głosów… Przyszli wszyscy Brooksowie! Bliźniacy kłócą się o coś zawzięcie, ale mama każe im się w końcu zamknąć.
- Dzieciaku… - to wujek Deacon. – Gdzieś ty się tam pchał?
Cały on! Taki dobry! Dobry człowiek. I mądry. Wujek jest po prostu cool. Nie potrafię znaleźć innego określenia. Jego długie włosy, na widok których dziadek Lind dostaje za każdym razem palpitacji serca, kolczyk w uchu w kształcie kła, nieśmiertelne buty z krokodylej skóry. Nie raz chronił mnie przed gniewem dziadka, kiedy kręciłem nosem i nie chciałem jeść warzyw.
Tylko tak szybko, jak w szpitalnej sali zapanował harmider, równie szybko ucichły szepty, dyskusje i kroki. Mama wyprosiła wszystkich, bo stwierdziła, że potrzebuję odpoczynku. I ma rację. Zawsze ją ma. Ale drzwi sali otwierają się gwałtownie; specjaliści przynoszą ze sobą woń wykrochmalonych, białych fartuchów i środków dezynfekujących. Ktoś się nade mną pochyla i robi mi domięśniowy zastrzyk, ktoś inny wlewa do gardła jakiś gorzki płyn. Tak mi niedobrze. I to uczucie… Zupełnego bezwładu.
- Archer, otwórz oczy - rozkazujący głos lekarza dudni mi gdzieś pod czaszką.
Moja głowa… Mam wrażenie, jakbym jechał bardzo szybką windą. Opadam w dół w błyskawicznym tempie. Pustka, a potem gwałtowne szarpnięcie, jakby winda wyhamowała tuż nad ziemią. Szybko unoszę powieki. Szpitalny sufit wiruje jak szalony. Ostatnim wysiłkiem przetaczam się na bok i wymiotuję ponad krawędź materaca. Dlaczego nic nie robią?! Zamierzają czekać aż wyrzygam żołądek, czy jak? Któryś ze specjalistów podtrzymuje mi głowę. Nareszcie. Wokół mnie roi się od białych kitlów. Zamykam oczy, bo sufit ani na chwilę nie przestaje wirować. Niedobrze mi od tej karuzeli.
Ordynator tłumaczy coś mamie, ale nie potrafię rozróżnić słów. Ciągle boli. Najbardziej głowa. Łupanie w skroniach, a w uszach szybkie, głuche uderzenia pulsu.
- Archie…
Zapach konwalii. Ręka mamy na rozpalonym policzku. Otwieram usta do krzyku, ale z gardła wyrywa mi się tylko jakiś żałosny jęk. Siada obok mnie i delikatnie podkłada mi ramię pod głowę. Na twarzy czuję dotyk miękkiej tkaniny. To chyba ta jej zielona sukienka w kwiaty.
Uchylam powieki i widzę, jak wokół mnie znowu gromadzą się zamazane, białe sylwetki. Gdzieś dalej widzę wujka; jego twarz jest rozmytą, jasną plamą, ale to na pewno on. Wtedy sobie przypominam.
Głupi zakład, przez który prawie umarłem. Przecież powinienem ich wszystkich przeprosić za to, że narobiłem takiego bajzlu.
- Wujku - cholera, wyszedł mi z tego tylko jakiś schrypnięty szept. Chcę wstać, próbuję się podnieść, ale czyjeś silne ręce popychają mnie z powrotem na łóżko. Szarpię się. Niech oni mnie puszczą, to bardzo ważne! Każą mi leżeć spokojnie, powtarzają, że wszystko będzie dobrze. Nie! Nic nie jest dobrze. Czy oni nie rozumieją? Nie jest dobrze, wszystko schrzaniłem. Rzucam się w tej skłębionej pościeli i kręcę głową na poduszce we wszystkie strony. Szelest wykrochmalonej poszewki. Nie jest dobrze! - Wujku - muszę się wytłumaczyć, przeprosić. Powiedzieć, że tamto, że ja…
- Jestem - odpowiada natychmiast. – Jestem tu – chłodna dłoń na czole. Ulga. Nie cofa ręki; szeroki rękaw jego koszuli opada mi na nos. Łaskocze. Pachnie wodą po goleniu i papierosowym dymem.
Tak dobrze. Tak bezpiecznie. I on na pewno zostanie. Jak zawsze. Przestaję się szamotać. Jestem taki… Zmęczony. Oczy wciąż mnie pieką, ale ból trochę zelżał. Już nie walczę z opadającymi powiekami. Kontury powoli tracą ostrość. Spać…
Konwalie. Mama delikatnie odgarnia mi z czoła spocone włosy. W ostatnim przebłysku świadomości rejestruję, że wujek siada obok mnie, na łóżku. Blisko. Trzyma mnie za rękę. Szpitalna sala rozpływa się w wirze mętnych barw, a ja kurczowo ściskam jego dłoń. Chcę mi się płakać, ale nie mam siły, jestem skrajnie wyczerpany. Nie rycz, głupi, dobrze jest.

- w wieku dwudziestu lat, biorąc udział w głupim zakładzie, spadł ze słupa wysokiego napięcia;
- lekarze byli przekonani, że już nigdy nie stanie na nogi, ale żmudna rehabilitacja sprawiła, że teraz tylko lekko kuśtyka;
- wzdłuż pleców ma bliznę po operacji kręgosłupa;


Archer Brooks
04/04/1998
Brisbane, Australia
doradca klienta
BENDIGO BANK
Fluorite View
kawaler, buja się w obie strony
Środek transportu
śmiga starym Chryslerem Valiant CM Regal z 1979 (był to pierwszy samochód jego ojca)

Związek ze społecznością Aborygenów
dziadek Lind ma dugą żonę, która w połowie jest Aborygenką, przez co Archie zna dużo legend, historii i ciekawostek o rdzennych mieszkańcach Australii

Najczęściej spotkasz mnie w:
w banku, gdzie pracuje i w domu kultury, gdzie daje lekcje gry na ukulele;
raczej z dala od miejskiego gwaru, częściej na łonie natury;

Kogo powiadomić w razie wypadku postaci?
mama, wujek, bracia, dziadek

Czy wyrażasz zgodę na ingerencję MG?
jasne, ale bez uszczerbków na zdrowiu, bo ziomek i tak już jest sponiewierany przez życie
Archer BrooksI
Rudy Pankow
mistyczny poszukiwacz
-
lorne bay — lorne bay
100 yo — 100 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky
And as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
witamy w lorne bay
Cieszymy się, że jesteś z nami! Możesz już teraz rozpocząć swoją przygodę na forum. Przypominamy, że wszelka niezbędna wiedza o życiu w niezwykłej Australii znajduje się w przewodnikach, przy czym wiadomości podstawowe odnajdziesz we wprowadzeniu. Zajrzyj także do działu miasteczko, by poznać Lorne Bay jeszcze lepiej. Uważaj na węże, meduzy i krokodyle i baw się dobrze!
twórcza foka
lorne bay
brak multikont
Zablokowany