barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
  • | po wszystkich aktualnych rozgrywkach |
Było d o b r z e.
Potężna willa przy Limpet Avenue, rozświetlana — jako nieliczny w okolicy budynek — drogimi, zamówionymi specjalnie przez internet ozdobami, które wraz z Lisbeth mimo ukropu instalowali dwa dni temu, tonęła w oceanie śmiechów, rozmów i klimatycznej muzyki. Zdawało się, że to, co miało być kameralną domówką, przemieniło się w najpopularniejszą imprezę tego roku; nie było wątpliwości, iż za ich organizacyjnym sukcesem stoi facet Lisbeth, co wytknął jej tego ranka — gdyby wyprawili ją w porcie, przy jego niesprawnej łodzi, z całą pewnością byliby swoimi jedynymi gośćmi. Tymczasem Perry otrzymywał coś, czego nie wiedział, że tak rozpaczliwie potrzebuje. Zainteresowanie. Zaczepiał nowo przybyłych, tłumaczył zasady zabaw, wciskał w dłoń alkohol. Co jakiś czas znikał z którymś z gości w niedostępnym dla pozostałych korytarzu, pozbywał się resztek towaru i z uśmiechem przyjmował zwitki banknotów, mnożących się tego dnia w zaskakującym tempie. Toczył infantylnie brzmiące rozmowy, śmiał z idiotyzmów rzucanych w jego kierunku — również tych, które czepiając się jego choroby, wcale zabawne nie były — lecz co najważniejsze, w ogóle nie myślał o Orfeuszu. A to było mu teraz niezwykle potrzebne. Ta cała izolacja, ucieczka, próba powrotu do tego, co było na samym początku. Bywały dni, podczas których nawet nie wracał do domu. Sypiając na trzeszczącej łodzi, wściekał się strasznie, bo chatka należała do niego i jeśli ktoś miałby się z niej wynieść, powinien być to Orpheus, ale naturalnie chłodne poranki przynosiły ze sobą nieśmiałość i zawstydzenie. Jak miałby wręczyć mu nakaz eksmisji, skoro od tygodnia nie zamienił z nim ani jednego słowa? Raz — wciąż odczuwał wobec tego gorzki wstyd — kiedy usłyszał, że Orpheus znowu j ą przyprowadził (paskudny śmiech Zilli złowrogo wypełnił wnętrze domu), zamknął się w swoim pokoju, a potem wyskoczył przez okno i nie wracał do późnych nocnych godzin, zwalając się na głowę Vanessie. Do wszystkiego dochodziło przekonanie, że Orpheus oszukał go w każdy możliwy sposób, ale to jedno — ten nagły związek z Zillą — traktował jako największą i najpaskudniejszą zdradę. Ale nie myślał o nich. O nim. Nie dzisiaj, nie tutaj, nie teraz, kiedy otaczali go ludzie mylący wciąż jego imię, wręczając mu w ramach przeprosin szerokie uśmiechy i banknoty o zbyt wielkich nominałach, twierdząc, że resztę może zatrzymać. Wierzył więc, że wieczór ten należeć będzie do udanych; że w domu tym spędzi czas do samego rana, a może i południa, jeśli nie będzie wadzić Lis i Remigiusowi. Że dzięki tym wszystkim pijanym dupkom zarobi na tyle dużo, by pozbyć się pieprzonego gangu ze swojego życia. Że może kogoś pozna, że może przed kimś w końcu się otworzy, że może wszystko potoczy się inaczej, lepiej. Ale wtedy dostrzegł twarz tej pieprzonej kretynki.
Nie do końca myślał o tym, co robi. Kierowany złością, przedarł się przez zbity, roześmiany tłum ludzi, podrygujących w rytm Don’t Fear The Reaper, zagradzając jej drogę. Powinien pewnie najpierw skonsultować to z Lis — ona też nie miała najlepszych relacji z Zillą — ale dopiero później miało dotrzeć do niego to, jak bezmyślnie postąpił. — Nie jesteś zaproszona — warknął, unosząc swój głos ponad zagłuszającą ciche rozmowy muzykę. Przyciągnął na moment kilka spojrzeń, ale te, pochłonięte euforią, alkoholem i bóg wie czym jeszcze, prędko poszybowały w innym kierunku.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Dni snuły się leniwie i niewyraźne jak mgła, którą objęte było całe jego życie. Niewyraźne krawędzie sekund, głos Zilli docierający jak spod oceanicznej toni, świadomość z tyłu głowy, że ktoś stale go obserwuje i niekończące się noce, niepozwalające mu na zmrużenie oczu. I w tym wszystkim najbardziej dręcząca myśl: że w razie nieuwagi pociągnie Peryklesa na dno wraz ze sobą, bo przecież już skaził go tamtą zbrodnią - wtedy, kiedy w przypływie irracjonalności zdecydował się mu ją wyjawić i kiedy zagrał mu na sumieniu poniekąd wymuszając w nim milczenie. Dlatego właśnie robił to wszystko. Dlatego noc po swojej spowiedzi przestał się do niego odzywać, karmiąc go jedynie chłodem swoich oczu. Dlatego skomplementował uśmiech pierwszej dziewczyny spotkanej w barze i dlatego teraz trzymał ją przy sobie kurczowo. Nie chciał, by Marcos się dowiedział. O tym, że to nie w Zilli jest zakochany i że ktoś jeszcze wie o szatańskiej umowie, jaką zawarł z Orfeuszem. Choć więc to banał wyniesiony z popkultury - pozwalając na to, by Campbell znienawidził go na nowo, dawał mu wyraz swojej troski. A impreza, na którą zaciągnięto go dzisiaj w formie zapomnienia o wszystkim, zdecydowanie nie miała być naznaczona peryklesowym imieniem. Co ten w końcu robiłby w najzamożniejszej dzielnicy przylądka? Co robiłby na i m p r e z i e, jeśli tak bardzo zakochany był w samotności? Sunąc chwiejnym krokiem ku wystawionym na ogromnym stole procentom nie podejrzewał więc nawet, że kiedy się obróci, dostrzeże razem ich dwójkę. Perry i Zilla. Zilla i Perry. Dwa największe udręczenia jego życia; jedno gorsze od drugiego. Dzierżąc w dłoni dwa papierowe kubki, jeszcze zanim dotarł do swej dzisiejszej pary, opróżnił ich zawartość. Nie wiedział, jak wiele zdołał pochłonąć już dzisiaj podobnych roztworów, ale bez nich nie zdołałby się dzisiaj uśmiechać, żyć i oddychać, ani choćby skryć się w kostiumie przeklętego Johna Travolty z Grease, zmuszającego go do przeciskania się między tłumem w opiętych, czarnych ciuchach. A kiedy znajdował się już na wyciągnięcie ręki od dzisiejszego koszmaru, ktoś pchnął łokciem to jego zmarniałe, upojone alkoholem ciało i tym właśnie sposobem zatoczył się na Perry’ego, łapiąc w rozkojarzeniu Zillę za ramię i kosztem stabilności swej i bruneta przewracając ją na ziemię. Głośne parsknięcie jego śmiechu rozbrzmiało nagle między gwarem obcych rozmów, ręka została wystawiona obojętnie ku blondynce, upuszczając te dwa puste kubki, a twarz jeszcze na moment zwróciła się ku obliczu Campbella. - A ty kim niby jesteś? Tym… Jak mu tam, Marilyn Manson? - zapytał z rozbawieniem, znów podążając wzrokiem ku Zilli i w żałosnej próbie podniesienia jej do pionu, sam opadł na jej sylwetkę, w idiotyczny sposób tarzając się z nią po ziemi.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Wyglądał wspaniale. Kiedy pojął, że przybycie Zilli równe jest też obecności Orpheusa — w którym momencie poczęli być już tak nierozłącznie irytującą parą? — wsłuchując się w jej irytujący ton głosu, zmącone alkoholem wypowiedzi i pogardliwe docinki, zapragnął uciec. Nim nadejdzie, nim zmuszeni będą obdarzyć się kolejnym chłodnym spojrzeniem i udać, że wcale się nie znają. Lecz kiedy odnalazł go wzrokiem wszystko przestało mieć znaczenie. Przez moment się łudził; może dlatego, że sam zdążył wypić już kilka szotów i kierowała nim dziecinna nadzieja. A może dlatego, że przez chwilę dostrzegał w orfeuszowych oczach tamtą łagodność, z którą traktował go na ich pieprzonej randce. Musiało się mu jednak przewidzieć, bo po chwili Wrottesley wyglądał znów niczym ucieleśnienie jego największych koszmarów; pozostawało mu na nowo skierować twarz ku Zilli i powtórzyć z jawną pretensją, że ma wypierdalać.
A potem, przez moment, stanowili jedność. I znowu serce Periclesa zabiło mocniej, i znów wstrzymał oddech i znów myślał tylko o tym, by pociągnąć go za rękę, z dala od tych wszystkich ludzi i przepraszać go za wszystko i za nic, byleby tylko przestał go nienawidzić. Ale przecież ta historia nie miała się niczym różnić od pozostałych: nie było w Lorne Bay nikogo, kto żywiłby do niego sympatię. Odsunąwszy się na bok, zmarszczył gniewnie czoło. I zamiast wyciągnąć ku niemu (ona go przecież nie obchodziła) dłoń, by pomóc mu się podnieść, cały swój smutek przekształcał w najczystszą nienawiść. — Ciebie też. Nikt nie zaprosił — wycedził gniewnie, mając ochotę wykrzyczeć mu wszelkie słowa pretensji właśnie tutaj, przy świadkach. Zażądać, by się wyprowadził. By zniknął z jego życia, które było wystarczająco pojebane. — Znajdźcie sobie inną imprezę — cisnął ze złością, kiedy Zilla chichocząc głośno protestowała. Ty znajdź sobie inną imprezę, znowu psujesz wszystkim zabawę. Może miała rację. Może nie pasował do tego obrazka młodzieńczej destrukcji, ale choć raz chciał poczuć się częścią większej grupy. Nie zamierzał jednak dłużej uczestniczyć w tej idiotycznej rozmowie — chciał znaleźć Lis i poprosić, by pomogła się mu ich pozbyć — ale drogę zagrodził mu jakiś potężnie zbudowany koleś, zapewne będący gwiazdą drużyny futbolowej lub innego, równie głupiego sportu. — Hej, hej, Preston, ponoć masz dzisiaj dobry towar? — tak więc tym właśnie był w tej swojej fantastycznej grupie; po prostu zwykłym dilerem, raz noszącym imię Phillip, a innym znów Paul bądź Phoenix. A więc wciąż nikim.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Dopiero dni pozbawione jego głosu, śmiechu i tkliwego spojrzenia pomogły zrozumieć Orfeuszowi tak wiele; teraz wiedział już bowiem, że za każdym razem, kiedy w sposób nadzwyczaj przekonujący rozprawiał przy Zecie o swym rzekomym zauroczeniu Jeddą, w myślach tak naprawdę odtwarzał każdą chwilę spędzoną z Peryklesem. Wiedział, że kiedy zaprosił go do restauracji pod pozorem rozgrzewki przed prawdziwą randką z kimś innym, nie aranżował wcale w swej głowie przestrzeni dla nikogo poza nim. Wiedział także, że wracając tamtego tragicznego poranka do domu, nie zdradził mu swej tajemnicy przypadkiem, a wyłącznie dlatego, że mu jedynemu na całym tym złowrogim świecie jeszcze ufał. Dlatego właśnie tak ciężko było mu na niego spoglądać i zamiast okazywać swą niezmierzoną wdzięczność, darzyć chłodem. Dlatego słowa nie były w stanie przejść mu przez gardło, bo nie mogły być tymi, które pragnął wypowiedzieć tak prawdziwie. Dlatego w organizmie krążyły mu teraz mieszanki trujących, alkoholowych substancji, bo trzeźwość umysłu nigdy nie pozwoliłaby mu okazywać Peryklesowi podobnej obojętności, a w szczególności w tej krótkiej, nierzeczywistej chwili, którą Orfeusz pragnął zamknąć w objęciach szklanej kuli, kiedy ich sylwetki zetknęły się na moment w ukradkowym uścisku, a cały świat na dwa uderzenia serca utracił znaczenie. Ale wszystko to miało zostać im odebrane - jeśli nie przez samego Orfeusza, to Marcosa, prędzej czy później. Lądując więc na brudnej, lepiącej się od rozlanych procentów podłodze, pozwolił na to, by Zilla zakleszczyła swe drobne, kościste dłonie na jego ramionach. By przylgnęła do jego ciała, pamiętającego jeszcze niedawny dotyk campbellowej skóry i złożyła na jego ustach soczysty pocałunek, nieodpowiedni dla całej tej scenerii. A kiedy zapragnęła zaczerpnąć oddech, przy okazji odwdzięczając się Peryklesowi podobnie niewybrednym komentarzem, korzystając z okazji wyplątał się wreszcie z jej objęć i słysząc rozgrywającą się nieopodal dyskusję, podniósł się z ziemi, chwytając bruneta za nadgarstek. - Źle słyszałeś, kolego - burknął do nieznajomego przygłupa o barczystej postawie, po czym odciągnął Campbella na bok. - Żartujesz sobie? Miałeś z tym skończyć - wytknął mu z oburzeniem wydzierającym się z głosu, całkowicie zapominając już o Zilli, którą przed momentem porzucił gdzieś w rozmazanych krawędziach podłogowych desek.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Nie był w stanie na to patrzeć.
Jak blisko niego się znajduje.
Jak go dotyka.
Jak całuje.
Może wszystko pogłębiane było przez alkohol, którego nie powinien pić. Może jego choroba już zapowiadała swe nadejście, a przyjęte tego dnia leki w obronie przed wypitą trucizną wywracały jego trzewia na drugą stronę. A może po prostu łamało się mu serce, może mdłości były konsekwencją silnych uczuć, które nie miały zostać nigdy odwzajemnione. Bez względu jednak na to, jaka była prawda, Perry nie mógł dłużej na to patrzeć. Stać przy nich i ciskać w ich stronę obelgami, byleby tylko tym samym ich stąd wygonić. Tamten koleś, który nazwał go Prestonem, był więc jego szansą na ratunek — mieli razem zniknąć w przejściu do piwnicy, gdzie chował swój towar; dzięki temu zdołałby na kilka chwil uspokoić rozszalałe myśli. Nie sądził bowiem, że mylnie interpretuje to wszystko. Ba! W najśmielszych snach nie nabierał nadziei na to, że Orfeusz nadal może czuć to samo, że tak naprawdę oddany jest mu nawet bardziej. Że to chłodne spojrzenie, związek z paskudą i wszystko inne, jest nie tylko formą ochrony, ale i swego rodzaju miłości. Nie, nie byłby w stanie w to uwierzyć. Ale trochę się łudził. Że Orphy go lubi, chociaż trochę. I że istnieje dla nich jakaś niewielka szansa. Wyobrażenia te umocniły się w sile, gdy chłopak nagle zjawił się tuż obok, silnie zaplatając palce na jego nadgarstku. I chociaż usłyszał wypowiadane przez nieznanego kolesia co jest kurwa, nie był w stanie udzielić mu jakiejkolwiek odpowiedzi; pozwolił odciągnąć się na bok, oddychając przy tym ciężko. — Przecież cię to nie obchodzi — wymamrotał urażonym tonem, czując się jednak jak dziecko, które przyłapano na kłamstwie. — Nie odzywasz się do mnie. Unikamy się. A sprawy zdążyły się zmienić — właśnie przez to, że nie rozmawiali. Przez to, że Perry potrzebował pomocy, ale jak zwykle czuł, że jest na tym pieprzonym świecie sam, że nikogo to jego nędzne życie nie obchodzi. Wziąwszy głębszy wdech odwrócił się i wykonał kilka kroków w bok, wiedząc, że Orphy pójdzie za nim. Zrobił to przede wszystkim dlatego, że tamten koleś łypał na nich gniewnie i z całą pewnością zamierzał podejść, a więc zejście mu z oczu było bezpieczniejszą opcją, ale chciał też po prostu zostać z Orpheusem sam na sam. Bez grupy świadków. — Jesteś zły, bo żałujesz, że mi powiedziałeś, tak? J-ja wiem, że głupio… że głupio się zachowywałem, ale możesz mi ufać, Orphy. Przecież ci pomogę — wyznał szeptem, przerażony, gdy znaleźli się już w nieco bardziej ustronnym miejscu. Blisko siebie. I Perry, który był kompletnie zrozpaczony i załamany zastanawiał się, czy gdyby spróbował go teraz pocałować, zmieniłby tym samym cokolwiek. Naprawił. Bo wciąż wierzył, że Orpheus go lubi nadal, a to wszystko… jest po prostu jakimś nieporozumieniem.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Nie znał tu nikogo, choć czasem zdawało mu się, że gdzieś między twarzami umazanymi tanią farbą, dostrzega Huella, Clarke’a i nieraz samego Marcosa. Że ci namierzali każdy jego krok, że unosili się nad nim jak senna zmora, że przedarli się już do jego umysłu i odczytali każdą skrywającą się tam myśl. Podchodząc do Peryklesa, zachował się więc nierozważnie. Oplatając palcami jego nadgarstek, prosił się o nieszczęście. Nawiązując przy tylu świadkach o układzie łączącym go z cząstką orfeuszowej rodziny, sam nakładał im na szyje pętlę. - Więc co, robisz mi to na złość? - prychnął, dając wciągnąć się w wir tejże szczeniackiej przepychance. A gdy sylwetka bruneta poczęła tonąć w tłumie roześmianych kretynów, wbił wzrok w największego z nich - tego odprawionego przed momentem, który stale się im przyglądał. - Dałbym mu radę - oznajmił buńczucznie, zanim podążył peryklesowym śladem. - Im wszystkim dałbym radę! - wykrzyczał prowokacyjnie, wystawiając ręce do boku i obracając się wśród przyglądającego mu się tłumu. Gdzieś za sobą usłyszał troskliwe Orphy? przypominające mu o porzuconej tu dziś randce, ale zamiast się odwrócić, popędził za niknącym w tychże rozmazanych sylwetkach Campbellem. Stawiając chwiejne już nieco kroki, wstąpił na papierowy kubek, który upuszczając wcześniej, poniesiony został w głąb domu przez tłum. Westchnął wtedy głośno, o mało się nie przewrócił i zwyzywał pod nosem kretyna, który rzuca gdzie popadnie odpadki tej nędznej imprezy. A potem, kątem oka dostrzegając zatrzymującego się już bruneta, rzucił swym ciałem na ścianę otaczającą ich z północnej strony i z początku nie zauważył nawet, jak blisko siebie przyszło im się znaleźć. Zezwalając przeniknąć do umysłu jego wyszeptanym słowom, namierzając wzrokiem jego oczy zakotwiczone w orfeuszowych ustach, poczuł, jak braknie mu powietrza. - Perry… - wymamrotał tylko, odnosząc niepojęte wrażenie, że i sama muzyka dudniąca w rozłożystych ścianach willi zatrzymała się na moment pod wpływem konsternacji. Wykonując zamaszysty ruch głową, jak gdyby jego uczucia były namacalnym bytem, który pragnął odgonić od swego ciała, prześlizgnął się jeszcze spojrzeniem po tłumie kumulującym się kilkanaście kroków dalej i znów wrócił do n i e g o. - Z niczym mi nie pomożesz. Nie chcę twojej jebanej pomocy, nie myśl nawet, że mógłbyś mi jakkolwiek… To cię w ogóle nie dotyczy, odpierdol się kurwa od tej sprawy - rozkazał mu, wymuszając w tonie swego głosu lodowatą nutę. Nigdy wcześniej kłamstwo nie sprawiało mu takiej trudności. Nigdy nie raniło mu ciała tak ostrymi krawędziami. - Jak tego nie rzucisz, to im każę cię wypierdolić, słyszysz? Zapłacę ci za ten jebany dług, tak jak powiedziałem. A potem nie chce cię już oglądać, Perry. Wynoszę się z tej twojej nędznej chatki - wyrzucił z siebie, nie potrafiąc już spoglądać w jego oczy. Wiedział, że jeśli nie wypowie tego teraz, jeśli za jednym razem nie unicestwi każdej cząstki tej przyjaźni, każdej namiastki peryklesowej słabości do jego osoby, nigdy nie będzie w stanie trzymać go od tej sprawy z daleka. A przecież nie mógł pociągnąć go na dno ze sobą. Nie mógł sprawić, by ktokolwiek myślał, że Perykles jest dla niego ważny. Dlatego właśnie na nowo musieli się znienawidzić.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Czy wieczór ten mógł wpasować się w kategorię tychże najgorszych? Przemknęło mu to przez myśl już wtedy, gdy z trudem łapiąc oddech uciekał z pokoju przepełnionego roześmianymi twarzami; wtedy, gdy odbywał z Percym trudną rozmowę i z przerażeniem oczekiwał jej następstw. Ale nie, bywały przecież g o r s z e. Graniczące z nocnym koszmarem. Na przykład wtedy, gdy niemalże zginął na morzu w imię głupich wartości.
Bo dzisiejszy podły nastrój był zwykłą konsekwencją uczestnictwa w imprezie. Bo wychodząc z domu wiedział, że nie będzie ostatecznie czuć się dobrze pośród ludzi tak od niego różnych; nazbyt zamknięty w swym własnym świecie nie mógł tak po prostu odnaleźć szczęścia pośród ciągłego hałasu. Nawet jeśli próbował, nawet gdy wmuszał w siebie przekonanie, że tutaj pasuje; bez względu na szereg kłamstw, noc ta miała w przykry sposób prześladować go w nadciągających dniach. A Orpheus zapragnął to wszystko pogorszyć. I być może faktycznie uplasować tę imprezę na samym szczycie tych najgorszych zdarzeń. — Może ty byś dał — bąknął tylko, wywracając oczyma na tę próbę ściągnięcia na siebie uwagi. I wówczas dotarło do niego, że całe to zachowanie Orpheusa nie jest prawdziwe. Że musi być wynikiem tamtego wydarzenia, wobec czego należy wybaczyć mu te wszystkie podłości. Czy to jednak nie był akt desperacji? Znosić tak wiele, by po prostu go przy sobie zatrzymać? Odczuwał więc wdzięczność, gdy udało się im odnaleźć skrawek prywatności; chociaż obawianie się niezadowolonego klienta nie było w żaden sposób realne, skoro znajdował się w towarzystwie Orfeusza, wolał unikać jakichkolwiek zaczepek. Bo nigdy nie radził sobie z tego typu prowokacjami. Bo znów skończyłby z podbitym okiem bądź rozwalonym nosem. — Nie robię ci na złość, Orphy. Gdybyś przestał mnie unikać, wszystko bym ci wyjaśnił — rzekł kwaśno, nim jeszcze padły te wszystkie definitywne słowa. Nim Perry uśmiechnął się w obronie, pokręcił nerwowo głową, nim znów na długą chwilę wstrzymał oddech. Bo czy to nie był po prostu nieśmieszny żart? Powtarzając sobie, że musi mu wybaczyć, uzmysławiał sobie, że być może po prostu od dawna żył w błędzie. A mimo to usta jego bezwolnie, niczym litanię szeptały przestańprzestańprzestań, bo wzbierające w nim emocje były w jego nędznym życiu stanowczo zakazane. — Nie chcę twoich zasranych pieniędzy — warknął półszeptem, odsuwając się o kilka dalekich kroków. Nie rozumiał. Nie miał pojęcia czym był miniony rok, który spędzili razem. — Każ im w takim razie zrobić cokolwiek, gówno mnie to obchodzi — mruknął jeszcze, ze ściśniętym gardłem, a głos jego niknął przy akompaniamencie Psycho Killer. I poszedł. Minął go gniewnie, prędko, po drodze wpadając na Francisa, ale nie zamierzał poświęcić mu ani sekundy. Wspinając się po schodach tego potężnego domu myślał tylko o wszystkich słowach, które powinien był wypowiedzieć. Tych miłych, kompromitujących i przepełnionych jadem. Mógł zareagować lepiej. Gorzej. Może wtedy nie czułby się tak podle. Po raz kolejny tej nocy pchnął drzwi skąpanego w ciszy pokoju — tym razem tego, w którym ukrył wszystkie swoje rzeczy — i pozbywając się po drodze niewygodnych elementów przebrania, począł się zastanawiać co teraz. Bo do domu przecież nie będzie mógł wrócić, nie w najbliższym czasie. Bo przesiąknięty tymi wszystkimi emocjami nie miał pewności, czy znów nie upomni się o niego choroba. Parsknąwszy wydobył z plecaka parę słuchawek, a podłączając je do telefonu przysiadł gdzieś w ciemnym kącie na ziemi, byleby tylko na kilka chwil uciec od wszystkich problemów. Od tej pieprzonej imprezy.

françois baudelaire :v
and suddenly — all the songs were about you
23 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Laisse-moi devenir l'ombre de ton chien.
W każdej cząstce jego ciała rozbrzmiewały muzyczne nuty. Rytmiczne drgania sączące się z głośników ustawionych zdecydowanie zbyt blisko - bo przy jedynym nieobleganym przez młodzież oknie, do którego musiał podejść w desperackiej próbie zaczerpnięcia powietrza - odczuwał nie tylko wewnątrz swego umysłu, serca i kanalików słuchowych, ale też w koniuszkach palców i każdym oddechu. Ktoś dwa, być może trzy lata starszy powiedziałby, że to nie do wytrzymania - ulegając nieubłaganemu atakowi migreny, wycofałby się z rozświetlonej halloweenowymi ozdobami rezydencji i resztę nocy spędził w objęciach aspiryny, przeklinając chwile spędzone pośród roześmianego tłumu i migoczącego światła. Francois jednak z przekonaniem w głosie i dumnym uśmiechem mógł poszczycić się swoją młodością. Tą młodością, za której nierozważne rozdysponowanie miał już wkrótce przeklinać się z uporczywością emerytowanego starca, ale teraz skupiał się raczej na chłonięciu jej uroków. Zerkając w stronę Mandy ściągnął nieznacznie brwi i oparł się prawą dłonią o skrawek wolnej ściany, mieszczący się tuż przy jej udekorowanej w blond pasma twarzy. - Możesz powtórzyć? Strasznie tu głośno - poprosił z uśmiechem, próbując przekrzyczeć głos znanej amerykańskiej wokalistki. - Laisse-moi devenir l'ombre de ton chien - wykrzyczała więc, choć z zauważalnie mniejszym rezonem co wcześniej - najwidoczniej w myślach plan podzielenia się z nim jedynym francuskim zdaniem, jakie przypadkowo zapamiętała, wydawał się znacznie lepszy. Teraz płonęła rumieńcem, świadoma kiepskiego akcentu i zawstydzona swoją nieprzemyślaną śmiałością. - Powiedziałaś, że chcesz być cieniem mojego psa - oznajmił Baudelaire ze zmarszczeniem czoła, a potem melodyjnie się roześmiał. Mógłby zaproponować, że nauczy ją czegoś więcej. Mógłby zapewnić, że jej akcent znacznie się poprawi, a on zadba o to, by mówienie w jego ojczystym języku już nigdy nie przyniosło jej powodów do wstydu. Tylko że nauka francuskiego zarezerwowana była wyłącznie dla Periclesa. Była ich prywatnym, osobistym rytuałem, niemalże świętością - czymś, czego Francis za żadne skarby świata nie zamierzał zmącić. Nawet jeśli trzy ostatnie lekcje przebiegły w sposób dość beznamiętny; opstrzony niezręcznymi uśmiechami, brakiem kontaktu wzrokowego i końcowym zdaniem ”słuchaj, Perry, ostatnio mnie poniosło. Je m'excuse”. Nawet jeśli później, w zawiłym labiryncie uczelnianych korytarzy, mijał go z obojętnością typową dla nieznajomych zmuszonych przejść obok siebie na ulicy. Nawet mimo tego.
- A niech mnie, Franky, cały czas to robią? Jeszcze się im nie znudziłeś? Gdyby to za mną tak latały… - dłoń Brandona spoczęła na jego barku, a Francois lekko się wzdrygnął. Mandy natomiast, teraz przybierając już odcień karminu, schyliła się pod jego wyciągniętym ramieniem i wymamrotała coś o tym, że musi znaleźć swoją przyjaciółkę, a potem zniknęła w tłumie. I wtedy właśnie, odrywając swą rękę od ściany i odwracając się ku Brandonowi z karcącym błyskiem w oczach, dojrzał j e g o. Sunął między podrygującymi w rytm muzyki sylwetkami, odziany w ciemne ciuchy i z zabawnie sterczącą czupryną. Jego skóra świeciła się to na niebiesko, to czerwono - w zależności od tego, jaki promień kuli świetlnej zdążył pochwycić go w swe szpony. A za nim kroczył John Travolta, wykrzykując coś do Carla, z którym Francois rozmawiał kilka minut wcześniej. Carl także płonął karminem, choć w inny sposób, niż Mandy. Chyba chciał kogoś uderzyć. - To ten strój, Bran. Nikt nie minie obojętnie Leo - rzucił żartobliwie, nawiązując do swojego niekoniecznie wymyślnego kostiumu Jacka z Tytanika. Prawdę mówiąc, jeśli nie chciał paradować po nadmorskiej rezydencji w taniej jakości prześcieradle, wmawiając każdemu, że to przemyślanie skonstruowany strój greckiego boga, młody Leo Dicaprio był najlepszym pomysłem, na jaki mógł wpaść. Patrząc na jego ograniczony budżet, ma się rozumieć. - Vous savez, il y a eu cette scène. On rysował nagą Kate Winslet, a ja wziąłem ze sobą ten… Notes? No i każda… - urwał, stając na palcach i wyciągając swą głowę w próbie dojrzenia zagubionego Campbella. Z tego miejsca okazywało się to jednak niemożliwe. - Muszę się czegoś napić, strasznie mnie suszy - dodał, czy raczej wykrzyczał ku twarzy swego jedynego rozmówcy, porzucając go jeszcze zanim ten zdążył zareagować. Błądząc pośród tłumu, napotkał na całkiem bolesne uderzenie czyjegoś łokcia, próbującego zagłębić się w jego żebrach. - Sorry, stary, nie widziałem cię. Idziesz z nami na… - drogi ich destynacji już nie dosłyszał, sunąc niestrudzenie do przodu. A tam czekała na niego Mandy w towarzystwie pięciu przyjaciółek, za którymi, kilkanaście kroków dalej, Pericles wyszeptywał coś do nieznanego mu mężczyzny. - Francois! - zapiszczała, a on po raz pierwszy tego wieczora odczuł coś na kształt bólu głowy. - Właśnie rozmawiałyśmy o jutrzejszych zawodach. Możesz się nas spodziewać w pierwszym rzędzie, będziemy ci kibicować! - wykrzyczała, choć nie było ku temu potrzeby - muzyka nie zagłuszała już sobą każdej rozmowy tak, jak wcześniej przy oknie. Tak, by nie był w stanie wyłapać kilku końcowych słów wymierzonych przez Campbella, przyciągających niezwłocznie jego uwagę. Wykonał nawet nieznaczny krok do boku, próbując zagrodzić mu drogę i skonstruować okazję do rozmowy, ale zamiast tego zderzyli się jedynie ramieniem, pozostawiając w Francisie nieznośną potrzebę dowiedzenia się, kim był ten przeklęty mężczyzna, który tak zdenerwował Carla. Skinąwszy ku Mandy i reszcie dziewczyn głową, popędził peryklesowym śladem, a zatrzymując się już na piętrze przed konkretnymi drzwiami, zawahał się przed wkroczeniem do środka, podejrzewając, że prowadzą do sypialni. Układając swą dłoń w zwartą pięść, przyłożył knykcie do drewnianej powierzchni, dając się rozlec jednemu, krótkiemu stukotowi, a potem wkroczył w tanecznych ruchach do pokoju, śpiewając w rytm piosenki, wraz z Talking Heads to idiotyczne fa-fa-fa-fa, fa-fa-fa-fa-fa-fa. - Bonjour - przywitał się następnie, obejmując palcami obojga dłoni swoje brunatne szelki przylegające do jego klatki piersiowej. - Wszystko okej? Wiesz, że Nożycoręki z zamkniętymi oczyma powaliłby jebanego Johna Travoltę, nie? - zaczął, wciąż jednak stojąc przy framudze drzwi tak, by te nie mogły się zamknąć. Dopiero kiedy usłyszał zmierzające ku niemu głosy, zdecydował się pokonać kilka kroków do przodu, gwarantując im tym samym większą ciszę i prywatność. - O stary, co to za zabawki? - podekscytował się, spoglądając na części kostiumu Peryklesa porzucone na łóżku. Biorąc do dłoni skórzane szelki i unosząc je wysoko do światła, zaczął oglądać je z precyzją najbardziej drobiazgowego rzeczoznawcy. - Nie podejrzewałem cię nigdy o takie… upodobania - dodał z rozbawieniem.

pericles campbell :faint:
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, walter
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Spokojna melodia sącząca się przez parę splątanych, wysłużonych już słuchawek, nie była w stanie uratować go przed destrukcyjną siłą emocji. Serce pędzące skrajnym biegiem ku przepaści nie było w stanie zwolnić nawet na moment; ba, prowokowane wspomnieniami tej nocy, barwionymi teraz wyłącznie ciemnym kolorem, przyspieszało z każdą kolejną chwilą. Wiedział więc, że choroba powinna nadejść lada moment, stopowana teraz zapewne krążącym w jego ciele alkoholem. Jeszcze chwila, kilka minut cierpienia. To śmieszne, że począł wyczekiwać ataku z upragnieniem. Kiedy jednak do pokoju wkradł się snop światła i dźwięki imprezowej muzyki, którą sam tego ranka komponował, cała ta nadzieja na chwilę wytchnienia rozmyła się bezpowrotnie. Naturalnie nie usłyszał wcześniejszej zapowiedzi swojego gościa, wściekając się teraz za tak bezczelne naruszenie swojej prywatności. — No i co z tego? — wymamrotał tylko, pauzując muzykę. Wyciągnął też jedną słuchawkę z ucha, choć nie zamierzał bawić się teraz w prowadzenie jakiejkolwiek rozmowy. Śmieszne, że początkowo nawet nie zrozumiał o jakiego Johna mu chodzi. — Czego chcesz Francis? Twój kumpel wysłał cię po towar? Czy jednak ryzykujesz swoją reputację i nikt nie wie, że ze mną rozmawiasz? — cisnął gniewnie, bo tak przecież było najłatwiej. Wściekać się tylko na niego. Obwiniać za wszystko, co spotkało go nie tylko tego dnia, ale w całym tym pieprzonym życiu. Nie uraczył go więc uśmiechem, nie zaśmiał się w odpowiedzi na padające słowa i nie zamierzał skomentować którejkolwiek zaczepki. Nie mógł jednak zatracać się w swej nienawiści; świadomość, że mógłby stracić przy nim przytomność była przerażająca. — Zostaw mnie — rzucił więc po chwili, wciskając w to jawną prośbę. Już bez buntu, bez gniewu, bez niepotrzebnych skrajności; dopiero teraz pojął, że czuje wyłącznie s m u t e k, a on nigdy nie pchnął go jeszcze w ramiona choroby. — Błagam cię Francis, po prostu wyjdź — zdołał jeszcze wydusić, nim zamknął oczy i oparł głowę o ścianę. Potrzebował samotności; tylko przy niej czuł się bezpiecznie.

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
23 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Spodziewał się choćby symbolicznego uśmiechu. Znikomego drgnięcia ust pod tytułem “dzięki za zainteresowanie”, nawet jeśli doprawione miałoby zostać słowami “ale teraz zostaw mnie samego”. Spodziewał się czegokolwiek, tylko nie tego - nie chłodu przedzierającego się wprost do kości, pozostawiającego ciało w nieprzyjemnym zesztywnieniu. - Towar? - powtórzył, w swym nieukrywanym zaskoczeniu pozwalając na to, by uśmiech ześlizgnął mu się z twarzy. - A to nie Preston sprzedaje? - zapytał z zagubieniem, nie podejrzewając nawet, że Prestonem tak naprawdę jest Pericles. Odgonił jednak prędko od siebie tę kwestię - uwagę już bowiem przyciągnęły końcowe słowa chłopaka, jeszcze bardziej wyginające jego brwi w łukach pełnych konsternacji. - I o co ci… Reputacje? Myślisz, że co? Tu penses que j’ai honte de toi? - poniekąd mógł się tego spodziewać. Jak inaczej mogła bowiem zostać odebrana jego nagła potrzeba izolacji? Te obojętne spojrzenia przemykające po korytarzach, brak wcześniejszej zażyłości i unikanie rozmów o najważniejszym? - Nie zostawię. Niepokoisz mnie - oznajmił cicho, posyłając mu zakłopotane spojrzenie. - Za dużo wypiłeś? - zapytał po chwili namysłu, podczas której ze wszystkich sił próbował wytłumaczyć sobie jakoś jego zachowanie. Nie miał pojęcia, że Pericles jest chory. Że być może za moment będzie świadkiem napadu tejże przypadłości, która straumatyzuje go do końca życia. - Teraz tym bardziej nie wyjdę - odrzekł, już z nieco większą pewnością siebie, a jednak zawładniętą głównie przez zmartwienie. Bo przecież widział, że coś jest nie tak. A ta przejęta bólem prośba tylko utwierdziła go w tym przekonaniu. - Ten Travolta chyba nieźle zalazł ci za skórę, co? Kim on jest? - zapytał wprost, nie uważając, by było to pytaniem nazbyt wścibskim i nieprzystającym. Odłożył tęże dziwną uprząż od kostiumu z powrotem na pedantycznie pościelonym materacu, a potem wykonał dwa kroki do przodu i przysiadł na ziemi tak, że sylwetka Periclesa znajdowała się tuż naprzeciw niego. Opierając się plecami o bok łóżka, głośno wypuścił powietrze. - Wyjdę jak mnie przekonasz, że nic ci nie jest - postawił głośno swój warunek, a następnie posłał mu ujmujący uśmiech. - To jest ta twoja maison en bord de mer? - wspominał mu o niej przecież; dom położony wprost nad morzem, jaskinia, w której ukrywał się przed całym światem i do której miał kiedyś Francisa zaprosić.

pericles campbell
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, walter
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Wcześniej, gdy popołudniowe słońce ocierało się o upiorne ozdoby potężnej willi, a do rozpoczęcia imprezy pozostało kilka krótkich godzin, począł obawiać się jej przebiegu. Narastał w nim strach, że nieliczna garstka osób darzących go sympatią nie tylko pozna jego sekret, ale i w związku z tym postanowi zerwać z nim kontakt. Że w jakiś sposób dowie się Orfeusz, choć nie miało go nawet być w tym barwnym, pełnym splendoru domostwie. Ale po tym wszystkim, po każdej przykrości, jaka go napotkała, nie miało to już znaczenia. Wszyscy i tak wiedzieli, że Perry jest dillerem. Że żadna poważniejsza rola w życiu nie jest mu po prostu pisana. Mógł się wyłącznie cieszyć, że Remigius pozostawał na to wszystko ślepy, bo z całą pewnością dawno temu wyrzuciłby go ze swojego domu. — Preston, Paul, Phillip. Czasem są to też mniej wyszukane słowa, ale mam to gdzieś. W sumie to dobrze, że twoi kumple nie mają pojęcia, jak się nazywam — odparł wciąż zagniewany, specjalnie podkreślając jedną część tego zdania. Twoi kumple. Twój świat, za który jesteś odpowiedzialny. Ludzie, od których się nie różnisz. — Przestań pieprzyć Francis, nie musisz niczego udawać— mruknął, wzruszywszy ramionami. Oplótł nogi ramionami i wbił wzrok w swoje kolana; chociaż rozumiał już sporo francuskich słów i poprawnie odczytał zadane pytanie, nie zamierzał się kompromitować i udzielać mu odpowiedzi w jego rodzimym języku. Tym bardziej, że wierzył w swoją małą prawdę. W to, że Francis spędzał z nim czas tylko wtedy, gdy nikt nie był tego świadkiem. I być może było to w porządku, bo przynajmniej miał jakiegoś kumpla.
Przez jakiś czas milczał. Ignorował padające pytania, mając nadzieję, że to zmusi Francisa do opuszczenia pokoju. Bo przecież tłumaczenie mu wszystkiego pochłonęłoby wiele minut, jeśli nie godzin; może i ich komunikacja stała się lepsza, ale wciąż oddzielały ich potężne bariery. — Nie, moja jest dużo lepsza — odparł, uśmiechając się łobuzersko. Ośmielił się też w końcu otworzyć oczy, choć wciąż piekły go niemiłosiernie. — Tamten koleś to mój współlokator. Wyprowadza się — mruknął, ponownie wzruszając nieznacznie ramionami. Może to go mogło przekonać. Wyjaśnić stan, w którym się znalazł; nie obchodziło go to, jak Francis zinterpretuje to wyznanie. — No i nie chodzi o to, że za dużo wypiłem, tylko o to, że nie lubię imprez — dodał, licząc na to, że po serii kiwnięć głową Francis grzecznie wstanie i wróci do swoich paskudnych znajomych.

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
23 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Może nie wiedzą, bo o to nie zadbałeś — wysunął spokojnie swoje przypuszczenie, z równym spokojem się w niego wpatrując. Zdanie to nie miało zostać odebrane za przebiegle przemyślany atak, za żadną złośliwość. Nie miało też stanąć w obronie chłopców, którzy w życiu zagubieni byli jak każdy inny. Próbował raczej wskazać, że być może Pericles chciał być postrzegany w ten sposób. Chciał odstawać, chciał się wyróżniać, bo przyjaźń z tymi ludźmi byłoby jego osobistym końcem świata. Była to prawdopodobnie najmądrzejsza, najgłębsza myśl, jaka kiedykolwiek nawiedziła francisowy umysł, choć przy tym wszystkim zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy. — To ty nie nawiązałeś słowem do tamtego… — urwawszy, zsunął wzrok na ziemię. Spod szafki nocnej wyglądał na nich sporych rozmiarów, czarny i puszysty pająk. Po kręgosłupie Francisa wspiął się lekki dreszcz. — Je ne sais pas comment me comporter dans de telles situations — przyznał po chwili, wciąż jednak nie podnosząc spojrzenia. Czy Pericles naprawdę sądził, że wyłącznie go mogą dręczyć niepewności? Że tylko dla niego takowe sytuacje są problematyczne, że tylko on czasem nie potrafi odnaleźć się w tym pochłoniętym chaosem świecie?
No i ponownie nie wiedział, jak odebrać jego słowa. Nie wiedział, czy brunet stara się go wyśmiać — jeśli tak, to dlaczego? Nie wiedział, w czyim domu się znajdują ani tak naprawdę, co właściwie w nim robią. A przede wszystkim nie wiedział, jak to jest posiadać kogoś, a potem go stracić, tak wbrew woli i wbrew logice. — Jest jakiś narwany, więc może to i dobrze — stwierdził, prawie niezauważalnie wzruszając ramionami i w końcu zadzierając twarz ku górze. Opierając się tyłem głowy o bok łóżka, wypuścił głośno z płuc powietrze i przez moment, zanim wrócił do sylwetki Periclesa, wpatrywał się w sufit. Jasny, wysoko zawieszony i udekorowany w szlaki światła sufit. Stwierdził, że prąd potrzebny na oświetlenie całego tego domu mógłby wystarczyć dla całej jego wioski. Całego Vins-sur-Caramy. — To ty ją zorganizowałeś. Nie możesz jej nie lubić — odrzekł, marszcząc z rozbawieniem czoło. — Po prostu nie umiesz się bawić. Ale cię nauczę — zaoferował się z kącikami ust zadziornie skierowanymi ku górze i nie podnosząc się specjalnie, przysunął się do niego. — To co tam chowasz za towar? — zapytał, pozwalając także na to, by krótki śmiech rozbawienia rozbrzmiał w powietrzu. — Jakby co mam na myśli tabletki — doprecyzował, filuternie wyginając brwi w haczyki.

pericles campbell
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, walter
ODPOWIEDZ
cron