nienajlepsza asystentka — lorne bay
26 yo — 170 cm
Awatar użytkownika
about
Frankie jest bipolarna, więc z jej nastrojem jest jak w przejaskrawionym bollywoodzkim filmie: czasem słońce, czasem deszcz.

OBECNIE: OSZUKANE SŁOŃCE.
#1


Jest w tym DOBRYM nastroju. Wybitnym w zasadzie. I chociaż przyszła tu dzisiaj na pieszo, wcześniej łapiąc stopa na kawałek trasy (zmieniła dyskretnie buty z wytartych tenisówek na obcasy, tuż za rogiem budynku), to wydawać by się mogło, że nic nie jest w stanie zepsuć jej fantastycznego dnia. Zamieniła kilka uprzejmych słów z ochroniarzem, przepraszając go za to, jak niemiła była ostatnio. Dużo pracy, dużo stresów, musi zrozumieć. Trochę trzepotania rzęsami i uroczy uśmiech – kombinacja, której nikt się nie oprze.
Z karty służbowej zapłaciła jeszcze za kawę w papierowym kubeczku dla Melville i zostawiła ją na biurku szefowej. Sama zajrzała jeszcze do działu sprzedaży. Możliwe, że pociągnęła wtedy spódnicę nieco wyżej, ponad kolano. Możliwe, że oparła się ramieniem o szklaną ścianę, zanim nie zapukała nieśmiało do pana dyrektora, żeby zapytać, czy nie napiłby się kawy. I czy nie wybrudziłby sobie białego kołnierzyka koszuli jej szminką wieczorem. Nie? Trudno. Tak? WSPANIALE. Dziś nie widziała w tym nic złego. Dziś płaszczenie się przed starszym, przystojnym, zajętym mężczyzną, który zdawał się nie zauważać, że zazwyczaj wraca do domu na pieszo, wydawało się jej być w porządku. Tak najwyraźniej miało być. To nic złego, nic złego, wszystko dobrze.
Wróciła punktualnie przed swoje biurko.
Usiadła na niezwykle wygodnym krześle, poprawiła monitor swojego laptopa, napiła się odrobinę kawy, którą zaparzyła wcześniej i przyniosła w kolorowej filiżance. Jak było lepiej. W porównaniu do ostatnich dni. Co za ulga. Co za radość. Trzymając filiżankę za uszko, obróciła się jeszcze kilka razy w fotelu. Co za… INTRUZ.
Ściągnęła brwi, natychmiast przestała się kręcić (chociaż była przekonana, że zauważył, postanowiła jednak iść w zaparte, że nic takiego nie miało miejsca, gdyby planował jej to wytknąć). Podniosła się, odstawiła kubek i próbowała ściągnąć mężczyznę wzrokiem.
— Panie Lewis? Panie Lewis? PANIE LEWIS? P A N I E LEWIS? — ostatnie zawołanie nie było już ciche i uprzejme, ale i tak zdawał się jej nie widzieć.
— HALO!!! — pojawiła się przy nim, łapiąc go za ramię tak, jakby chciała przywołać go z rzeczywistości, w której błądził tutaj, na ziemię. Szybko jednak, po tej gwałtownej reakcji, pokrzepiający uśmiech pojawił się na jej nieco piegowatej od tego nadmorskiego słońca twarzy. Malowała tylko rzęsy. Podkłady były d r o g i e, a biorąc pod uwagę, że decydowała rano, tuż przed wypłatą, czy lepiej wydać dwa dolce na batonika czy na autobus, mówił wiele o jej sytuacji ekonomiczno-finansowej.
Nie chciała wprowadzać go jednak w dyskomfort. Był synem szefa. Bratem szefowej. Przypadkowo zagubionym przybyszem, który trafił na jej wyborny dzień. Zabrała więc rękę i postanowiła stać się dla niego największym wsparciem, na jakie mógłby dzisiaj liczyć.
— Panie Lewis, jeśli szuka pan siostry, jeszcze nie przyszła do pracy. Jeśli potrzebuje pan kogoś innego, z chęcią wskażę drogę. Jeśli chciałby się pan napić kawy, to z przyjemnością zaparzę. Wygląda pan na kogoś, kto chętnie napiłby się kawy! Jeśli chce pan poczekać… — rozłożę panu kanapę i wymasuję stopy. Głupia, głupia Frankie. Dlaczego nie zamyka ci się buzia? Przesadziła ze swoim entuzjazmem. Zauważyła to w jego spojrzeniu, więc i przez jej twarz przemknął grymas. Jest teraz oceniania. Jest teraz brana za idiotkę. Uśmiech nadal promienieje na jej twarzy, ale teraz jakby bardziej przyklejony.
Ocenia ją, a sam wspominał ostatnio o prostytutkach i ich wydzielinach – przypomina sobie jego ostatnią wizytę w biurze, przez co bezwiednie wyciera o materiał spódnicy rękę, którą wcześniej dotknęła ramienia Salingera.


salinger lewis
ambitny krab
warren#4947
Smutny wydawca — Kanapa w domu ojca?
39 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
Przyjechał do Lorne Bay po prawie 20 latach, bo umiera jego nieprzyzwoicie bogaty ojciec.
Któż to wie

Pewnie nikt, kto był świadkiem sceny rozgrywającej się przed gabinetem Melville, nie byłby skłonny w to uwierzyć, ale… Salinger wcale nie ogłuchł. Usłyszał pierwsze, drugie, a nawet trzecie i czwarte wołanie Frankie (chociaż akurat jeśli chodzi o te ostatnie, podniosła głos do tego stopnia, że absolutnie nie było w tym niczego trudnego), zwyczajnie nie przyszło mu do głowy, że mogli wołać właśnie jego.
Przecież nigdy nie był panem Lewisem. Odkąd pamiętał, ludzie zwracali się tak do jego ojca, a zwykle towarzyszył im przy tym ten szeroki, charakterystyczny uśmiech, który sugerował, że każdy z nich chętnie possałby jego ojcu… nie, przecież jest z nim młoda dziewczyna, nie powinien mówić o penisach. Jego psychiatra nie byłby zadowolony, a Salinger robił ostatnio takie postępy, że był o krok od wygrania terapii, nie zmarnuje tego dla historii o obciąganiu panu Lewisowi. Samego Salingera nie tylko nie nazywano w ten sposób – nie nazywano go panem Lewisem zwłaszcza tutaj. Wciąż pracowało tu sporo wieloletnich współpracowników starego, którzy pamiętali, jak Lewis uderzył siedemnastoletniego Salingera podczas przyjęcia, na oczach wszystkich, albo jak wrócił do Lorne Bay po rozwodzie, z podkulonym ogonem, gotów nie tylko pogodzić się z ojcem, ale też wziąć od niego trochę kasy. Nie ma mowy, by ktokolwiek z tych staruchów myślał o nim inaczej niż o rozpuszczonym gówniarzu (jakim niewątpliwie zresztą był), a równie grzeczny zwrot jak „panie Lewis” nie przeszłoby im przez gardło – z pewnością szybciej pojawiłby się tam wspomniany wyżej penis, ale o tym wciąż nie wypada przy Frankie. Oczywiście oprócz tych starych wyjadaczy, pracowało tu też sporo młodszych osób – ktoś w końcu musiał im zapisywać dokumenty w pdfie – ale oni w ogóle nie znali Salingera i szybciej nie wpuściliby go do gabinetu Melville bez sprawdzenia, czy był umówiony, aby wpaść i narzygać siostrze do torebki, nie było mowy o wołaniem za nim w ten sposób.
Dlatego zignorował zarówno Frankie, jak i jej krzyki, a gdy złapała go za ramię, spojrzał na nią z całkowicie szczerym zaskoczeniem. Zmarszczył czoło, powstrzymał się od spytania Frankie, co jeśli chciał się po prostu wysikać, aż wreszcie spytał: - Nie ma jeszcze dziewiątej, jakim cudem jesteś w stanie tyle mówić z samego rana? – a jeśli Frankie poczuła się oceniana, to całkiem słusznie, a to dlatego, że Salinger zlustrował ją właśnie wzrokiem, próbując zorientować się, czy w tej firmie wreszcie zaczęto zatrudniać roboty. A że wybitne poczucie humoru, obok rzekomego seksizmu, było kolejną rzeczą odziedziczoną po ojcu, dopytał jeszcze: - Niech zgadnę, nazywasz się Janet?

Frankie Stern
ambitny krab
nick
nienajlepsza asystentka — lorne bay
26 yo — 170 cm
Awatar użytkownika
about
Frankie jest bipolarna, więc z jej nastrojem jest jak w przejaskrawionym bollywoodzkim filmie: czasem słońce, czasem deszcz.

OBECNIE: OSZUKANE SŁOŃCE.
Frankie wyłącznie wyglądała na niewinną. Dziewczyna bez pieniędzy, stałego miejsca zamieszkania czy wsparcia jakiejkolwiek rodziny musi kombinować. Facet może nie być jej bratnią duszą, ale jeśli w grę wchodzi dwudaniowa kolacja z winem i miękkie poduszki, to grzechem byłoby nie skorzystać. Nawet jeśli w całą tę prostą koncepcję wpisany jest też penis, za którego przywołanie Salinger karcił się teraz w głowie, a o których Stern chętnie by z nim porozmawiała. Była na fali. Teraz mogła absolutnie wszystko. Nawet jeśli zamiast pasjonującej konwersacji pan Lewis wybrał inną drogę. Pan Lewis zapragnął z niej drwić.
Dziewczyna zatrzepotała rzęsami i tylko poszerzyła swój firmowy uśmiech. Być może wyglądała teraz nieco jak żona ze Stepford – to, że nie miała nic wspólnego z robotem, zdradzała jednak tania koszula, która nawet finezyjnie zawiązana zdawała się krzyczeć „kupiłaś mnie za 4.99 i nie mam ostatniego guzika, co szczęśliwie da się włożyć pod pasek spódnicy”.
— Janet? Dlaczego Janet? Przypominam, jakąś Janet, którą pan zna? Janet Fielding? Tę australijską aktorkę, która zagrała w Doktorze Who? Niee, ona jest już chyba po siedemdziesiątce. Oh a może chodzi o szybkość? Janet Guthrie, jedna z pierwszych kobiet, która została kierowcą rajdowym! Wie pan, Janet to chyba już dość niepopularne imię. Będę błądzić więc w przykładach po geriatrii, a i tak mam wrażenie, że j e d y n ą Janet, jaką jest pan w stanie przywołać, jest Janet JACKSON — wyrzuciła z siebie te kilka zdań jak z karabinu maszynowego i mimo wspaniałego nastroju, błyszczących oczu i pełni uśmiechu, nie mogła powstrzymać się od tej drobnej złośliwości.
— A ja, jak widać, nie jestem niestety czarna. Czarnoskóra — drobna zmarszczka marszczy młode czoło, nie chciałaby stracić pracy przez głupie przejęzyczenie i niepoprawność polityczną. Ta zagwozdka tylko na chwilę jednak zbija ją z tropu.
— Czarną, to ja mogę zaproponować panu kawę. I humor. Mogę się też nie odzywać. Jak tylko pan Lewis sobie życzy. Może też pan mówić na mnie, jak tylko zechce. Może być i Janet — dodaje jeszcze najbardziej korporacyjnym tonem głosu, na jaki ją stać i wskazuje mu fotel przed wejściem do gabinetu Melville. Do środka go nie wpuści, nie ma mowy. Nie zna go, nie ufa mu. Wydaje się być bucem.

salinger lewis
ambitny krab
warren#4947
Smutny wydawca — Kanapa w domu ojca?
39 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
Przyjechał do Lorne Bay po prawie 20 latach, bo umiera jego nieprzyzwoicie bogaty ojciec.
O boże.
Im dłużej słuchał o tych wszystkich Janet – nie miał pojęcia jak wyglądała Fielding, a nawet jeśli Darcy opowiadała mu kiedyś o Janet Guthrie, już dawno wyrzucił to nazwisko z głowy – tym bardziej zaczynał rozumieć, dlaczego Melville pojawia się w pracy dopiero w porze lunchu. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to przyglądać się Janet z mieszaniną rozbawienia i rezygnacji. - Właściwie… mówiłem o postaci z serialu. Ale, jak teraz o tym myślę, nie była chyba bardzo młoda, możesz mieć rację z tą geriatrią – przyznał spokojnie, starając się udawać, że zachowanie Franklin wcale nie wytrąciło go z równowagi. Jego pytanie mogło się jeszcze wybronić i zostać potraktowane jak niewinny żart, gdyby wiedziała, o czym Salinger mówi, ale tłumaczenie jej teraz, kim była Janet, zrobiłoby z niego okropnego chama. Zrobiłoby to z niego także faceta, który w gorsze dni ukrywa się przez cały dzień we własnej sypialni i jedyne, na co ma siłę, to wgapianie się w serial na netflixie. Jego stan całkiem dokładnie można było oceniać, analizując historię oglądania Salingera – gdy było dobrze, właściwie zapominał o subskrypcji, o trochę gorszej formie świadczyły luźne seriale z krótkimi odcinkami, a gdy ostatni raz przerwał leczenie, wrócił do psychiatry z podkulonym ogonem po tym, jak dwa dni spędził na oglądaniu Kardashianek kłócących się nad sałatką i miał poważną obawę, że jeśli tego nie przerwie, mózg mu wypłynie nosem.
– Mam na imię Salinger, a ty? – mógł wyglądać na buca, pod wieloma względami pewnie faktycznie nim był, ale bardzo starał się uciekać od zachować typowych dla jego ojca. Ojca, który, naturalnie, nigdy nie znał imienia ich obecnej gosposi, a gdy mylnie się do kogoś zwracał, ludzie zwykle go nie poprawiali, bo, jak już zostało ustalone: penis.
I choć zauważył, że Frankie wskazała mu krzesło, nie usiadł na nim. W ogóle nie ruszył się z miejsca. Do tej pory to nie było dla niego ważne, ale teraz, gdy zdał sobie sprawę z tego, że dziewczyna, jak na dobrą asystentkę przystało, nie chce go wpuścić do gabinetu szefowej, poczuł palącą potrzebę wejścia do środka. Był panem Lewisem czy nie?

Frankie Stern
ambitny krab
nick
nienajlepsza asystentka — lorne bay
26 yo — 170 cm
Awatar użytkownika
about
Frankie jest bipolarna, więc z jej nastrojem jest jak w przejaskrawionym bollywoodzkim filmie: czasem słońce, czasem deszcz.

OBECNIE: OSZUKANE SŁOŃCE.
Nie da się wyrolować, nie tak łatwo. Nawet jeśli któryś z kolei pan Lewis jej się przedstawia, bardzo dyskretnie, ale też sugestywnie, wślizguje się przed niego i odgradza mu drogę do gabinetu Melville. Nie przedostanie się. Nie na jej straży.
— Niestety, nie mam telewizora — odpowiada niezwykle uprzejmie, przez chwilę jeszcze ignorując pytanie o imię. Ponieważ zasłania teraz sobą drzwi z mleczną szybą, które prowadzą do królestwa jego siostry, mężczyzna stoi na tyle blisko, że zdecydowanie narusza korporacyjne standardy przestrzeni osobistej. Frankie wyciąga więc przed siebie dłoń, celując w niego palcem i powoli prostuje rękę w łokciu, zmuszając go, żeby się od niej odsunął.
— A ja uważam, że wszędzie panują też zasady, Salinger — dodaje po chwili i ruchem głowy wskazuje mu fotel stojący pod ścianą, jako miejsce, do którego przynależy. Nie jest częścią firmy. Pojawił się niedawno i Stern nie ma pojęcia, czy można mu ufać. Stosuje więc zasadę, jaką przyjęła z automatu – nie ufa nikomu, szkoda czasu na rozczarowania. Poza tym ceni sobie tę pracę na tyle, że zrobi absolutnie wszystko, czego zażyczy sobie Melville. Przede wszystkim dlatego, że ta niewygórowana wypłata starcza na wynajęcie obskurnego domku, ratę kredytu studenckiego i na produkty spożywcze w promocji w lokalnym supermarkecie. Jej przełożona też zdawała się nie zwracać przesadnej uwagi na jej nierówne nastroje i chwilowe nieobecności. Nie mogła sobie pozwolić na to, żeby zostać bez pracy, nie ma takiej możliwości.
Także nawet ten przystojniak, rozpieszczony środkowy syn Lewisów testujący najwyraźniej, na co może sobie tutaj pozwolić, nie przysłoni jej zdrowego osądu sytuacji.
Frankie podniosła ręce do góry trochę w obronnym, a trochę w bezradnym geście. Nie chce, żeby pomyślał sobie o niej cokolwiek złego. Nie potrzebuje wrogów. Nie w osobie człowieka, który nosi takie samo nazwisko jak jej szefowa i właściciel całej tej firmy. Potrzebuje więc natychmiastowego pojednania. Przykleja więc na usta uśmiech, którym często obdarza szefa sprzedaży. Jest teraz u r o c z a, a przynajmniej bardzo stara się być. Nie ma pojęcia, czy Salinger nie woli czasem chłopców, ale cały swój zapał wkłada właśnie w przywołanie uroku osobistego.
Sprawdza tylko dyskretnie, czy drzwi za nią na pewno są zamknięte. Naciska klamkę, chowając dłoń za własnymi plecami. Dopiero potem powoli się od niego odsuwa.
Janet. Możemy uznać, że mam na imię Janet. Wątpię, żebyś zapamiętał moje imię do kolejnej wizyty. Kawa jednak wciąż jest aktualna — odpowiada w końcu i sama nie może wyjść z podziwu, jak udało jej się opakować złośliwość w tę solidną dawkę słodyczy.

salinger lewis
ambitny krab
warren#4947
Smutny wydawca — Kanapa w domu ojca?
39 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
Przyjechał do Lorne Bay po prawie 20 latach, bo umiera jego nieprzyzwoicie bogaty ojciec.
Zdecydowanie nie był przyzwyczajony do czegoś takiego. To przecież firma jego ojca. Nazwisko Salingera można było tu znaleźć niemal wszędzie, zaczynając na przeszklonym wieżowcu, a kończąc na papierze firmowym, na którym Frankie mogła notować polecenia od Melville albo zapisywać nazwisko tego faceta z działu sprzedaży, stawiając serduszko w miejscu kropki nad i. Zawsze mógł tu wchodzić, jakby był u siebie i wszyscy, zwłaszcza te młode sekretarki, zbyt przejęte i wystraszone, żeby zwrócić mu na coś uwagę. Nie uważał, że był u siebie: nie czuł dużego związku z rodzinną firmą, świadomie olewał zebrania zarządu i odkąd miał jakieś trzynaście lat, ani razu nie pomyślał, że fajnie byłoby tu pracować. A jednak, w jakiś skomplikowany sposób, czuł się mocno związany z tym miejscem. Odwiedzał je, odkąd był dzieciakiem, miał mnóstwo wspomnień dotyczących tych szerokich korytarzy z wykładziną tak miękką, że zapadały się w niej obcasy wysokich szpilek pracownic, mniejszej sali konferencyjnej z krzesłami, na których kręcił się, dopóki nie robiło mu się niedobrze czy łazienki na szóstym piętrze, w której kiedyś się schował. Ta firma widziała go pryszczatego, ze zbyt długimi kończynami, pijanego, ze złamanym sercem i zabiegającego o uwagę człowieka, który mógł ci dać niemal wszystko, tylko nie to, czego naprawdę chciałeś. Więc chyba, do cholery, miał prawo wejść do pokoju własnej siostry?
Choć rośnie w nim irytacja, wpatruje się we Frankie ze spokojem, nawet wtedy, gdy upewniała się, że drzwi wciąż są zamknięte. Milczał przez chwilę, aż wreszcie skinął głową, co z boku wyglądało pewnie na gest kapitulacji. Cofnął się nawet o kilka kroków, gotów dalej udawać najbardziej godnego zaufania faceta w tym mieście. - Tak, poproszę kawę. Czarną – powiedział, pilnując, by wciąż na jego twarzy gościł wyraz chodzącej niewinności. Bo skąd Frankie mogła wiedzieć, że był popierdolony? Prawdopodobnie nie mogła. Nie mogła też przewidzieć tego, że gdy tylko zniknie Salingerowi z pola widzenia, on natychmiast znajdzie się przy biurku Frankie. Może dzisiaj po prostu ekspres był po jego stronie, bo zanim zdążył się nagrzać i wypluć z siebie gorącą kawę, Salinger znalazł klucz do gabinetu Melville. Zamiast jednak otworzyć sobie drzwi, wsunął klucz do kieszeni i wyszedł z firmy, zostawiając Frankie z problemem poważniejszym niż kawa, która mogła się zmarnować.

Frankie Stern
ambitny krab
nick
nienajlepsza asystentka — lorne bay
26 yo — 170 cm
Awatar użytkownika
about
Frankie jest bipolarna, więc z jej nastrojem jest jak w przejaskrawionym bollywoodzkim filmie: czasem słońce, czasem deszcz.

OBECNIE: OSZUKANE SŁOŃCE.
Kiedy wraca z kubkiem czarnej, pięknie pachnącej i gorącej kawy, po panu Lewisie nie ma ani śladu. Frankie rozgląda się jeszcze dookoła, dla pewności, czy po prostu nie czeka na siostrę gdzieś indziej. Odstawia jednak kubek na swoje biurko i sprawdza tylko, czy drzwi do gabinetu Melville są zamknięte. Oddycha z ulgą, ale uwagę przykuwa odsunięta szuflada przy jej miejscu pracy. Zagląda tam i z paniką przeszukuje jej zawartość. Zabrał kluczyk.
— Nadęty, rozpieszczony skurwysyn — mamrocze pod nosem, ale szybko wraca do swojego dobrego nastroju. Sięga po kawę, jaką zaparzyła dla mężczyzny i ponownie loguje się do komputera. To będzie dobry, dobry dzień. W końcu intruz sobie poszedł. Stern otwiera skrzynkę pocztową i wysyła wiadomość do obsługi biura, żeby ktoś przyniósł zapasowy klucz do drzwi.
Ze wszystkim sobie poradzi.
Dobrze, pięknie, wspaniale.
Dobra Frankie
Dobre życie.
Dobry dzień.
Dobry wieczór.
Dobre…
Re…
E…
Pustka.
Ciemność.
Trochę jak spadanie.
Jakby coś obejmowało ją swoimi ciężkimi ramionami i szeptało do ucha niemiłe słowa.
Nie dasz rady.
Po co się tak starasz.
To będzie okropny dzień.
Nastał w końcu w okropnym życiu.
Dla okropnej Frankie.
Pierwszego dnia wyszła jeszcze z łóżka w miarę sprawnie. Drugiego wydawało jej się, że jest nieco lepiej. Następnych prawie nie pamięta. Tydzień później wygrzebanie z pościeli kosztowało ją bardzo dużo siły i samozaparcia. Tym razem nie próbowała nawet ukrywać braku guzika w jedynej sensownej koszuli, którą posiadała. Założyła też jeansy, nie siląc się nawet na coś bardziej eleganckiego. W końcu koniec miesiąca oznaczał spacer tak długi, aż uda jej się złapać stopa, który podrzuci ją do Cairns.
W biurze minęła ochroniarza bez słowa. Nie przywitała się też z nikim na korytarzu. Chciała się już tylko schować za ogromnym monitorem i modlić się, żeby jej szefowa spędziła dzień pracy poza biurem, na jakiś bardzo-ważnych-spotkaniach.
— Och Frannie, biedactwo! Coś się stało? Nie wyglądasz najlepiej — kobieta w średnim wieku przywitała ją słowami pełnymi troski, kiedy już prawie skręcała pod gabinet Melville. Brunetka nie jest gotowa na taką konfrontację. Jest zaskoczona i kompletnie niezainteresowana jakąkolwiek interakcją. Powiedz jej, że sama wygląda koszmarnie. Stara raszpla.
Frankie uśmiecha się, chociaż kosztuje ją to bardzo dużo, a grymas zaledwie wygina kąciki jej ust.
— To nie jest dobry moment Sylvio, ale dziękuję za twoją troskę — mamrocze przez zaciśnięte zęby, kiedy do jej umysłu dociera przebłysk świadomości, że bardzo, ale to bardzo potrzebuje pracy.
Brunetka wymija kobietę i z ulgą wchodzi do części biura należącej do córki właściwego pana Lewisa. Zamyka drzwi, zasuwa wszystkie żaluzje, żeby nie pracować dzisiaj w tym szklanym akwarium i wsuwa się za ogromny monitor i tonie niemal w fotelu tak, że ledwo ją widać. Nie spodziewa się gości, raczej prosi o pomyślność losu, żeby cały wszechświat dał jej spokój. Udaje się jej to niemal przez cały dzień. Dopiero pod koniec dnia prawie-zakończonego-sukcesem słyszy, że drzwi się otwierają, a ona jeszcze bardziej osuwa się na krześle. Zerka na podłogę pod biurkiem i dostrzega intruza. Klnie cichutko i pod nosem. Przygląda się przez chwilę jeszcze jego obuwiu i dopiero po głębokim oddechu postanawia ujawnić swoją obecność.
— To jakaś nowa moda, żeby dorośli mężczyźni nosili buty dla nastolatków? — wychyla się zza monitora, komentując jego wybory modowe. Nie jest uprzejma, nie próbuje tego nawet ukryć. Jest też zmęczona i odlicza minuty, kiedy będzie mogła stąd wyjść. Teoretycznie mogłaby już, ale nie chce, żeby ktoś na nią doniósł do działu kadr.
— W ogóle się nie krępuj. MASZ — celowo unika słowa "UKRADŁEŚ", w końcu oskarżanie o podobną rzecz syna właściciela i brata szefowej byłoby całkowicie pozbawione instynktu samozachowawczego — klucz, więc droga wolna — macha jeszcze lekceważąco ręką w kierunku drzwi i poza krótkim kontaktem wzrokowym, kiedy mówiła o jego butach, nawet nie obdarza go uwagą.

salinger lewis
ambitny krab
warren#4947
Smutny wydawca — Kanapa w domu ojca?
39 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
Przyjechał do Lorne Bay po prawie 20 latach, bo umiera jego nieprzyzwoicie bogaty ojciec.
Dobrze, że Frankie w ogóle udało się go dostrzec, bo Salinger nie przyszedł dziś do biura sam. Otóż – miał ze sobą dary, którymi chciał przebłagać okradzioną sekretarkę. Może było mu trochę głupio (lepiej późno niż wcale, hm?), może Melville pod wpływem swoich gróźb zmusiła go do oddania tego klucza z powrotem, a może zwyczajnie chciał, żeby Frankie uznała go za zbyt głupiego, by można się było na niego dłużej gniewać – lepiej zapomnieć o całej sprawie i następnym razem, gdy tylko wejdzie, od razu wezwać ochronę.
Jak na razie miał szczęście i boleśnie zraniona duma to jedyny problem, z jakim musiał się teraz mierzyć. Frankie za to musiała się zmierzyć z koszem prezentowym – z gatunku tych najbardziej chamskich, z kwaśną kawą rozpuszczalną i serkiem topionym ukrytymi pod szeleszczącą folią – oraz kartką z napisem „wracaj do zdrowia!”, jakie ktoś o nieprzeciętnej inteligencji właśnie postawił na jej biureczku. Cały zestaw wyglądał jak kupiony w szpitalnym sklepiku z pamiątkami i… tak właśnie było. Przyjechał tu prosto z oddziału, na którym leżał jego ojciec, więc wybierał między tym a zawartością automatu z M&M’sami i jednorazowymi ochraniaczami na buty, który akurat postawił się zepsuć (tak, wiedział o tym, bo najpierw myślał, że dożywotni zapas szpitalnych ochraniaczy to marzenie każdej kobiety).
Powstrzymał się od wszystkich żartów dotyczących nazistów (Salinger był tym człowiekiem, który bez googlowania wiedział, że w Adidasach wystąpiła reprezentacja Niemiec podczas Igrzysk) i spojrzał na Frankie, marszcząc czoło. - Dlaczego myślisz, że się krępuję? – spytał, ale nie czekał na odpowiedź naburmuszonej dziewczyny. - Nie przyszedłem do Melville, przyniosłem ci… - przelotne, dość powątpiewające spojrzenie na kosz i kartkę [/b]- prezent. Możemy uznać, że to na przeprosiny –[/b] zaproponował i ktoś mniej uważny mógłby uznać, że właśnie ją przeprosił. Milczał przez chwilę, nie spuszczając wzroku z Frankie, trochę jakby testował, jak długo jeszcze nie zamierza na niego patrzeć. Po chwili dodał jednak: - Jeśli chcesz, mogę też zrobić ci kawę. Pójdę, ogarnę ekspres, a ty w tym czasie możesz uciec. Nie obrażę się, ale wtedy ty też będziesz musiała przynieść mi potem prezent – dodał, a skoro zdążył już udowodnić (w dodatku więcej niż raz), że jest trochę pierdolnięty, złożył propozycję nie do odrzucenia: - Mogę też zabrać cię na kawę, na dole jest kawiarnia. Jeśli masz ochotę.

Frankie Stern
ambitny krab
nick
nienajlepsza asystentka — lorne bay
26 yo — 170 cm
Awatar użytkownika
about
Frankie jest bipolarna, więc z jej nastrojem jest jak w przejaskrawionym bollywoodzkim filmie: czasem słońce, czasem deszcz.

OBECNIE: OSZUKANE SŁOŃCE.
Bardzo powoli podnosi głowę, słysząc te wszystkie przesłodzone propozycje – równie tandetne co słodycze w koszyku, który przyniósł. Spogląda na mężczyznę, a potem na ten wyrafinowany prezent, który przyniósł z sobą. Nie powinna narzekać, w końcu darmowe jedzenie to darmowe jedzenie, ale jednak czuje pewne ukłucie. Dociera do niej intencja tego prezentu. Zabiera wyciągniętą dłoń od kokardy na zaczepionej na szeleszczącej foli i powoli przesuwa palce po blacie biurka.
Ten kosz jest tani.
Ona jest tania.
Tak o niej myśli.
Tania.
Łatwa.
Wcale nie chce przeprosić.

Teraz już na niego patrzy. Nie odwraca spojrzenia nawet na chwilę. Uśmiecha się delikatnie i w zasadzie wyglądając na bardzo przyjazną. Kto bowiem może wiedzieć, że dziewczyna ma lekko nie po kolei w głowie, a dodatkowo Salinger trafił na fatalny dzień.
Frankie chwilowo pała chęcią mordu. Gdyby się nie opanowała, świat doczesny opuściłby nie ten Salinger, którego wielkiego odejścia wszyscy się spodziewają. Dziewczyna jednak podnosi się z krzesła i podchodzi do gościa.
— Och — zaczyna, ale nie brzmi zbyt dziewczęco. Przesuwa więc dłonią po rancie biurka, opiera się o niego biodrami, próbując jakoś ukryć to, że nie dość, że przyszła tu dziś w jeansach to w ogóle nie wygląda najlepiej. Chce być najsłodsza, jak tylko potrafi. I zaraz potem poprawia swój ton głosu.
— Och, jak miło. Jak miło panie Lewis, że przyszedł pan z prezentem. Dla mnie! — sili się na przerysowany entuzjazm. Siły na tę wytworną i nienajlepszą grę aktorską wystarcza jej już tylko na zatrzepotanie rzęsami i zagryzienie dolnej wargi ust. Zaraz potem prostuje się, patrzy mu ze śmiertelną powagą w oczy, odwraca się przez ramię w kierunku kosza prezentowego i znów wbija spojrzenie w bruneta.
— Byłeś u ojca w szpitalu, zrobiło ci się smutno iii wpadło ci do głowy, że kupisz asystentce siostry kosz prezentowy z sypaną kawą, tanią mleczną czekoladą i… — podnosi palec do góry w geście prośby, by poczekał, znów ogląda się przez ramię, żeby spojrzeć na pozostałe produkty. — I z kartką GET WELL SOON? — nie może powstrzymać się od prychnięcia, a potem krótkiego śmiechu, który i tak przerywa, kręcąc głową w zaprzeczeniu.
— O mój Boże. O MÓJ BOŻE. Wydaje ci się, że tak to działa? Że głupią gęś, której imienia się nie zna, można wyrwać na czekoladę z przeceny? Dasz mi koszyk dobra, jak czerwonemu kapturkowi, a potem będziesz chciał pożreć w krzakach jak głodny wilk? — żartuje sobie, ale od razu postanawia doprecyzować.
— Mówię o seksie, Lewis. Trzeba było zostać przy prostytutkach. To przynajmniej uczciwa transakcja — dodaje, krzyżując dłonie na piersiach. Tak, słyszała podczas ostatniej wizyty. Nie ma siły nawet na złośliwy uśmiech. Nie ma na to siły. Wykorzystała siły na dzisiejszy dzień.

salinger lewis
ambitny krab
warren#4947
Smutny wydawca — Kanapa w domu ojca?
39 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
Przyjechał do Lorne Bay po prawie 20 latach, bo umiera jego nieprzyzwoicie bogaty ojciec.
Prawdopodobnie wychodził z niego teraz najgorszy człowiek na świecie, ale reakcja Frankie zupełnie szczerze go zaskoczyła. Lepiej zrozumiałby, co się dzieje, gdyby miał chociaż nikłe pojęcie o tym, jak spędziła kilka ostatnich dni. To przecież było coś, co dobrze znał i z czym łatwo mógł się utożsamić – rozumiał nie tylko te momenty, w których nawet sprzątnięcie ciuchów jest zbyt trudne do uniesienia, bo całą energię zużyłeś na przetrwanie dnia pomiędzy ludźmi, więc gdy wreszcie możesz zamknąć drzwi i się przed nimi schować, brakuje ci już siły. Momenty, w których musisz rano wyjść z domu, ale odwlekasz opuszczenie łóżka tak długo, jak tylko jesteś w stanie, do znudzenia gapiąc się w sufit albo w nowe zdjęcia na Instagramie, aż wreszcie docierasz spóźniony i w byle jakich ubraniach, ale nie jesteś w stanie się tym naprawdę przejąć. Gdyby wiedział, nawet jej wybuch byłby bardziej zrozumiały, a nawet prosty do wytłumaczenia. Przecież sam tak robił: kiedy czuł się tak potwornie źle i smutno, mimo że absolutnie n i c złego się nie działo i nie miał prawa tak się czuć, mówił zdecydowanie gorsze, bardziej chamskie albo po prostu bardziej przykre rzeczy niż to, co usłyszał teraz od Frankie, a powód był prosty: było mu tak źle i tak bardzo nie umiał tego naprawić, że jedyne, co potrafił zrobić, to sprawić, żeby ktoś inny też poczuł się jak gówno. Akurat w tej jednej, jedynej rzeczy był dobry, choć w sumie nie wiedział, czy powinien się tym chwalić.
Nie powinien chwalić się jeszcze jednym: wybuch Frankie zdziwił go przede wszystkim dlatego, że on był synem prezesa, a ona zwykłą sekretarką. Nigdy w życiu by się do tego nie przyznał. Nie powiedziałby na głos, nawet po kilku kieliszkach wina, bo przecież nie był swoim ojcem. Nie uważał się za kogoś lepszego, kogoś kto zasługuje na więcej przywilejów (da się w ogóle mieć ich jeszcze więcej?) albo wyjątkowe traktowanie, ale teraz, słysząc Frankie, jego zaskoczenie płynęło przede wszystkim z jednego: to ona pracowała dla jego rodziny.
– Wiem, że mówisz o seksie – zauważył spokojnie, z wyraźną zmianą nie tylko w tonie głosu, ale i w spojrzeniu. Nie był już delikatnie rozbawiony, jak wtedy gdy próbował udawać skruchę, teraz patrzył na Frankie w sposób, w jaki prawdopodobnie patrzył na nią ojciec Salingera. O ile kiedykolwiek uznał sekretarkę Mel za kogoś, kogo warto w ogóle zaszczycić spojrzeniem. - I musisz mieć o sobie naprawdę wysokie mniemanie, zwłaszcza jak na głupią gęś, jeśli naprawdę tak myślisz. Pracujesz w mojej firmie, więc chciałem być miły. A uwagi dotyczące prostytutek na przyszłość zachowaj dla siebie, jeśli nie chcesz szukać nowej pracy – ojciec prawie byłby z niego dumny, gdyby tylko nie był wkurwiony przez to, że nazwał najbardziej udane z dzieci Lewisa Seniora „swoją” firmą: prawdopodobnie nawet udziałowcy i ludzie z tym samym nazwiskiem nie mogli tak mówić.
Ach, no tak. Przecież jego ojciec leżał prawie martwy w szpitalu, więc może to, za co by się wkurwił, nie było już tak istotne?

Frankie Stern
ambitny krab
nick
nienajlepsza asystentka — lorne bay
26 yo — 170 cm
Awatar użytkownika
about
Frankie jest bipolarna, więc z jej nastrojem jest jak w przejaskrawionym bollywoodzkim filmie: czasem słońce, czasem deszcz.

OBECNIE: OSZUKANE SŁOŃCE.
Zamyka się. Na krótki moment zamyka się cała. Patrzy jakby przez niego i nawet nie oddycha. Oczywiście. Nie powinna tego mówić. Niewyparzony język, który wyniosła z domu, to ostatnie czego powinna się chwytać w takich sytuacjach. Potrzebuje pracy. Powinna wykrzesać z siebie jeszcze odrobinę siły i zgrywać idiotkę tak długo, jak będzie mu to sprawiać przyjemność. Dla własnego dobra.
Dopiero po chwili mruga powiekami i znowu go widzi.
I to wielkie, Lewisowskie, urażone ego.
Nie pokaże mu, że jest przestraszona. Jest tylko chłopcem w kryzysie wieku średniego, wychowanym w środowisku pełnym przywilejów i z kieszeniami od zawsze wypchanymi dolarami, które mogły kupić mu wszystko. Zwłaszcza takie dziewczyny, jak ona. Tanie.
— Jest pan jednak wyjątkowo podobny do ojca, panie Lewis — dodaje już niezwykle spokojnie, nawet nieświadoma tego, że trafia w czuły punkt. Może chociaż to przyniosłoby jej odrobinę satysfakcji. Chwilowo jednak czuje się tak bardzo niekomfortowo, że ogromnie marzy już o tym, żeby wrócić do domu. Ten naprawdę długi spacer jawi się jej jako najpiękniejsza rzecz, która mogłaby się jej teraz przytrafić.
— Co do firmy, chciałabym tylko przypomnieć, że nie dostaliśmy jeszcze wstrząsającej wiadomości o śmierci pana Lewisa, jesteśmy nieustająco pogrążeni w żalu i wspieramy go naszymi myślami i modlitwą — wyrzuca z siebie stek słów bardzo-na-miejscu, które kompletnie nie mają pokrycia w rzeczywistości. Zmierza jednak w bardzo sensownym kierunku.
— Dopóki jednak wciąż jest z nami, to nadal j e g o firma — dodaje, odnosząc się do zdania, które przed chwilą padło z ust Salingera. Odczekuje jeszcze chwilę, spogląda na zegarek wiszący na ścianie za jego plecami i cofa się, żeby zabrać z krzesła przewieszoną przez niego torebkę.
— Więc na razie może pan zwolnić Janet Jackson. Ale tej nawet nie chcieli w THE Jacksons, także na niej też nie zrobi to większego wrażenia — dodaje jeszcze, igrając z ogniem i potencjalnym zwolnieniem.
Jest gotowa do wyjścia.
Nie chce tu być.
Bardzo.
Cichy głos w jej głowie szepcze cicho, że zamieszka wkrótce pod mostem. I to będzie absolutnie wina jej bezdennej głupoty.
Ale teraz chciałaby już tylko znaleźć się w swoim łóżku. Zawinąć w koc. Zgłosić jutro Melville i działowi HR, że prawdopodobnie jest chora i nie może przyjść do pracy.
Potem przeleży w nim jeszcze cały weekend i może, może przyjdzie kiedyś lepszy dzień.
Chociaż aktualnie bardzo w to wątpi.

salinger lewis
ambitny krab
warren#4947
Smutny wydawca — Kanapa w domu ojca?
39 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
Przyjechał do Lorne Bay po prawie 20 latach, bo umiera jego nieprzyzwoicie bogaty ojciec.
Nie był podobny do ojca. Ta myśl od wielu lat stanowiła pewną formę pocieszenia – nawet jeśli zachował się niefajnie, spieprzył albo zrobił coś, z czego nie był dumny, przynajmniej nie był podobny do swojego ojca. Najbardziej cieszyło go, że nie przypomina starego w pracy. Zupełnie szczerze uważał, że tak jak w niektórych rolach był zupełnie beznadziejny (jego kobieta pewnie mogłaby co nieco o tym opowiedzieć), tak szefem był akurat całkiem przyzwoitym. Nie: idealnym, jasne, ale starał się. Słuchał, co do niego mówili, próbował znajdywać czas dla współpracowników, nie wysyłał bełkotliwych maili, z których nic nie dało się zrozumieć (to mógł zawdzięczać nawykowi niesprawdzania poczty, gdy znów się najebał) i starał się trzymać na wodzy tę część, która podczas spotkań zespołu miała ochotę wstać, walnąć pięścią w stół, nawrzeszczeć na wszystkich i wyjść. To była dobrze mu znana reakcja, często najłatwiejsza, ale powstrzymywał się, bo… wiele razy widział ją u starego. A on nie chciał być jak ojciec, dlatego starał się zapamiętywać imiona nowych osób, nawet jeśli po odbębnionym stażu i tak zamierzały zniknąć, nie wysługiwać się ludźmi, którzy chcieli mu podsyłać teksty, a nie przynosić mu kawę i… cóż.
Mogłabym napisać, że do tej pory starał się też nie dawać się ponosić emocjom i nie zwalniać osób, których nawet niezbyt miał prawo wywalić, w dodatku tylko dlatego, że akurat go wkurwili. Prawda była jednak taka, że Salinger wcale nie starał się tego unikać – do tej pory nawet mogło mu nie przyjść jeszcze do głowy, by w ogóle coś takiego zrobić.
Przynajmniej dopóki nie zaczęła mówić o jego ojcu. O ojcu, który do tej pory zawsze krytycznie lustrował Salingera wzrokiem, zanim się przywitał, który chciał sprawować kontrolę nad absolutnie wszystkim i którego bały się nawet jego dorosłe dzieci (niezależnie od tego, czy uważały go za niezrównoważonego), a który teraz leżał nieprzytomny w szpitalu, podłączony do tej całej aparatury i wyglądał po prostu jak kolejny staruch, jeden z wielu, którzy umarli tu przed nim. Ten widok sprawiał, że wszystko w Salingerze się buntowało, a on miał ochotę krzyczeć, tupać i walić w ten jebany automat z M&M’sami. Ale nie mógł tego zrobić, był zbyt dobrze wychowany i zbyt bogaty, by pozwalać sobie na takie zachowania.
Na szczęście mógł sobie pozwolić na to, by nachylić się w stronę Frankie i oprzeć dłonie na jej biurku. - Zostaw swój identyfikator na biurku i wyjdź – powiedział z chłodnym spokojem, wpatrując się w nią bez złośliwej satysfakcji bogatego chłopca, który wywalał ją wyłącznie dlatego, że mógł. Był tym chłopcem, ale nie czuł satysfakcji – przynajmniej jeszcze nie teraz. Ale nie czuł też wstydu, dlatego nim się wyprostował, dodał jeszcze: - Właśnie zostałaś zwolniona, Franklin. Twoje rzeczy osobiste odeślemy pocztą – cofnął się o kilka kroków, zwiększając dystans między nimi. Nie miał jej już nic do powiedzenia, więc mógł tylko wpatrywać się w nią nieco ponuro, czekając, aż wyjdzie.

Frankie Stern
ambitny krab
nick
ODPOWIEDZ