barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Kiedy miał czternaście lat — działo to się chwilę po półrocznym pobycie w klinice, w której usiłowano go wyleczyć — poznał Marcosa. Wracał wówczas do domu o późnej porze, przez konieczność nadrabiania zaległego materiału na zajęciach pozalekcyjnych i przyzwyczajony był do tego, że wujek w tym czasie przyjmuje gości — ważnych, mających zagwarantować im dostatek i umożliwić zakupienie dla Periclesa odpowiednich leków. Wobec tego zwykł niczym cień wkraczać do domu tylnym wejściem, poprzez kuchnię, z której zakradał się do własnego pokoju — mieszkali wówczas we Flourite View i choć dom ten przypominał szkaradną ruinę, wydawał się teraz Perry’emu najlepszym z miejsc, w których przyszło mu żyć. Tamten wieczór jednak poprzedzał ich kolejną przeprowadzkę; kiedy tylko chwycił za klamkę drzwi wiedział, że coś jest nie tak. Gęste, ciężkie powietrze zwiastowało rychłą katastrofę i ta cisza, ta przeklęta cisza stanowiły dla niego jasny sygnał, że powinien zawrócić, pobiec do Hectora bądź nad rzekę, odczekać godzinę lub dwie i dopiero wówczas wkroczyć do oblanego mrokiem domu. A jednak ciekawość wzięła nad nim górę i takim oto sposobem odsłonił się przed nim Marcos, człowiek opanowany, spokojny, noszący na ustach pogodny uśmiech. Pochylający się nad nieprzytomnym wujkiem, którego w tamtym czasie, poprzez napuchniętą i zakrwawioną twarz nie sposób było poznać. Perry był wówczas pewien, że także oberwie, ale został kompletnie zignorowany — zgromadzeni w domu ludzie przeobrażając się w tornado pochłonęli chciwie ich wszelkie oszczędności, kilka cennych przedmiotów i nie obdarzyli go ani jednym słowem. Dopiero wychodząc Marcos poprosił, by Perry zajął się wujkiem i dopilnował, by nie powtarzał tych samych błędów — wyłącznie więc dlatego niecały miesiąc później, kiedy wybrał się na szkolną wycieczkę, zgodził się w swoim tornistrze przewieźć tajemniczą paczkę i wręczyć ją bez zbędnej ciekawości facetowi, który sprzedawał hot-dogi. Może więc i posiadał wiedzę na temat mafii. Może rozpoznawał niektórych jej członków, znał ich zwyczaje i przede wszystkim zdawał sobie sprawę z ryzyka, jakie niosło ze sobą zadzieranie z tąże grupą, ale tak naprawdę nie wiedział niczego. Nic, co mogłoby się przydać. Nie miał pojęcia kim jest Lloyd i co takiego Orpheus chciał sprawdzić. A kolejne wygłaszane przez niego słowa napawały go bolesnym strachem o to, że to wszystko znacznie wykracza poza strefę jego wyobrażeń, że jest dużo gorsze, poważniejsze i że nigdy nie uda się mu od tego świata uciec. Powinno więc jednocześnie narodzić pewność, że wszelkie swe kontakty z Orpheusem powinien zerwać, ale zamiast tego zapragnął mu jakoś pomóc. Może dlatego, że uważał, że nie zdołał ocalić przed tym światem swego wujka, choć nie było to przecież nigdy jego rolą. A jednak naiwnie wierzył, że powinien był spróbować, tak jak i teraz. — Delektowałbym się po prostu tym, jak cierpisz, to wszystko — odparł wmuszając w siebie złośliwy, przyprószony rozbawieniem ton, choć przecież nazbyt poważnie podchodził do całej tej sprawy, by móc zezwolić sobie na podobną swobodę. No i nie chciał składać mu jakichkolwiek deklaracji, obnażać swe sympatii, którą go obdarzał wbrew wszystkiemu i zagwarantować tym samym dowodów ku temu, że ma nad Perrym swego rodzaju kontrolę. — I on ci uwierzył? Tak po prostu? Jesteś pewien, że był policjantem? — spytał sceptycznie, marszcząc przy tym czoło. Brzmiało to nieprawdopodobnie. Niedorzecznie. I wzbudzało jego nieufność względem tego tajemniczego policjanta. Naturalnie cieszył się, że Orpheus nie napotkał dodatkowych komplikacji, wychodząc z tej tragedii w jednym kawałku, ale i on sam wobec tego wszystkiego nieświadomie począł co jakiś czas zerkać to na okna, to w kierunku drzwi — oczekując finału minionego dramatu. Nie miał przy tym pewności, czy powinien chłopaka wypytywać o wszystko dalej, bo wuj nauczył go, że mniejsza wiedza oznacza mniej kłopotów, ale… Tym razem liczyły się inne kwestie. Stan zdrowia Orfeusza. Powinien przecież odpoczywać, nie tracąc energii na przeżywanie całego minionego tygodnia na nowo. Dlatego też tak ochoczo ruszył do swego pokoju, chcąc się wreszcie jakoś przydać. Pomóc mu. Odwdzięczyć w minimalnym stopniu za to, że nie tak dawno temu to właśnie on uratował mu życie. — Tak, ja… Mówiłem ci, że sam to załatwię — odparł ze zdziwieniem, wzrokiem sięgając ku rozpalonym palcom powstrzymującym w stanowczy sposób jego dłoń przed dalszym szperaniem wśród leków. — Nie musisz się bać, to dobry towar, ludzie są zadowoleni. Ale mam też swoje leki, jeśli nie chcesz ryzykować. Tylko że nie działają aż tak dobrze, jak te — wyjaśnił niepewnie, spojrzeniem powracając do jego twarzy.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Sięgając pamięcią do dni spędzonych w błękitnym domku jednorodzinnym mieszczącym się we Fluorite View, nie przypominał sobie tak znacznego osłabienia. Jasne - rana piekła go wówczas niemiłosiernie, zażywał przeciwbólowe tabletka za tabletką, no i czasem dręczyły go pokaźne zawroty głowy, ale przecież już mu się polepszyło. Już trzeciego dnia zdolny był do swobodnych ruchów i samodzielnego ustania w jednym miejscu bez paniki, a teraz? Czy to możliwe, że Orpheus Wrottesley pragnął skoncentrować na sobie więcej uwagi Peryklesa, niż było to potrzebne i że domagał się wyraźniejszych objawów troski od tych otrzymywanych dotychczas?
- Tak myślałem, ty przeklęty sadysto - odrzekł na tę jego niewybredną zaczepkę, wywracając oczyma i ostentacyjnie prychając z niezadowoleniem. Mimo wszystko, a więc mimo żartobliwego tonu, który sam skrzętnie utrzymywał i mimo swojego przyzwyczajenia do unikania poważnych rozmów, i tak liczył na inną reakcję.
- No a kim, piekarzem? Myślisz, że nie umiem poznać psa, jak go widzę? - oburzył się z umyślną przesadą, posyłając mu prowokacyjne spojrzenie. - Nie wiem czego więcej by potrzebował. Dobijali się do niego, widział ich szpetne ryje i pewnie stwierdził, że ostatecznie to mi woli uwierzyć, czy coś w tym stylu. Może to tylko ty jesteś taki podejrzliwy wobec ludzi i przy pierwszym spotkaniu widzisz tylko ich najgorsze strony - rzucił zaczepnie, przyglądając mu się z niezachwianym zainteresowaniem. Naturalnie Pericles miał słuszność w tymże swoim powątpiewaniu, które momentami dręczyło samego Orpheusa. Bądź co bądź, w tym fachu nie można było pozwolić sobie na ślepe zaufanie i wiarę we wszystkie zasłyszane słowa, nieważne jak bardzo przekonujące. Ale z jakiegoś przedziwnego powodu czuł względem Jude’a dozgonną wdzięczność i sympatię, nakazującą mu bronienie go przed całym światem za wszelką cenę.
W obliczu zasłyszanego wyznania dosłownie ugięły się pod nim nogi i to już nie w sposób skoncentrowany na pochwycenie jego uwagi. - Kurwa, Perry, bo ja liczyłem, że… że go zostawimy. Razem. Znaczy może nie razem-razem, ale że w tym samym czasie i no…Chryste, rozumiesz. Pomógłbym ci jakoś go spłacić i w ogóle - nie były to słowa, które wypowiadać chciał trzymając go za rękę, ale tak po prostu wyszło. Przypadkiem. Było to jednakże zbyt wiele - ten kontakt fizyczny, te splecione spojrzenia, nerwy rozbijające się o serce i propozycja odsłaniająca zbyt wiele. Mógł się tylko domyślać, jak opacznie jego słowa zostaną odebrane, a w przejmującej obawie przed poznaniem reakcji Campbella, pozwolił przesadnie zgiąć się swoim kolanom i prawie wyrżnął głową w blat, ale hej, odniósł zamierzony skutek - wyglądał jakby nagle zasłabł i tylko na tym można było obecnie skupić całą uwagę. Nie na żadnej niejednoznacznej ofercie i nie na złączonych dłoniach, które swoją drogą rozdzieliły się zwinnie pod wpływem tego złudnego omdlenia. Podtrzymując się o blat z przesadną siłą i spoglądając na porozsypywane na podłodze kawałki szklanki, wyglądem przypominające tysiące małych lampionów przez smugi światła się w nich odbijające, udawał, że wcześniejsza rozmowa nigdy nie zaistniała i że będzie mógł podejść do niej ponownie później, tym razem w nieco bardziej rozważny i przemyślany sposób.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Przepełniony dumą uśmiech zamigotał w kącikach jego ust, podczas gdy serce trzepocząc niecierpliwie składało wyraźne niezadowolenie ku prezentowanym reakcjom. Choć zgryźliwość była mu najbliższa, a pod jej skrzydłami rozwijał się i dorastał, po raz pierwszy podobna bezczelność przychodziła mu z trudem. Nie chciał traktować Orpheusa w ten typowy dla siebie sposób, ale cóż innego miałby mu powiedzieć? Przyznanie się do tego, jak bardzo stał się mu bliski w tak krótkim czasie było przecież niedopuszczalne; nazbyt mocno odczuwał wstyd przed podobnym zwierzeniami. — Nie wiem, Orphy, po prostu się martwię — wymamrotał jednakże cicho, wzrokiem błądząc po zabrudzonej, nierównej podłodze. — Nie wydaje ci się to dziwne, że jakiś gliniarz tak bardzo zaangażował się w tę sprawę? No i jeśli… Skoro ich widział i w ogóle, zna… jakieś szczegóły, to czy nie może zająć się tą sprawą i się ich po prostu pozbyć? — wiedział, że kieruje nim naiwność. Fantazja wyduszona wprost z dziecięcych bajek, w których to rzeczywistość zawsze zakrzywiana była w niezwykle tandetny sposób. Usiłował jednak po prostu jakoś to wszystko sobie poukładać, mając nadzieję, że Orpheus nie zesłał na siebie dużo bardziej nieszczęsnego losu. Owszem, martwił się. Nie tylko przez wzgląd na własne losy i całą tę historię związaną ze swoim wujkiem (o której to obecnie w ogóle nie pamiętał), ale przede wszystkim dlatego, że nie chciał utracić z Orpheusem kontaktu. Chciał nadal z nim mieszkać. Pragnął nadal snuć te swoje żałosne intrygi, obrzucać go licznymi idiotycznymi pretensjami i komplikować tę jego nudną i szarą codzienność. Chciał także czegoś więcej, ale nadal był zbyt przerażony, by móc się do tego przyznać.
Ale czasem zdarzały się momenty, w których rozbudzała się jego nadzieja. Miewał wrażenie, że pomiędzy słowami skrywa się coś więcej, coś ponad tę ich wrogą przyjaźń, która niekoniecznie przyjaźnią była. Czy jednak w typowy dla siebie sposób nie wyobrażał sobie zbyt wiele? Nagłe zasłabnięcie Orpheusa było więc dość zbawienne, a Perry pochłonięty niepewnością związaną z jego wcześniejszym wyzwaniem nie dostrzegł nawet, że jest ono częścią teatralnej sztuki. Więc choć ich dłonie na moment się od siebie oddaliły, Campbell równie prędko doskoczył do chłopaka i w znaczny sposób naruszył jego przestrzeń, nie chcąc po prostu, by idiotycznie przewrócił się na ocean szklanych kawałków. — Nie jestem pewien, czy to wspólne mieszkanie nam wyjdzie, Orphy. Jeszcze miesiąc i ktoś nas znajdzie tutaj martwych — zaśmiał się nerwowo, a gdy tylko upewnił się, że Wrottesley twardo stoi już na nogach, tym razem z pełną świadomością odszukał jego dłoń i splótł na niej swoje palce. — Chodź — rzekł stanowczo, ciągnąc go w kierunku jego pokoju. Czuł się w tej nowej roli absurdalnie, jako że to nim zawsze trzeba było się opiekować — nigdy na odwrót — ale jednocześnie się mu to podobało. Bez najmniejszego skrępowania pchnął zamknięte drzwi i wskazał Orpheusowi łóżko. — Zaraz wrócę — poinformował go, po czym powrócił do kuchni i zajął się usunięciem odłamków szkła z podłogi. Mógłby to naturalnie zrobić później, za pomocą miotły po prostu zgarniając kruche elementy pod szafkę, ale potrzebował tej krótkiej chwili na to, by przemyśleć rzucone przez Orpheusa słowa. Minęło jednak dziesięć minut, nim ponownie pojawił się w jego pokoju, przynosząc mu kubek z zimną wodą i opakowanie tabletek — tym razem tych, które należały do niego. Podał mu podarki, a następnie przysiadł na krańcu jego łóżka. — Ten towar, który mam, i tak muszę sprzedać do końca — wyjaśnił ze sporą dozą powagi, unikając jego spojrzenia. — No a potem… Sam nie wiem, Orpheus, dobrze wiesz, że to nie jest wcale taka niska kwota. Mógłbym znaleźć drugą pracę, ale mam studia i… no, za nie też muszę płacić. I za naprawę łodzi, za leki i w ogóle — dodał z lekkim skrępowaniem, bo zdecydowanie nie był to temat, który zamierzał z kimkolwiek omawiać. Nie zamierzał jednak pozostawiać tej sprawy bez odpowiedzi. Nie miał przecież wyjścia, nie rozprowadzał prochów z powodu jakiegoś kaprysu. Jak mógłby więc — zwłaszcza teraz — tak po prostu to zostawić?

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Chłonął wszystkie te niewinne uśmiechy z łapczywością człowieka nazbyt chciwego i zaborczego, ale wszystko to - każde drgnienie ust, każde szarpnięcie skóry układające się w mimiczną zmarszczkę, każdą ciepłą barwę głosu i każdy najmniejszy gest, świadczący o niezłomnej i zupełnie niegroźnej sympatii bruneta względem jego osoby, doświadczał po raz pierwszy. Wszystkie inne relacje Orpheusa cechował pewien szczególny dystans, niemożliwa do pogłębienia płytkość, nieustający chłód przeciskający się niepostrzeżenie drzwiami i oknami. A teraz… Teraz było inaczej, bowiem najpierw zdążyli się poznać. I to poznać tak prawdziwie, tak w sposób zupełnie wcześniej niezasmakowany i tym samym uzależniający. Intrygował go ten niuans.
No i to wyznanie. Że Perry się m a r t w i. Zaśmiał się bezgłośnie i pokręcił głową. - Niepotrzebnie, on akurat jest niegroźny - w zapewnieniu tym błąkała się jednakże wdzięczność. Za to, że zdecydował się na tak śmiałą szczerość i że mu w pewien sposób zależało. - To nie jest jakiś gliniarz. I nie, co ty, w życiu! Nie chcę, żeby coś mu się stało, Marcos ma swoich ludzi w policji i gdyby tylko coś zauważył… chryste, nie, nie będę angażować Jude’a bardziej niż się to stało dotychczas - oznajmiając to, lekko się zdenerwował. Nie na Peryklesa jednak, a na fakt, że postąpił wobec Westbrooka tak okrutnie. Że i tak już znacząco mu zaszkodził, że go zwiódł i cóż, poniekąd wykorzystał. I że zapałał do niego w tak krótkim czasie jakimś specyficznym przywiązaniem, że mimo wszystko czuł się w obowiązku teraz jakoś go przed całym tym paskudnym, mafijnym półświatkiem chronić. Dało się to zresztą wyczuć z brzmienia jego głosu, wychwycić z poszczególnych sylab.
- Mam się wyprowadzić? - zapytał przekornie, niby żartobliwie, a choć pozorowane zasłabnięcie zaczęło się mu prawdziwie udzielać, to i tak nie omdlenia, a możliwej odpowiedzi się obawiał. Oczywiście, że by się wyniósł. Gdyby Campbell o to poprosił, nie śmiałby się wcale wykłócać o zmianę jego decyzji. Nawet jeśli miało go to zranić, to i ból tej rany zdołałby w sobie zdusić. I tak otrzymał już więcej, niż mu się należało, i tak zalegał w tych czterech kątach dłużej, niż powinien. Tyle że ciężko było zerwać nagle z czymś, czym nie zdążyło się jeszcze odpowiednio nacieszyć, bowiem nawet jeśli oczekiwał od chłopaka jakiejś usłużnej i życzliwej reakcji, nie spodziewał się, że ta będzie tak znacząca. Że na powrót splącze ich dłonie swoimi palcami i że tak śmiało poprowadzi go w stronę jednego z pokoi, co, swoją drogą, jednocześnie rozbawiło go i skrępowało. Tylko w jednym celu bowiem prowadzono go w ten sposób - i z taką stanowczością - w stronę łóżka. Ale z Perrym i tym razem przecież miało być inaczej; to właśnie była ta nowa rzeczywistość, do której jeszcze nie nawykł, a której wszelkie poukrywane strony dopiero odkrywał. Kiedy dotarli już więc do jego pokoju, nieodwiedzanego przez przeszło tydzień, a wyglądającego tak, jakby ktoś dopiero co opuścił jego cztery zmarniałe ściany, bez sprzeciwów usiadł na chłodnej pościeli swojego łóżka i z konsternacją wlepił wzrok w chłopaka. Zaraz wróci. Wróci? Chciał zapytać, co wtedy niby zamierza zrobić, jak wyobraża sobie te odwiedziny w jego sypialni, w której to nie było wcale specjalnie dużo przestrzeni na pogawędki. Ale nie zapytał, zamiast tego odprowadzając go spojrzeniem w ciszy. Rozłożył się na materacu pozbawionym ciepła jego ciała i tym samym będącym jedynym dowodem jego nieobecności, a później ze szczególną ostrożnością zerknął pod odklejony do połowy opatrunek, krzywiąc się w reakcji na ujrzany obraz. Tak, rekonwalescencja jeszcze trochę potrwa, to na pewno. Westchnął cicho i pozbył się bluzy Jude’a, przesiąkniętej jeszcze zapachem jego domu i płynu do płukania, a szmyrgnąwszy ją na i tak już zawalone ubraniami biurko, uchylił okno, nałożył na siebie cieńszą koszulkę i usiadł ze swym laptopem z powrotem na łóżku. W chwili, w której jego diody zaczęły już świecić się na rubinowo, a Orpheus wystukiwał na klawiaturze znany tylko dla niego samego rytm, Perykles zdążył już wrócić. Zerknął na niego z tą samą konsternacją co wcześniej, odebrał szklankę i tabletki, rzucił jeszcze jakieś niemrawe dzięki, cofnął nogę tak, by wygospodarować mu na swym materacu więcej miejsca i nie spuszczał już z niego wzroku. - Mam jakieś oszczędności. Niezbyt duże, ale to zawsze coś, bo też cały czas spłacam ten przeklęty kredyt na studia, no ale wiesz, chyba powinno pokryć chociaż połowę. Znaczy… chciałbym… Nie chcę mieć już z nim nic wspólnego, a przez ciebie przychodziliby tu jego ludzie i tak dalej - ostatnim zdaniem musiał osłonić się jak egidą, byleby tylko uchronić się przed zbytnią wylewnością tak bardzo dzisiaj chcącą opuścić jego serce. - To dla mnie żaden problem, ja i tak w sumie na nic nie zbieram - dodał w swoim odczuciu niezwykle głupio, ale przy tym przekonująco.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Kiedy po raz pierwszy odezwała się w nim frustracja, uznał po prostu, że wynika ona z bezmyślności Orpheusa. Jakże bowiem ufać mógł nieznajomemu, na którego łaskę zdał się kompletnym przypadkiem, skoro znał go zaledwie tydzień? Kiedy gniew ukuł go po raz drugi, tym razem dotkliwiej, dotarło do niego, że jest po prostu zazdrosny. O to, że to ktoś inny udzielił Orpheusowi pomocy, nie on. Że to z kimś kompletnie obcym spędził minione dni, aż do teraz nie przejmując się Perrym w najmniejszym choćby stopniu. — Więc? Niczego się nie da zrobić? — spytał marszcząc czoło, niezwykle poirytowany świętym Judem, któremu nie zamierzał oddawać jakiejkolwiek wdzięczności za swe poświęcenie. Jego udział w tym wszystkim nie obchodził go w dodatku, skoro nie mógł się jakkolwiek przydać. Perry wciąż niewiele z tego wszystkiego rozumiał, umykały mu niewielkie szczegóły i kompletnie nie wiedział, jak zadać niektóre pytania. Czy nadal coś mu groziło? Czy miałby prawo tak po prostu odwrócić się od ludzi, którzy do niedawna byli mu bliscy? Czy mógłby potem czuć się kiedykolwiek w swoim życiu bezpiecznie?
Nie — odparł krótko, stanowczo, uciekając gdzieś spojrzeniem. Wyłapał w jego głosie ten żartobliwy ton i nie był pewien, czy w ogóle oczekuje jakiejś odpowiedzi, ale intensywność tej nocy odzierała go ze wszystkiego, kawałek po kawałku. Skradła mu radość i ulgę, odbierała nadzieję, czyniła człowiekiem niezbyt zabawnym i nazbyt poważnym. Być może jednak w istocie pytanie to paść musiało, od dawna budząc swego rodzaju wątpliwości. Jeszcze zimą tego pragnął. Nie chciał dzielić swej codzienności z Orpheusem, nie chciał na niego patrzeć, nie chciał o nim myśleć. Teraz zaś gotów byłby błagać, żeby go nie zostawiał, żeby został tu z nim na zawsze, żeby dzielił z nim tenże skrawek wszechświata, nieważne na jakich warunkach. Nie sądził naturalnie, by się nim zauroczył, wciąż przecież przechodząc przez to potworne rozstanie z Percym, ale budziły się w nim jakieś dziwne emocje. Na przykład wtedy, gdy ich dłonie stanowiły jedność. Albo wtedy, gdy stanowczym krokiem prowadził go do sypialni. Lub gdy pochylony nad kawałkami szkła począł się zastanawiać, czy chociaż trochę się mu podoba.
Powrót do tamtej rozmowy okazał się na tyle niekomfortowy, że Perry prędko pożałował swojej decyzji. Był w końcu środek nocy, a Orpheus powinien odpoczywać. Choć w dodatku on sam nie odczuwał senności wiedział, że podobne debaty przeprowadzać należy w odpowiednich warunkach. A już na pewno nie wtedy, kiedy siedzi się na łóżku, do którego nie zostało się zaproszonym. Podwinął jednak pod siebie nogi i na moment utkwił na Orpheusu wzrok, którym następnie błądzić począł po jego pokoju. — Wydaje ci się… — serce obijało się o jego klatkę piersiową z niezwykłą siłą. Chciał mu pomóc. Chciał mu dać pieniądze. Chciał go uwolnić. — Myślisz, że.. jakbym w końcu ich spłacił, tak po prostu zamknęliby tę sprawę? — spytał, powracając do niego wzrokiem. Przez moment jeszcze zatapiał się w tych ciepłych uczuciach i przez moment myślał nawet o tym, że przepadł. A potem wzrok jego zszedł niżej i dostrzegł laptopa. Laptopa. Którego chciał mu ukraść. W którym spodziewał się odnaleźć odpowiedzi. Orpheus nie był wcale dobrą osobą. Wiedział o jego wujku i nie wyjawiał mu prawdy. Wiedział o Tilly i nie wyjawiał mu prawdy. Wiedział o wielu rzeczach i nie wyjawiał mu prawdy. — Przemyślę to — mruknął jedynie, oddychając ciężko i nie spuszczając wzroku z tego pieprzonego laptopa.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Skoro oczy nieraz lepiej wyrażały prawdę od słów, dlaczego i tym razem nie mogły posłużyć za zwierciadło dla wszelkich odpowiedzi, z jakiegoś przedziwnego powodu niepotrafiących opuścić ust Orfeusza? Sklejenie stosownych wyjaśnień zdawało się niemożliwe, a skrawki dotychczas zasłyszanych niewystarczające. Co bowiem Perykles tak naprawdę mógł zrozumieć? Że Orfeusz z niejasnych przyczyn znalazł się bardziej po jego stronie barykady, niżeli Marcosa i że ten za pośrednictwem swych ludzi podjął próbę zepchnięcia go ku krainie Hadesa? Że w ostatniej chwili na odsiecz przybył mu tajemniczy policjant, którego losy nie były mu bynajmniej obojętne? Przecież… były to zaledwie strzępki należnych Campbellowi wyznań, pozostawiające go w strefie nieznośnych przypuszczeń. Pominął fakty najważniejsze - to, że infiltrował swoją dawną rodzinę właśnie dla Perry’ego. Że myślał o nim nieustępliwie przez cały tydzień. Że z uwagi na niego pragnął teraz porzucić tamtych ludzi już na zawsze. - Oni chyba nie wiedzą, że to ja ich obserwowałem. Inaczej… inaczej przyszliby tutaj, czekali na mnie, rozprawili się ze mną od razu po powrocie - zamiast tamtych wyjaśnień, kolejne niejasne. Nieważne. Ani trochę niewystarczające. Sam natomiast otrzymał przejrzyste zapewnienie - wtedy, kiedy lekkomyślnie poruszył temat swojej ewentualnej wyprowadzki. Nie, nie chciał, by stąd odszedł. Chciał go tutaj. Czy to nie zabawne? Przecież niezupełnie im się układało, przecież Perry do niedawna jeszcze go niemalże nienawidził. Czasu jednakże, przeznaczonego na zagłębianie się w absurdalność tejże zagwozdki nie było, a przynajmniej nie w momencie wędrówki ku jednej z sypialni, a później tej kuriozalnej pogawędce o spłaceniu długów. Zawahał się. - Wiesz, ja sam… Sam odbierałem nieraz takie długi. I on wbrew wszystkiemu jest dość uczciwy, nie dołączał z byle kaprysu żadnych odsetek. Tylko… musiałby stwierdzić, że nie jesteś mu do niczego potrzebny, wiesz, musiałbyś ociągać się chyba z tą dilerką - odrzekł ostrożnie, poszukując rozwagi w swoich słowach. Chyba… chyba miało to sens, prawda? To jego spojrzenie na tę kruchą jak porcelana sprawę. Chyba. Czując na kolanie ciepło pracującego laptopa, wbił w jego ekran momentalnie wzrok. Tam, w czerni wyświetlacza napotkał także na spojrzenie Periclesa, skrywające w sobie szczególnie niepokojące refleksy. No tak, cały czas mu nie ufał. Czy mu się dziwił? Skądże. Przecież wciąż nie zdobył się na wyjawienie mu prawdy, za bardzo bojąc się konsekwencji mających być jej następstwem. Udając więc jeszcze przez moment, że nie dostrzega tej gęstej jak smoła atmosfery, opadającej na nich znienacka i ku jego niepocieszeniu, wsunął do ust podarowane mu wcześniej pastylki i popił je porządnym łykiem schłodzonej wody. Naiwnie wierzył, że leki przeciwbólowe wpłyną także na tę uwłaczającą niepewność trawiącą jego ciało od pewnego czasu, albo że przynajmniej podsuną mu na myśl odpowiednie wyrazy. Doszukał się bowiem w ostatnich słowach Peryklesa cienia gniewu i pretensji, z którymi to nie wiedział, co zrobić. Przecież nie mógł mu powiedzieć. Gdyby powiedział, wszystko wróciłoby raptownie do początkowego stanu. Znów darzyłby go nienawiścią. - Nie odcięli mi dostępu do swojej bazy danych. Nie wiedzą - rzucił prędko, z przesadną pewnością i ekscytacją, odtrącając od siebie to okropne poczucie obowiązku wyjawienia swych sekretów. Tylko że już teraz wszystko się psuło, a on wciąż obserwował swą klęskę w odbiciu ciemnego ekranu. - Chciałem ci powiedzieć wcześniej. Wtedy, na łodzi. Próbowałem - oznajmił więc nagle, zamykając gwałtownie laptopa i pokracznie odkładając na biurko szklankę. - O tej blondynce i o twoim wujku - doprecyzował, nie odważając się tym razem na niego zerknąć.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Pośród wszystkich pytań, jakie winien zadać — tych, które w minimalnym stopniu pomogłyby mu zrozumieć cokolwiek — wybierał te, które podkreślić miały jego naiwność. Wskazać na głupotę, przypisaną niewielkiej liczbie jego lat. Choć pewnie po tak długim czasie obcowania z półświatkiem powinien być mądrzejszy, sprytniejszy. — Czyli mamy nad nimi przewagę? — spytał z lekką rezygnacją, jako że po prostu usiłował sobie te wszystkie sprawy jakoś poukładać. Na tyle odpowiednio, by dojrzeć w nich zalążek powodzenia, jakiejś szansy na zwycięstwo. Tylko w imię czego? Jaką przewagę mieli nad nimi mieć… nie, Oprheus mógł mieć, skoro Perry nawet nie był pewien, o co w tym wszystkim chodzi? Największym problemem okazywała się jednakże niejasność własnych uczuć, które to unosiły się i opadały w jakimś szalonym, chaotycznym tańcu. — Uczciwy — powtórzone bezwiednie słowa wzbogacone zostały o parsknięcie, jako że tej jednej rzeczy nie byłby w stanie zaakceptować — doszukiwania się czegokolwiek dobrego w Marcosie i tej jego podłej organizacji. Mimo to, mimo towarzyszącego niektórym wizjom strachu, zdecydował się zaufać orfeuszowym słowom, skoro i tak nie miał lepszej szansy na ucieczkę. — W takim razie chyba mogę spróbować, może… Może faktycznie się uda — wzruszył niezgrabnie ramionami, usiłując sobie to wszystko wyobrazić. Życie pozbawione ciągłego strachu. Życie, w którym główną melodię wygrywać mogłyby w końcu tylko studia i weekendowa praca, kolejne stypendia i może też w końcu ten upragniony wyjazd. Mógłby w końcu opuścić Lorne Bay. Wyjechać i nigdy już tu nie wrócić. Zostawić za sobą tę nędzną chatę, przykre wspomnienia. Nierozwiązane zagadki, złamane obietnice. Porzucić sprawę Tilly i zapomnieć o wujku. Zostawić… Orpheusa i wszystko co z nim związane? Wpatrywał się uparcie w ekran laptopa i usiłował pojąć, jak tak nieważne i zwykłe urządzenie może wywiercać tak wielką dziurę w jego brzuchu. Wolałby chyba, żeby Orphy nie mówił nic lub by wygonił go ze swojego pokoju — wszystko byłoby lepsze niż słowa, których wcale nie oczekiwał. Podnosząc na niego w końcu spojrzenie poczuł, że krew odpłynęła mu z twarzy, a w głowie koncert rozpoczęło nieme dudnienie. — Nie — rzucił prędko, niewyraźnie, cicho, rozplatając dłonie zaciśnięte wokół kolan. Nie był gotowy na prawdę. Nie chciał jej. Nie teraz, kiedy… — Nie mów mi — dodał, tłumiąc ziewnięcie. Był w tak wielkim stopniu zaaferowany tym wszystkim, że nie dostrzegł nawet cienia zbliżającej się choroby. — Nie chcę, żeby… — nie wiedział nawet, w którym momencie przymknął powieki i czy zdołał się jakoś położyć; po prostu zasnął. Urwał swą prośbę w połowie, w głowie mając wyłącznie pragnienie, by nic nie uległo już zmianie. By Orpheus pozostał sobą, to jest osobą nieprawdziwą, będąc jedynie tworem peryklesowych nadziei. Nie chciał poznawać prawdy ani o nim, ani o wujku i o Tilly, bo wiedział, że nawet gdyby wmusił w siebie wyrozumiałość, na zawsze znienawidziłby Orpheusa.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Okien​ni​ce za​grze​cho​ta​ły w na​głym po​ry​wie wia​tru, a ściany niemal ugięły się pod wpływem padającego akurat wyznania. Mamy nad nimi przewagę. A więc było to już pewne - nie tylko brodzili w całym tym bagnie w s p ó l n i e, ale też stawali w opozycji względem przestępczego półświatka Marcosa. Kiedy dokładnie tak się stało, nie wiedział. A choć rozsądek podpowiadał mu, by się temu sprzeciwił i jasno podkreślił samotny udział w tym niepoważnym puczu, tak organ zakotwiczony w klatce piersiowej, tuż za mostkiem, nakazywał mu choć przez chwilę uwierzyć w zawarty przed momentem sojusz. Odkąd opuścił go Scott, niwecząc plany, którym zawierzył całe dotychczasowe życie, zaprzysiągł sobie, że drugi raz nie pozwoli już powiązać z kimś swego losu. Teraz jednak wizja przebrnięcia przez cały czekający go chaos z Peryklesem u boku wydała się dziwnie pokrzepiająca. Tyle że złudna. Campbell bowiem już wiedział - przejrzał prawdziwą naturę Orpheusa w omawianym starciu, wydając z siebie to gorzkie parsknięcie. Wrottesley wciąż był bardziej Marcosa niż jego. Nie mogąc skomentować tego na głos, przetarł powieki koniuszkami palców i zacisnął zęby, by nie posłać w świat argumentów świadczących na korzyść swego dziadka. Mimo wszystko dopisywał mu dość konkretny kodeks moralny, dowodzący o ludzkich odruchach. Nie oznaczało to jednak, że zamierzał pozostać mu wierny do końca - wierzył, że przy odrobinie silnej woli faktycznie udałoby mu się zostawić go daleko za sobą. Kiedyś… pewnego dnia. Przy odrobinie pomocy i wsparcia, których mimowolnie oczekiwał od bruneta. - Nie rozumiem cię - poskarżył się z niejaką pretensją, wiedząc już, że tego wsparcia nie otrzyma. Przecież to tej prawdy oczekiwał od Orpheusa od samego początku, czyż nie? - Żeby co, Perry? O co ci w sumie chodzi? Raz zachowujesz się tak, jakby tylko te informacje były dla ciebie ważne, sprowadzasz do domu jakąś przeklętą, węszącą smarkulę, próbujesz podwędzić mi laptopa, a potem… potem co, rzucasz się na mnie jakbym… Perry? Kurwa, ty ś p i s z? - gdzieś pomiędzy salwą wyrzutów to spostrzegł. To, że sylwetka bruneta osunęła się na ścianę, a powieki scaliły ze sobą. Zamknąwszy z gniewem laptopa i odłożywszy go na brzeg łóżka, potrząsnął ze zniecierpliwieniem sylwetką chłopaka i westchnął głośno. - Kurwa, nie wierzę, że naprawdę zasnąłeś. I to w moim łóżku. Jak do ciebie mówiłem - pożalił się z goryczą, doprawiając swe rzekome oburzenie wywróceniem oczu. Już po chwili jednak przestrzeń wypełnił jego śmiech, a on, wsparty prawym przedramieniem o materac, z niedbale podkulonymi nogami zwisającymi w kostkach z łóżka, zerknął na niego i w końcu zamilkł. Czekał tak cztery, a może i siedem minut, pozwalając objąć się ciszy, a potem znów głośno wypuścił z płuc powietrze. - Poprosiła mnie o pomoc. Ta dziewczyna - oznajmił ponuro, zagłębiając się we wspomnienia tak chłodne, że ciało jego przeszedł dreszcz. - W pewnym momencie za bardzo musiała się im narazić, bo kazali mi wywieźć ją z miasta. Wiesz, ja… Oni się nie cackają, wiem, że nie, bo ja sam często… - urwał, zastanawiając się, czy jakimś cudem wszystkie te słowa mogłyby przedrzeć się przez peryklesową skorupę snu. Wiele by to wówczas ułatwiło. - Wyglądała paskudnie. Całą drogę zakrywała twarz pod okularami przeciwsłonecznymi, naciągała rękawy bluzy i nie przestawała szlochać, a mi tak strasznie działało to na nerwy. A jak już się zatrzymałem, to jakby postradała rozum. Zaczęła szarpać za siedzenie, rozglądała się na wszystkie strony i błagała, żebym odstawił ją chociaż na jakiś peron, żebym pozwolił jej uciec. A ja… wiesz przecież, że z Marcosem nie ma tak łatwo - wypowiadając te słowa nie uzmysłowił sobie, jak bardzo wypowiedziane stwierdzenie odnosiło się do jego własnej sytuacji. Rzucił się z niemym jękiem na plecy, złożył dłonie na klatce piersiowej jak ułożony w trumnie nieboszczyk, a w nierównościach sufitu począł wyszukiwać pęknięć. - Myślę, że ona nie żyje. Miałem zawozić jej pieniądze, zawsze co dwa tygodnie w czwartki. Z początku je odbierała, ale potem leżały tam nietknięte i w końcu kazali mi je zabrać z powrotem i już nie wracać - oznajmił, przymykając oczy i wsłuchując się w miarowe oddechy leżącego obok bruneta. - O twoim wujku nic nie wiem. Ale za to o tej brunetce, która tu u ciebie była i współpracowała z tamtą blondynką już tak. Ona niedługo też zniknie, Perry. Ale ja… Ja się postaram jakoś jej pomóc, słowo, niezależnie od wszystkiego. Bo tego przecież byś chciał, nie? A ja chyba poza tobą już nikogo nie mam, chociaż to tak strasznie głupio brzmi. Więc bardzo dobrze, że śpisz - dokończył, pozwalając, by serce jego wybiło jeszcze kilka cichych uderzeń, a potem ostatni raz rzucił spojrzeniem na śpiącego chłopaka, uśmiechnął się nieznacznie na widok jego poplątanej czupryny i podniósł się z trudem z własnego łóżka, przechodząc do pokoju obok, by tam spędzić resztę nocy.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Kiedy otworzył oczy — przyszło mu to z wielkim trudem, pochłaniając kilkanaście cennych (jak miało się okazać) minut — nie potrafił przypomnieć sobie niczego z minionej nocy. Szczątki rozmów, sytuacje jawiące się mu jako dziwne; lekki róż przystroił jego policzki, gdy wpatrując się w nierówność popękanej ściany zdał sobie sprawę z przesadnej egzaltacji, skrywającej się w każdym drobnym geście. I właśnie wtedy dotarło do niego, że nie znajduje się w swoim pokoju. Podrywając się naprędce do pełnego siadu skrzywił się w zetknięciu z silnym bólem głowy; jak, jak zakończyła się ta noc? Rozejrzał się ostrożnie po skąpanym w półmroku pokoju, szukając jakiegoś dowodu na… Zerknął na siebie i odetchnął z pewnego rodzaju ulgą; skoro był w pełni ubrany, nie zrobił niczego głupiego, prawda? Dźwignąwszy zesztywniałe ciało z łóżka nieśmiało zakradł się na korytarz, rozejrzał się uważnie, po czym pomknął do swojego pokoju. Wspomnienia powracały falami. Powoli, nieśmiało, jakby obawiając się, że prawda znów pchnie go w ramiona choroby. Mógłby pewnie roztrzącać całe przedpołudnie tę ostatnią, zapamiętaną scenę; te urwane słowa, złość wynikającą z niezrozumienia — któremu nie mógł się dziwić — siedząc w tym czasie w granicach swego pokoju, ale… Chwycił telefon, spojrzał na godzinę i na czerwone okienko aplikacji kalendarza. Egzaminy. Za trzy godziny. Kompletnie o nich zapomniał. Miał oddać jedną pracę, wybronić jej treść, a skoro przyznano mu to pieprzone stypendiu, nie miał prawa do jakichkolwek opóźnień; musiał być na tych zajęciach obecny. Prędko się więc przebrał (pieprzyć prysznic), chwycił za plecak i począł do niego wrzucać wszystkie najważniejsze książki. Tej jednej, w której ukrył swoją pracę, nie było jednak nigdzie. Nagle więc Orfeusz stał się kompletnie nieważny; Perry wybiegł na korytarz, pomknął do salonu, następnie do kuchni, zostawiając za sobą wywrócone przedmioty i zmasakrowane pomieszczenia. Pracy zaś, jak to w takich sytuacjach bywa zawsze, nigdzie nie było.
Pozostało mu jedno miejsce, w którym, jak odkrył, skrył się jego współlokator.
Mógłby… Nie powinien, ale… Zamek zepsuł się trzy tygodnie temu. Mieli coś z tym zrobić, ale umówili się na odpowiednie znaki i sygnały, wobec czemu żadnemu z nich nie chciało się zatroszczyć o nowy klucz do łazienki. I choć miewali przy tym chwile swojej nienawiści, nie byli na tyle głupi, by naruszać swoją prywatność. Ale to było ważne. Ważniejsze niż cokolwiek innego. Wziął więc głęboki wdech i ignorując wszystko (boże, był kompletnie nieświadomy słów, które padły po tym, gdy zasnął; choć bolałoby go przy tym serce, zapewne uciekłby już z domu i niekoniecznie chciałby tu w najbliższych dniach wracać, zmiażdżony siłą prawdy) wtargnął do strefy zakazanej. — Tylko czegoś tutaj szukam! — krzyknął głośno do Orfeusza, stojącego pod prysznicem, podchodząc szybkim krokiem do sterty swoich książek. Musiał sobie bez przerwy powtarzać, by jednak nie zerkać za siebie i przezroczyste ściany kabiny.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Dwie niewielkie tabletki o pomarańczowym zabarwieniu, jakie podarowano mu w utopistycznej próbie zapanowania nad bólem, miały także zagwarantować mu niezmącony niczym sen, który to jednak nie chciał nadejść. Leżąc w obcym, znanym jedynie z przelotnych spojrzeń łóżku, pachnącym bezkresnym morzem, zakurzonymi książkami i przyborami do naprawy łodzi (trzema atrybutami składającymi się na cały obraz Peryklesa), myślał tylko o wypowiedzianych dzisiejszej nocy sekretach, problemach mających nadejść wraz ze wschodem słońca i o tej przedziwnej chorobie, odbierającej przed momentem brunetowi przytomność. Zastanawiał się, czy to jeden z tych paskudnych, okropnie przerażających ataków, których tak bardzo nienawidził i których nie należało lekceważyć. Przez moment nie był nawet pewien, czy Campbell tak przypadkiem, wprost na jego oczach, nie wyzionął ducha w połaci jego białych prześcieradeł, co nakazało mu dźwignąć swoje umęczone ciało i na nowo zajrzeć do sypialni, by jak ostatni wariat wpatrywać się potem w klatkę piersiową chłopaka tak długo, aż nie spostrzegł jej miarowych uniesień w regularnych odstępach czasu. Ranek natomiast, przez cały ten czas poświęcony biernemu zamartwianiu się, skradał się za jego plecami jak najcichszy złodziej. Pewnej chwili, zerkając nieco już nieobecnym wzrokiem na szybę okna, dostrzegł wątły promień przedzierającego się przez chmury słońca. Wstał wtedy, stwierdzając, że sen i tak już jest przegrany, po czym powlókł się do łazienki. Długi prysznic miał zmyć z niego powagę wczorajszych zwierzeń i dostarczyć sił na przebrnięcie przez czekające go dni, a idiotyczna składanka piosenek puszczanych z telefonu wszystko to ułatwić. Gdy więc nagle drzwi zostały otwarte, nie tylko topił swoje włosy w pianie mdłego szamponu zalewającego mu oczy, ale też podrygiwał do nut Madonny zawodzącej nieopodal o tym, jak to zagubiona była, dopóki kogośtam nie poznała. Nie była to piosenka, którą chciał dzielić się ze swym współlokatorem, ale najwidoczniej przeprowadzona przed kilkoma godzinami rozmowa pozbawiła ich nie tylko sekretów, ale też prywatności. - Co do… Czego, czego tak ważnego możesz szukać w ł a z i e n c e? - zapytał pogrążony w niemałym szoku, kiedy zakręcił już wodę i mokrymi dłońmi starał się pozbyć mydła z oczu, zastanawiając się przy okazji nad tym, jak pochwycić ręcznik spoczywający na haku przybitym do drzwi. - Najpierw wciskasz mi się do łóżka i w nim zasypiasz bez ostrzeżenia, a teraz jeszcze nachodzisz mnie pod prysznicem, Campbell? - rzucił nieco figlarnie, z wyraźnymi nutami kłamliwego oburzenia, po czym głośno westchnął.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
To nie miało znaczenia.
Ta niepasująca do Orfeusza piosenka, dobiegająca z trzeszczącego, taniego głośnika. Wspomnienia minionej nocy i towarzyszące im pomyłki. Ten zbliżający się egzamin, do którego nie przygotował się w sposób odpowiedni; niepewność, czy w ogóle na niego dotrze — nie pamiętał, o której godzinie mógłby złapać autobus — a także praca, której pogięty róg zauważył wciśnięty pomiędzy dwa grube woluminy. Liczyło się bowiem to, że nie przemyślał tej swojej zgubnej śmiałości; wejść było bowiem łatwo (a raczej wtargnąć niczym burza, a potem wykonać tak prędki obrót w kierunku książek, by w ogóle nie zarejestrować wzrokiem granic prysznica), ale z wyjściem! miał mieć już spory problem. — Mam za trzy godziny egzamin. Na podstawie pracy, którą chyba kończyłem pisać tutaj — wyjaśnił niespiesznie, równie wolno przerzucając książki tak, jakby nadal nie potrafił odnaleźć pośród nich konkretnego papieru. Dając mu tym samym czas, by wyszedł z kabiny i zaopatrzył się w ręcznik, choć z całą pewnością nie powinien wcale o tym myśleć. Lektura. Zabić drozda. Treść zdecydowanie wstrętna, a więc idealnie odciągająca jego myśli od… Dlaczego Orfeusz nadal nie ruszył się z miejsca? — Strasznie dramatyzujesz, nigdy wcześniej z nikim nie mieszkałeś? — prychnął w sposób lekceważący, udając, że nie rusza go to w żaden sposób. Że to dla niego poniekąd norma, choć przytrafiało się mu to wszystko po raz pierwszy. Prawda jednak była taka, że pomijając całe towarzyszące temu zażenowanie, odczuwał tak wielkie pragnienie odwrócenia się, jakby zależeć miało od tego jego życie. Ściągnął z książkowej wieży biografię Hemingway’a i zaczął ją z wolna wertować. Może to i dobrze, że zostawiał lektury i podręczniki w każdym zakamarku domu; może i powinien cieszyć się z tego, że z jakiegoś dziwnego powodu nie tylko trzymał je również w łazience, ale i że czasem się w niej zamykał tylko po to, by rozłożony na zimnych kafelkach przygotowywać pisemne prace. — To nie potrwa długo — rzucił nagle, niemal się zapominając i w ostatniej chwili zatrzymując obrót głowy. — Więc możemy potem obejrzeć jakiś film i zamówić jedzenie — to wcale nie coś na kształt randki, na którą przecież nigdy by go nie zaprosił, a mimo to do słów tych wkradły się lekka niepewność i zdenerwowanie.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Dłoń, rozczapierzona w palcach i oderwana od oka tonącego w szamponowych mydlinach, zakreśliła półksiężyc na mglistej, kumulującej się na kabinie prysznicowej parze wodnej. - Wiesz co się mówi o pracach pisanych na klopie, nie? - wymownie ściągnięte ku sobie brwi, delikatnie opuszczona głowa i wwiercające się w sylwetkę bruneta tęczówki przejrzyście przedstawiały odczucia Orfeusza względem zasłyszanej informacji. Prychnąwszy po chwili, pokręcił leniwie głową i pchnął drzwi kabiny, pozwalając chłodnemu powietrzu natrzeć na swoją skórę. Chwytając następnie tę swoją śpiewającą Madonnę, spróbował uciszyć ją delikatnym dotknięciem palca, ale smugi wody pozostawione na ekranie telefonu niekoniecznie mu na to pozwalały. - Mieszkałem, ale tylko z osobami, które od razu postanawiały tu do mnie dołączyć - odrzekł uczciwie, wyłącznie w nieznacznym stopniu nasączając ów słowa filuternym zabarwieniem. Zapytany, odparłby z przekonaniem bliskim oburzeniu, że bynajmniej niczego nie sugerował, ale czy należało wierzyć mu w podobne zapewnienia? Znów docisnął do wyświetlacza koniuszek palca, wystukując na nim głuchy rytm, niezamierzający wcale przekrzyczeć tej głośnej blondynki. - Dość już mam jedzenia w domu - zareagował bez głębszego przemyślenia, teraz już w przesadnym tempie dźgając swój telefon uderzeniami przemoczonych dłoni. - Chodźmy do jakiejś knajpy - zaproponował, marszcząc z rozdrażnieniem czoło i myśląc przede wszystkim o tym, żeby ta przeklęta kobieta przestała już wykrzykiwać wniebogłosy, że jest jak dziewica. - Mam mydło w oczach - mrużąc lewe oko, posklejane mydlinami, poczuł, jak po plecach jego skrada się dreszcz niesiony chłodem. Powinien był najpierw pójść po ręcznik. Chyba że robił to wszystko umyślnie. - Kiedy ostatnio byłeś na randce? - pozwolił sobie zadać to może nazbyt ciekawskie pytanie, dokładnie w chwili, w której Madonna w końcu zgodziła się zamilknąć. Żeby była jasność - nie zamierzał wcale na żadną randkę go zaprosić. Po prostu go to zastanawiało. No i to przecież Pericles zaczął.

pericles campbell
ODPOWIEDZ