barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Choć droga z portu do domu nie była szczególnie długa (szybkim krokiem pokonywał ją przeważnie w dziesięć, piętnaście minut), nie miał teraz pojęcia, jak udało się mu ją przemierzyć. Jedynie czarne niebo, za sprawą wiatru odganiające upiorne chmurzyska, spod których zerkały już pierwsze gwiazdy zdradzało, że czasu tego upłynęło dużo, a — być może nawet zbyt dużo. Trzęsąc się i podtrzymując prawą ręką obolałe żebra, starał się być dobrej myśli. Po pierwsze, to na pewno tylko siniaki, nic więcej. Po drugie, mógł nabawić się jakiegoś krwotoku, a tymczasem skończyło się na licznych zadrapaniach. I wreszcie, po trzecie, nie było znów tak zimno, toteż nie rozchoruje się raczej od tego, że morze pozostawiło na całym jego ciele swe ślady. Ociekając wodą, niosąc na sobie oznaki licznych ran, wszedł do domu i począł się modlić tylko o to, by nigdzie nie było Orfeusza. Przemknął cicho w zgaszonym świetle do swojego pokoju, gdzie prędko miał się przebrać. Potem… potem jakimś cudem miał uratować swoją łódź, choć rozsądek krzyczał, że ta już nie istniała. No i pozostawała jeszcze kwestia narzędzi firmowych, wartych wielkie pieniądze, które każą mu zwrócić. A on nie miał za co. Pozbył się mokrych spodni, osuszył ręcznikiem i wsunął czystą parę. To samo uczynić chciał z koszulką, ale gdy tylko spróbował podnieść ręce, jego ciałem wstrząsnął spazmatyczny ból. A więc jednak żebra. Usiłował zrobić to inaczej, ale wyglądało na to, że zostanie w tej koszulce uwięziony na zawsze — materiał przyległ do którejś z otwartych ran na tyle, że ciężko było rozdzielić go od skóry. Usiadł na łóżku i starał sobie to wszystko jakoś poukładać w głowie. Jak głupi i naiwny był, że wybrał się dzisiaj do pieprzonego portu? Dlaczego uznał, że reperowanie własnej łodzi będzie dobrym pomysłem? Wszystko potoczyło się tak prędko — sztorm, zalanie pokładu, stracenie narzędzi. Widząc skały, ku którym zmierzała przerażona łajba wskoczył do tego pieprzonego morza i prawie utonął, cholera, tak nim poniewierały te przeklęte fale. Rzucając go ostatecznie o skały, wpychając w jego ciało niechcianą porcję wody, szarpiąc nim jak starą szmacianą lalką. Czy powinien być wdzięczny, że wyszedł z tego cało? Pewnie tak, ale póki co jednak docierało do niego tylko to, że stracił łódź. Jedyną szansę na ucieczkę. Cholera. Musi po nią wrócić, tak, ale nie sam, bo przecież nie da rady. Percy nie odbierze (już w ogóle nie odbiera; pewnie zablokował jego numer), Marlee nie będzie w stanie go zrozumieć, Hector miał na głowie własne zmartwienia. Orpheus? Czy naprawdę jego demoniczny współlokator był jego jedyną szansą na ratunek? Udało się mu wciągnąć na ciało ciemną bluzę (szczegóły wypadku należało zataić), połknął kilka tabletek przeciwbólowych, które trzymał przy łóżku (powinien od razu przypomnieć sobie o porcji innych leków, których zażywanie ostatnio zaniedbał) i z odważną (wcale nie) miną wyszedł ze swojego pokoju. Potem kilka kroków przez ciemny dom, zatrzymanie się przed odpowiednimi drzwiami i kurtuazyjne zapowiedzenie się kilkoma uderzeniami w nie pięścią. — Potrzebuję pomocy — rzucił desperacko, choć w jego mniemaniu brzmiało to luźno i niezobowiązująco.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Od kiedy odszedł z plaży urażony, tamtego parnego grudniowego popołudnia, nie zamienił z Periclesem zbyt wielu słów. Jego serce wciąż bowiem przepełnione było niemiłosierną złością za tak prędkie uleganie uprzedzeniom i niechęć względem poznania go nieco lepiej, co demonstrował na każdym kroku, boleśnie się przed nim zamykając. Zauważył dodatkowo, że wzrok Campbella zatrzymuje się na jego laptopie częściej, niż można było to uznać za normalne, co dodatkowo zwiększyło jego podejrzliwość i zirytowanie. Mijał go więc w domu z udawaną obojętnością, skupiając się na tym, by jak najczęściej wychodzić. Zresztą to nie było trudne do zrealizowania, jako że musiał mieć oko na poczynania tej wariatki Jeddy, więc jego czas wolny pomiędzy dwoma fuchami został wypełniony w całkiem naturalny i niewymuszony sposób. Minionej nocy do listy jego obowiązków dołączyło jeszcze zlecenie odebrania należnego długu, przez co zapuścił się w terenach pustynnych z obawą, że wypożyczony samochód niespodziewanie padnie i przyjdzie mu spędzić na zapyziałym pustkowiu kilka długich godzin, ale na szczęście, nic podobnego się nie wydarzyło. W domu po wykonanym zadaniu przyszło mu spędzić zaledwie kwadrans, podczas którego umył się prędko i odział w czyste ciuchy, ruszając następnie do rozgłośni radiowej, z której wrócił dopiero po południu. W tym wszystkim brak więc miejsca na sen, co postanowił odbić sobie w tym momencie. Pozbywając się ubrań i wciągając na siebie dresowe szorty, wskoczył na łóżko i wsłuchując się w zamaszyste podmuchy wiatru, przymknął oczy, całkowicie przepadając w błogiej i od wczoraj wyczekiwanej z ekscytacją drzemce. Drzemce, którą przerwało czyjeś wołanie. Z początku pogrążony w sennym świecie umysł nie potrafił odróżnić pukania do drzwi od uderzających w okno gałęzi i napierającego w ściany wiatru, jednak w końcu niesiony podenerwowaniem głos Periclesa przebił się przez skorupę senną i gwałtownie wyrzucił Orfeusza na przystań jawy. Uniósł lekko swoje zesztywniałe ciało, dźwigając się na łokciach i westchnął ciężko, z nieskrywaną niechęcią zrzucając nogi na podłogę. - Jeśli to znowu jakiś podstęp, Campbell, to przyrzekam, nie ręczę za siebie - powiadomił gniewnie, jeszcze zanim otworzył drzwi. Wygląd mężczyzny całkowicie zbił go jednak z pantałyku, objawiając się nawet krótkim zaniemówieniem. - Co ty… Ktoś cię napadł? Zabiłeś kogoś? Kurwa, ktoś tu przyszedł? - wyjrzał aż za jego ramię, wzrok wlepiając w drzwi wejściowe pogrążone w ciszy i tym samym nudzie. Wrócił więc od razu spojrzeniem do współlokatora, tym razem z nieskrywaną fascynacją.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Poznawszy tak wiele postaci powiązanych jakoś z półświatkiem przestępczym Queensland, odznaczających się zawsze (zawsze!) tymi samymi cechami i wątpliwą moralnością, nie był w stanie po prostu Orpheusowi zaufać. Bo i dlaczego miałby, skoro nie zyskał ku temu ani jednego powodu? A jednak teraz musiał, prawda? Bo nie miał tak naprawdę nikogo innego, co pewnie wywołać mogłoby w nim dotkliwe rozgoryczenie gdyby nie to, że myśli jego zajmował wyłącznie ten fizyczny ból. Rozhisteryzowany, przerażony perspektywą utraty wszystkiego, nie zawahał się nawet na moment. Kiedy dobiegł więc do niego głos Orfeusza, odetchnął cicho z ulgą, bo ten nie miał przecież żadnych podstaw ku temu, by się do Perry’ego w ogóle odzywać. — Co? Nie — odparł z lekkim zdenerwowaniem, oglądając się także w kierunku drzwi, bo płatający figle umysł wmówił mu, że faktycznie ktoś się tam znajduje. Nie miał też pojęcia skąd płyną pytania współlokatora, bo przecież postarał się o to, by zakryć jakoś znamiona wypadku — skoro jednak został zdemaskowany, pociągnął z bólem suwak bluzy ku górze, by zakryła sobą w całości przemoknięty i brudny t-shirt. — Nic się nie stało, daj spokój — poinformował go dość nerwowo, bo przecież liczyła się każda minuta, a oni tak głupio tracili czas na omawianie nieistotnej kwestii. — Moja łódź. Musisz mi pomóc ją jakoś odholować, jest gdzieś na obrzeżach miasta, gdzieś przy skałach — poinformował go na wdechu, przestępując z nogi na nogę. — Musisz Orpheus, musisz, błagam — bo jak jej nie uratują, to wszystko przestanie mieć sens. Co prawda, Perry już w pewien sposób wiedział, że całe jego życie runęło w gruzach, bo nie było szans, by łajba ocalała — wiatr wzrastał na sile, groźnie rozbijając się o szyby. Ale musiał przecież zrobić cokolwiek, musiał spróbować. — I… jeszcze jedna sprawa — rzucił już ciszej, bo obrzydzała go prośba, którą musiał skierować. — Mógłbyś poprosić swojego dziadka, żeby się ze mną spotkał? — co prawda mógł się z nim skontaktować przez tego debila Huella, ale Orfeusz na pewno mógł to zaaranżować szybciej. A on desperacko potrzebował pracy, bo jak przewidywał, ze stoczni mieli go wyrzucić. Powrót do dillerki był więc jedynym planem na teraz, skoro potrzebował dość sporej sumy pieniędzy.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Powinien był traktować go po prostu jak każdego innego nowo poznanego człowieka - czy to naprawdę było aż takie trudne? Wrottesley wciąż więc zamierzał upierać się przy tym, że Perykles zupełnie bezpodstawnie go zaszufladkował, nie dając mu ani jednej szansy na pokazanie się z tej dobrej strony; na zyskanie właśnie jego zaufania. - Hm, okej - mruknął, mrużąc oczy i poddając go wnikliwej analizie zaspanego umysłu. Może i nie widział ran i wybijających siniaków zdobiących jego ciało, ale do poznania wagi sytuacji wystarczył mu sam wyraz twarzy szatyna. To i niewielkie przecięcie skóry na skroni, którego Perykles chyba nie zauważył. Poza tym miał dziwnie czerwone oczy, co przede wszystkim przyciągnęło uwagę Orfeusza. Przy tej swojej wytężonej czujności nie zwrócił jednak uwagi na zapinaną z trudem bluzę, akurat przecierając zlepione snem powieki, by w stu procentach wrócić już do świata żywych. - No nie wiem, jakoś mi się to wszystko nie podoba... Twoje zachowanie mi się nie podoba, zachowujesz się dziwacznie - zauważył powoli, wrzucając na twarz pewien grymas. Bo czy jego współlokator coś brał? Tak to trochę wyglądało... I skąd ta nagła chęć rozmowy? Skąd ten niespotykanie miły ton, doprawiony jeszcze prośbą o pomoc i słowem błagam. Chciał poruszyć ten temat, dając mu szansę na pełne przekonanie go do podejrzanej historii o zgubionej łodzi, ale wtem Perykles nawiązał do osoby, która to wcale nie powinna przewijać się w ich rozmowach. Znów na moment zamarł, wybałuszając oczy i wgapiając się z niedowierzeniem prosto w jego twarz, z której usilnie próbował wyczytać jakieś odpowiedzi. - Co ty w ogóle... Porąbało cię? On się nie spotyka z byle kim - nawet z samym Orfeuszem nie chciał się ostatnio widzieć, ale mniejsza już z tym. - Czego od niego chcesz? - zapytał od razu podejrzliwie, wzdychając wreszcie ciężko i stwierdzając, że ta rozmowa za bardzo go męczy, by mógł tak stać w jednym miejscu. Był zmęczony, okej? Dopiero co się obudził. Chcąc więc przejść do kuchni, by tam napić się jeszcze szklanki przyjemnie chłodnej wody, bezwiednie położył na klatce piersiowej szatyna rękę, by ten go przepuścił. Mniej więcej chyba właśnie w tym miejscu, które najbardziej ucierpiało w oceanicznej szamotaninie.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
A co jeśli traktował wszystkich jednakowo? Każdą obcą osobę, która zjawiła się w jego życiu wyłącznie na krótki moment? Perry nie miał wielu przyjaciół czy dobrych znajomych, a ci, którzy zawierali się w tym gronie, przebyć musieli naprawdę długą drogę. Bo nie ufał nikomu, bo uprzedzenia miał do wszystkich. Ciężko rozliczać go z tak toksycznego zachowania, skoro w jego życiu jak dotąd brakowało normalnych sytuacji. — Nie musi ci się podobać, boże — czy naprawdę musieli toczyć tak idiotyczną dyskusję? Zerknął nerwowo na okno i malującą się za nim katastroficzną scenkę; nie było szans, by łódź na skałach osiadła spokojnie. Może w ogóle jej już tam nie ma, może na wieki jej szczątki spoczęły na morskim dnie. — Po prostu będziesz musiał ciągnąć jedną linę, proszę, to nie zajmie dużo czasu, ona po prostu nie może się rozbić ale już się rozbiła, szeptał cichy głos. Już jej nie ma, jak i nie ma jego planów i nadziei, niczego nie ma. Jedynie skrawki desperacji, która nakazywała mu walczyć; może po prostu musiał zobaczyć wrak na własne oczy, by przekonać się, jak bardzo tego dnia zjebał. Bo to wszystko było jego winą, wynikiem błędnych i naiwnych decyzji, co chyba bolało go najmocniej. — Ze mną się spotka — powiedział stanowczo, ale i na tę rozmowę nie było przecież czasu. — Będzie wiedzieć o co chodzi, tylko mu powiedz, że jednak zmieniłem zdanie — dodał naprędce, bo wchodzenie w szczegóły naprawdę mogło tylko wszystko utrudnić. W zaćmionym umyśle pojawiło się jednak lekkie niezrozumienie, bo Pericles był pewien, że Orpheus o wszystkim wie. To znaczy o dawnym układzie z jego dziadkiem, który wymyślił, że Perry zamiast spłacać dług, może po prostu wyręczać jego ludzi w rozprowadzaniu prochów po mieście. Był na tyle skuteczny, że otrzymał dodatkową zapłatę, a więc rozwiązanie to byłoby teraz idealne. Gdy dwa lata temu zerwał tenże układ, usłyszał, że w razie chęci powrotu przyjmą go z otwartymi ramionami, a on tak żałośnie stwierdził, że nigdy już nie będzie musiał. Wspomnienia te zostały jednakże rozmazane przez nagły ból, który wstrząsnął jego ciałem. Był pewny, że Orpheus nie dotknął go wcale mocno, ale pod naporem jego dłoni poczuł się tak, jakby eksplodowały mu wszystkie kości. Jęknął cicho, oparł się o ścianę i przymknął oczy, odliczając w myślach upływające sekundy. — Wiesz co, jak nie chcesz to nie, poradzę sobie sam — mruknął posępnie, gdy ból zelżał a świat przestał wirować. Odsunął się nawet od ściany i ruszył w kierunku wyjścia, bo nie miał siły na dalsze błaganie współlokatora.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Cóż, w takim razie w porządku. To zmieniało postać rzeczy, tak jakby, bo Orpheus wciąż myślał, że wyłącznie wobec niego Perykles pozostaje złośliwie nieufny. Ale może i to niedługo miało się wyjaśnić, skoro wreszcie przełamali pierwsze lody i bądź co bądź, normalnie rozmawiali. Nie odpowiedział jednak na jego uwagę przesiąkniętą wzrastającą pomału złością, a jedynie wywrócił oczyma i pozwolił mu ciągnąć dalej tę mało wiarygodną historię, bo niby czemu wypłynął na morze w taką zawieruchę? To mu chyba najbardziej wadziło w zaakceptowaniu przedstawianej katastrofy, z którą miał pomóc mu się uporać. - Wiesz, że to wszystko brzmi jak taka najprostsza pułapka, przed którą mnie chyba z dziesięć osób w życiu ostrzegało? Więc jeśli nią jest, to się przemyśl kilka razy, dobra? Bo wiesz przecież, że ja nie jestem żadnym żółtodziobem no i… - przerywając swój niezgrabny wywód mający być chyba jakąś przestrogą, machnął ostatecznie ręką w powietrzu i stwierdził, że nawet jeśli to jakaś zasadzka, to mu kurwa, wszystko jedno. I tak nie umiał mu odmówić, nawet jeśli faktycznie wypadał mało przekonująco, właśnie przez te częste podkreślanie słów typu proszę. Bo to zupełnie do niego nie pasowało. Miał innych znajomych, prawda? Takich, których dla odmiany lubił i którym ufał, więc dlaczego szukał pomocy akurat u Orfeusza? - Nie zamierzasz go już dłużej spłacać? - zapytał z wkradającym się do głosu przejęciem, zapominając nawet na moment o tamtej sprawie z łodzią, która może istniała, ale raczej nie. Tak to bowiem zabrzmiało, jakby Pericles… zamierzał się postawić jego dziadkowi? Wypowiedzieć mu wojnę? Cholera go wie, zabrzmiało to niepokojąco i dziwnie, ale z tym drugim to akurat nic nowego, bo szatyn od początku był przecież dziwny i to w niekoniecznie dobrym sensie. Dajmy na to, ta przesadzona reakcja na zwykłe dotknięcie klatki piersiowej. O co mu chodziło? Aż zmusił Orfeusza do zatrzymania się, wykrzywienia całej twarzy z wyrazem “jak ja cię kurwa nie rozumiem”, wystawieniu rąk wnętrzem dłoni ku górze i pokręceniem głową. Tyle że on go nawet nie widział, bo wciąż miał przymknięte oczy. W pierwszym odruchu Wrottesley chciał nim porządnie potrząsnąć i krzyknąć WEŹ SIĘ CZŁOWIEKU OGARNIJ, ale prawdę mówiąc, bał się chociażby do niego bliżej podejść, o ponownym dotknięciu już nie wspominając. Tyle, że chłopak się w końcu ocknął i tak po prostu zapragnął załatwić wszystko sam, mimo że wcześniej błagał go o pomoc i to kilkakrotnie. Mruknął wobec tego pod nosem jakieś przekleństwo i dopadł go jeszcze zanim zdążył przekroczyć próg drzwi, tym razem łapiąc go za ramiona. - Coś sobie zrobiłeś, nie? Na tej łodzi? Pomogę ci z nią, tylko… No, ty chyba nie dasz rady tam w ogóle dotrzeć… - zauważył niepewnie, nieco ostrożnie, podejrzewając, że Perykles znów wybuchnie gniewem i… w sumie nie, nie podejrzewał nic, bo jego współlokator był dzisiaj tak przerażająco nieprzewidywalny, że wolał nic nie obstawiać.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Nie bez powodu ludzie wyśmiewali go i wytykali palcami (teraz już jakby mniej), a on kurczowo trzymał się roli samotnika. Nie był przecież normalny. Wadził innym życiem przepełnionym aberracjami, które ciężko było akceptować i tolerować. W pewnym sensie zdążył się z tym pogodzić, ale skutkowało to wrogością wobec całego świata — atakami, krytyką, brakiem zaufania. Perry w dodatku nie lubił się w tej wersji, ale ciężko było toczyć mu walkę i samym sobą; nienawiść jednakże wypełniała całe jego ciało. Teraz chyba bardziej, niż zwykle, bo zdawał sobie sprawę z tego, jakim jest kretynem. Udać się na łódź, kiedy zapowiadano mocny sztorm? Dać się ponieść falom? Nieomal zabić w imię głupoty? No więc wiedział, że jest jedną wielką porażką, ale nie potrafił przyznać tego na głos. Wszelkie wyjaśnienia, które Orpheus miał więc usłyszeć, by mu zaufać, nie były w stanie przedostać się mu przez gardło. — Wierz mi, wolałbym prosić kogokolwiek innego — mruknął opryskliwie, acz wciąż desperacko, bo faktycznie wyjścia nie miał. Powód, dla którego nie wzywał kogoś z grona bliskich mu osób był dość prosty — wszyscy by mu odmówili. Nikt nie lubił tej jego łodzi, nikt nie trzymał kciuków za to, by udało mu się pewnego dnia nią wypłynąć. No i zważywszy na jego… dolegliwość, którą tak idiotycznie bagatelizował, odmówiono by mu pomocy w tak niebezpiecznej misji. — Zamierzam spłacać go inaczej — zdołał jeszcze wyjaśnić, nim wstrząsnęła nim ta cała fala bólu. Wiedział, jak to wygląda. Domyślał się, że pozuje na desperata, że się nad sobą użala, bo nikt inny, na jego miejscu, nie przejmowałby się potłuczonym ciałem aż tak. Bo każdy dałby radę załatwić sprawę sam, bez proszenia kogokolwiek o pomoc. Zmusił się więc do ignorowania wrzasku swego ciała, a umówmy się, od czasu pierwszej w życiu diagnozy, dość skutecznie to opanował. Wrócić do portu zamierzał więc samodzielnie, bo tłumaczenie wszystkiego Orpheusowi i nieustanne błaganie go o pomoc odzierało go z sił — sił, które winien zachować na ratowanie łodzi. I szczerze mówiąc nie sądził, by ten miał się z jego decyzją jakkolwiek kłócić, dlatego zdziwił się niezwykle, gdy znalazł się nagle obok niego. Pewnie normalnie by się wyszarpał i typowo dla siebie krzyknął, że ma się jebać, ale… Sytuacja była, jaka była, a w nim z każdą chwilą wzrastało przerażenie. — Coś — odparł cicho, niepewnie, bo znów — zbyt długo musiałby tłumaczyć. — Dam radę, muszę, bo ta łódź mi jest potrzebna — dodał rozemocjonowanym głosem, by wskazać, że nie tylko nie ma nastroju na żarty, ale i że jest gotowy poświęcić wszystko, by łajbę uratować. Tyle że dramaty lubią się mnożyć, szczególnie w jego życiu — nie powinien więc być szczególnie mocno zaskoczony w momencie, gdy ciałem jego wstrząsnął lekki dreszcz. Ostatni atak miał niecałe dwa lata temu, gdy na szczęście był sam i nie musiał nikomu się ze swojej choroby tłumaczyć. No a teraz był tu pieprzony Orpheus, co go dodatkowo zdenerwowało. Jakimś cudem jednak go wyminął i na drżących niespokojnie kolanach powędrował do salonu; początkowo ciężko było mu porozumieć się z chorobą, która jawiła się mu jako zupełnie chaotyczna, nieprzewidywalna katorga, ale z czasem nauczył się dostrzegać znaki. Odpowiednio je interpretować. Niezdolny do wyduszenia z siebie ani jednego słowa, bo paraliż począł już następować, kierował się w stronę kanapy. Lekarz doradzał mu, że gdy czuje to nieznośne mrowienie, winien od razu się położyć, nawet na ziemi, byleby uniknąć możliwych urazów związanych z katapleksją. No ale przy Orfeuszu nie mógł się tak po prostu rozłożyć na ziemi i czekać, aż atak minie; nie, wolał zachować resztki godności. Dlatego kanapa. I co prawda nie zdążył się na niej odpowiednio ułożyć, ale był na tyle blisko, że gdy tylko stracił kontrolę nad ciałem, wylądował na niej bezpiecznie. Na miejscu Orpheusa spakowałby się jeszcze prędko tej samej nocy, by nie musieć uczestniczyć w tym całym cyrku.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
:meh:

Tu wcale nie chodzi o to, że potrzebował logicznego wyjaśnienia tejże niepoważnej wyprawy. Nie poddawał go także swym surowym ocenom, jako że sam nigdy nie słynął z roztropności, ale… Bardziej chyba chodziło mu o to, że po prostu nie kupował opowiedzianej historii. Że potrzebował jakiegoś potwierdzenia, niezbitego dowodu na to, że jakaś łódź faktycznie dryfuje przy skałach i że Perykles jeszcze przed momentem na niej zalegał. Miał oczywiście skrawki tychże dowodów; zadrapanie na skroni, jeszcze wilgotne włosy odstające teraz na wszystkie strony, ten dziwny, przerażający wyraz twarzy, formujący go niemalże w szaleńca, ale… Wyjaśnień mimo wszystko mogło być wiele, prawda? - No, i teraz mówisz jak prawdziwy ty - zauważył z pewną ulgą, bo pomału naprawdę zaczynał wierzyć, że jego współlokator postradał zmysły. Czyli… Czyli naprawdę Wrottesley był jego ostatnim wyborem i tym samym jedyną nadzieją na pomoc? Wciąż czuł się z tym faktem dziwnie. Tyle że straciło to wszystko na znaczeniu przy następnym wyznaniu chłopaka, na które usta Orfeusza wykrzywił grymas obrzydzenia. - Co ty kurwa pierdolisz? Boże, fuj, mój dziadek… On nie jest… - bo nie był, nie mógł być, prawda? Przecież Orfeusz musiał swą orientację przed nim ukrywać, bo doskonale znał jego nienawiść do… mu podobnych. A więc nie, nie było opcji, że z Peryklesem łączyła go jakaś dziwna, okropnie obrzydliwa zażyłość, na wyobrażenie której aż się wzdrygnął, pragnąć wypalić sobie cały mózg, by tylko ten obraz zniknął. To chyba nic dziwnego, że od razu pomyślał o tym konkretnym sposobie spłacenia go inaczej, prawda? Znaczy… każdy na jego miejscu wyciągnąłby podobne wnioski, bo brzmiało to jak brzmiało. Obrzydliwie, odpychająco i jakoś tak traumatycznie, ale jednak prawdopodobnie. Gdyby współlokator podarował mu trochę czasu, z pewnością w Orfeuszu wezbrałaby furia, ale zanim w ogóle zdążył się zastanowić, czy powinien być za te chore insynuacje wściekły, sylwetką jego rozmówcy wstrząsnęły dreszcze i skutecznie odciągnęły jego myśli od wszystkiego innego. Na początek trzeba zaznaczyć, że czytając teczkę zatytułowaną nazwiskiem swojego współlokatora, zauważył serię skomplikowanych słów wpisanych w rubryczce zapożyczającej informacje z karty medycznej, ale nie rozumiał wówczas, co to oznacza. W internecie sprawdzać mu się nie chciało, a gdy zapytał Gusa, mężczyznę pełniącego podobną funkcję w szeregach działalności dziadka, ten mu odpowiedział, że typ po prostu lubi jadać ziemię. Oczywiście Orfeusz podejrzewał, że ten się z niego jedynie naśmiewał, ale prawdę mówiąc, takie wytłumaczenie jak najbardziej mu odpowiadało. Tyle że teraz już wiedział, że było nieprawdziwe. I naprawdę żałował, że był zbyt leniwy, by dowiedzieć się o chorobie współlokatora czegokolwiek, co tylko pomogłoby im teraz w tym jakże niewygodnym położeniu. Póki co zebrać się mógł wyłącznie na wypuszczenie go z uścisku dłoni i odprowadzenie wzrokiem na kanapę, na którą od razu opadł, jakby ktoś właśnie zdzielił go tępym narzędziem w głowę.
Chryste.
Trzy razy, aż trzy razy miał złamane żebra. Dwa razy nadgarstek prawej dłoni, raz jedną i drugą rękę, przy tym niezliczone urazy, no i nawet raz wyskoczył mu obojczyk. Raz też nawet złamanie otwarte w łydce, ale z tamtego okresu nic już nie pamiętał, bo ból skonsumował wszystkie wspomnienia. W każdym razie, wyliczanka ta zmierza do tego, że nikt się wówczas o niego nie martwił i o niego nie troszczył. Jedyną bliską mu osobą był niegdyś jego brat, ale powtarzał mu nieustannie, że to nie nim należy się przejmować i w końcu ten faktycznie go posłuchał, aż za bardzo co prawda, ale mniejsza. Mimo to jednak, nie zaznając nigdy cudzej troski, sam lokował szczątki swojej w młodszym Wrottesley i dlatego teraz, niesiony oparami tamtego zainteresowania, nie potrafił zignorować dolegliwości swojego współlokatora, nawet jeśli ten szczerze nim gardził i z całego serca go nienawidził. Przez chwilę, trwającą raptem ułamek sekundy, miał wrażenie, że to właśnie Scott wywija się z bólu na kanapie, bo znów debil próbował przeskoczyć między dwoma porzuconymi przy ich domu kontenerami, ale nie, Scott już dawno nie żył. Zauważywszy, że spędził wrośnięty w ziemię zdecydowanie zbyt dużo czasu, odbił się od podłogi i w mgnieniu oka znalazł przy Perrym, kucając przy kanapie i wpatrując się w niego z nieskrywanym przerażeniem. - Potrzebujesz… Jakiegoś… Zastrzyku? Leków? Wezwę… Wezwę pogotowie i… - teraz on tonął, choć nie otaczała go mętna woda oceanu. Nie przywykł do okazywania takiego zainteresowania, bo nikt go od niego nie chciał, dlatego właśnie gadał jak potłuczony. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Perykles zapewne mu nie odpowie i nie udzieli żadnych wskazówek, wobec czego serce zamarło mu na kilka sekund, bo oto właśnie życie chłopaka spadało w jego ręce. Wystarczyła jedna zła decyzja, by… Nie, nie było teraz czasu omawiać czarnych scenariuszy, trzeba było działać. Pobiegł do pokoju po zawiniętą w prześcieradło komórkę, która wcześniej towarzyszyła mu w drzemce, do jakiej notabene chętnie by wrócił, zamiast babrać się w tym gównie, drżącymi dłońmi wstukał trzy cyfry i wsłuchiwał się w każdy sygnał z rosnącym napięciem. A potem rozgorączkowane słowa, wykrztuszenie z siebie adresu, aż w końcu usłyszenie odpowiedzi; będą za godzinę. Za godzinę, bo utrudnienia na drogach, bo za dużo zgłoszeń, niech pan udzieli mu pomocy samodzielnie, ona go poinstruuje, jeśli tylko wszystko jej wyjaśni. Tyle że Orpheus nie umiał wyjaśnić. Może rozbił się na łodzi i doznał jakiegoś uszkodzenia ciała? Może miał atak padaczki, ale pamiętał, że akurat żadna padaczka wymieniona w jego karcie nie była. A tamta choroba… Nakto… Klepto… Kurwa kurwa kurwa, za nic nie potrafił sobie przypomnieć tamtego skomplikowanego słowa. Krzyknął więc tylko rozpaczliwie, by mu pomogła, bo przerażony był nie na żarty i nie chciał, żeby ten idiota umarł. Nie zauważył nawet, że przez cały ten czas krążył nerwowo po całym domu, że nie widział już Peryklesa i tym samym nie wiedział, czy on w ogóle jeszcze żyje. Odrzucił więc tamtą komórkę i stwierdził, że zawiezie go sam, że jakoś da radę, a może do lekarza od dziadka? Ale on mu nie pomoże, za żadne skarby, przecież go nie lubił i zawsze specjalnie robił wszystko pięćdziesiąt razy bardziej boleśnie, niż należało. Cóż, póki co należało do niego wrócić, a więc wrócił, znów usiadł na ziemi i znów serce się zatrzymało, bo on się już wcale nie ruszał. Pochylił się na nim, głupią drżącą dłoń przyłożył mu do szyi, bojąc się przeogromnie, że samym tym dotykiem jakoś go uszkodzi i dobije, ale wyczuł puls, więc kurwa, odetchnął z jakąś tam ulgą, która to jednak nic nie naprawiała, bo wciąż był w dupie. - Perry, ja… Ja nie wiem czy ty cokolwiek słyszysz, ale ja cię teraz podniosę, okej? I sam zawiozę do szpitala, bo oni chyba… im się nie uda na czas - zapowiedział na głos swoje plany, ale przed ich wykonaniem coś go tknęło, żeby zobaczyć tę jego klatkę piersiową, którą tak wcześniej ukrywał i która go chyba bolała. Niepewnie więc rozpiął zamek bluzy i wtedy o mało co nie zwymiotował, mimo że więcej krwi widywał na co dzień i to sam ją powodował, ale ten widok i tak jakoś nim wstrząsnął, dlatego wstał, tyle że kolana same mu się ugięły i… Nie, odzyskał równowagę, pobiegł po apteczkę zalegającą w jednej z szafek w kuchni i wrócił, podciągnął tę jego przesiąkniętą czerwienią koszulkę i wylał środek odkażający trochę na chybił trafił, bo ciężko było mu dostrzec, gdzie dokładnie jest źródło tej masakry i która rana wymaga największego skupienia i tak dalej. No bo chyba najważniejsze jest to, żeby nie wdało się jakieś zakażenie, prawda? Czy nie? Niczego nie był pewien, a więc w końcu wybiegł na dwór, wystawiając się na działanie kapryśnej natury, która teraz popychała go to do przodu, to do tyłu, to na boki i uderzała w twarz małymi igiełkami deszczu, ale dotarł do samochodu, otworzył tylne drzwi i wrócił. Podniósł Periclesa, łokciem pokręcił klamką, kopniakiem otworzył drzwi (przeklęte uległy wcześniej sile wiatru) i wpakował go do auta, sam zasiadając za kierownicą i wtedy… wtedy nagle Perry cię ocknął.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
A jednak przyznanie, że w dniu końca świata zapragnął naprawiać swoją łódź, brzmiałoby równie nieprawdopodobnie, co samo milczenie i zasłanianie się półprawdą. Tak się mu przynajmniej zdawało, kiedy powracały do niego skrawki wspomnień; co też go podkusiło? Czemu sądził, że będzie to dobrym pomysłem? Jak się miał z tego komukolwiek tłumaczyć? Mógłby się pogrążyć w tejże swojej rozpaczy, ale za sprawą słów Orpheusa uśmiechnął się lekko, choć pewnie w lepszych warunkach wybuchnąłby gromkim śmiechem. — Jesteś pojebany Orphy, zamierzam sprzedawać prochy — wyjaśnienie paść musiało, bo mimo wszystko wolał zadbać o swoją i tak zszarganą już reputację. Prawdopodobnie czując się lepiej byłby skłonny brnąć w kłamstwo, umacniając w sile podejrzenia współlokatora, skoro aż tak podobny scenariusz mu przeszkadzał, ale dziś nie miał w sobie sił na toczenie tej ich małej wojenki. Mimo to powinien pewnie odczuć niemałą wdzięczność za to, że życie jego zakłócane było wyłącznie przez narkotyki, a nie tak odzierające z godności czynności. Powinien, ale zabrakło jakoś na to czasu, bo odbywając bolesny marsz w kierunku kanapy myślał tylko o tym, jak bardzo jest mu wstyd. Uczucie to — tak twierdził psycholog, którego odwiedzać musiał gdy miał trzynaście lat — miało po pewnym czasie zniknąć. Im więcej ataków, tym mniej wyrzutów czynionych sobie, a więcej zrozumienia. Była to naturalnie nieprawda, a więc Perry przez długi czas robił wszystko, by nigdy więcej katapleksji już nie doświadczać. Przeklinanie swego zaniedbania było ostatnią myślą, nim runął na kanapę i zanurzył się w nicości.
Początkowo razem z wujem byli w równym stopniu przerażeni, choć wspomnienia narodzin choroby zacierały się i zniekształcały. Pamiętał jednak dobrze, że po trzech latach upadków i koniecznych wizyt w szpitalu, wuj zaczął się potwornie wściekać. Skończyły się więc w końcu oględziny lekarzy (chyba, że dochodziło do poważnego uszkodzenia ciała), a Perry robił wszystko, by nigdy nie doznawać ataku w jego obecności. By w ogóle nigdy nie było kogokolwiek obok, bo zawsze jakoś narozrabiał — tłukł lampy i wazony, brudził trzymanym jedzeniem dywany i meble. Niektórzy obcy ludzie wyrzucali mu z pretensją, że przez jego żarty spóźnili się na ważne spotkanie. Ciężko było się z tej swojej choroby tłumaczyć, bo nikt nie był w stanie zrozumieć, na czym dokładnie polega (on sam tego do dziś nie odkrył). Katapleksja budziła jednak zawsze najwięcej pytań, trochę fascynacji. Bo to było tak, że mdlał nie mdlejąc, zasypiał nie zasypiając. Nieprzytomny, a jednak świadomy. Tak jakby. Sen bez snów, życie bez życia. Po prostu nicość — była to jedyna słuszna definicja. A więc i teraz tkwił w zawieszeniu bóg wie jak długo, nie mając ani snów, ani myśli — nie było go po prostu, to wszystko.
Świadomość wracała stopniowo. Najpierw mrowienie ciała, potem pewność, że jest już w stanie poruszyć stopą, nogą, dłonią. Uczucie równie nieprzyjemne, jak wybudzenie się z nazbyt krótkiej drzemki, którą chciałoby się przeciągnąć w nieskończoność. Nie potrafił sobie więc początkowo przypomnieć co się stało, jak i nie potrafił zrozumieć, gdzie jest. Czarny sufit, niewygodna kanapa, stłumione światło. Uciążliwy ból, którego źródło skupiało się na klatce piersiowej. I dopiero gdy dłoń powędrowała do jednej z ran uprzytomnił sobie, co się przed kilkoma (kilkunastoma?) minutami stało. Jak poparzony poderwał się do siadu, uzmysłowiwszy sobie, że znajduje się w samochodzie. I że Orpheus spogląda na niego miną, której tak bardzo nienawidzi. — Przepraszam — rzucił prędko, czując, jak z zażenowania płoną mu policzki. Czy nie był to najgorszy dzień tego roku? Był pewien, że Orpheus jest wściekły (kto by nie był), tak więc uznał, że musi czym prędzej jakoś z tego samochodu uciec — wsłuchiwanie się w serię pretensji nie byłoby teraz ani trochę na jego siły. — Zamierzałeś zrzucić moje ciało z klifu? — spytał siląc się na dowcip, niezdolny jeszcze do tego, by wysiąść i wrócić do domu.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Niezwykle przykre okazywały się być momenty, w których ktoś mu uświadamiał, jak boleśnie głupi Orfeusz był. No jasne, że chodziło o prochy. Kurwa. - Och, no... No chyba że tak - mruknął wyraźnie sobą zażenowany, czując się jak najgorszy zwyrodnialec i degenerat. Będąc jednak uwikłany w interesy dziadka, nieraz spędzające sen z powiek na kilka długich dni, umysł jego uległ pewnemu wypaczeniu, które chyba nigdy nie miało już zniknąć. Wolał więc teraz nawet nie myśleć o tym, z czym się w tej pracy zdążył kiedyś spotkać, nawet jeśli usprawiedliwiłoby to jakoś jego nietrafny, wcześniejszy strzał, bez czynienia z niego oblecha. W obliczu następnych, traumatycznych (chyba już dziś i przez następny tydzień nie zaśnie) wydarzeń, kompromitacja związana z nową pracą Peryklesa znikała daleko za horyzontem, oślepiając go już tylko możliwą śmiercią chłopaka, do której naprawdę nie chciał dopuścić. Nie był pewien, co dokładnie nim kierowało; skrywana umiejętnie (nierzadko też przed sobą samym) sympatia do współlokatora, nasuwające się na myśl wspomnienia z bratem wpędzające go w poczucie winy, czy może zwykły lęk przed tym, że ktoś na jego oczach i na jego kanapie miałby skonać? I że on potem musiałby coś zrobić z jego ciałem, że nieustannie oczyma wyobraźni widziałby je wciąż na sofie i że zostałby w tym nienależącym do niego domu całkiem sam? Każda opcja była niejako prawdziwa i równie przerażająca. Dlatego właśnie wpadł w niejaki obłęd. A słysząc w końcu jego głos, jakieś przeklęte przepraszam, nie wiedział, czy bardziej chciał skakać z radości czy porządnie mu przypierdolić, bo wystraszył go przecież nie na żarty! - Prz-przepraszasz? Za co? Co to kurwa było Perry? - wydukał z tym swoim jebanym roztrzęsieniem, które mimo jako takiego opanowania sytuacji, wciąż nie chciało go opuścić. - To nie jest śmieszne, to kurwa wcale nie jest śmieszne, to nie jest... - śmieszne? Nawet nie wiedział, że się powtarza. Ukrył twarz w dłoniach i pozwolił sobie na zaczerpnięcie głębokiego oddechu, choć i to okazało się sporym wyzwaniem, jako że powietrze wcale nie chciało przebić się przez rozdygotane płuca. - To wróci? Za chwilę? I znowu będziesz wyglądać jak... - wbił w niego przerażone spojrzenie, starając się w miarę możliwości przygotować psychicznie na następne chwile grozy. Dopiero teraz spostrzegł, że nie tylko przerażenie targa jego ciałem, powodując dreszcze, ale też brak jakiegokolwiek okrycia klatki piersiowej i... brak butów. Wciąż miał na sobie tylko przeklęte dresowe szorty, a uderzający o szybę wiatr niosący każdym podmuchem serię bolesnych wodnych pocisków, znacząco obniżał temperaturę.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Tylko że… to nie do końca było takie głupie. Jakby się nad tym zastanowić, był to scenariusz bardzo prawdopodobny i należałoby przyznać, że Pericles miał naprawdę sporo szczęścia w życiu. I on o tym wiedział, jasne, no i może też dlatego bał się jakkolwiek z tymi ludźmi zadzierać — zajmowanie się prochami było naprawdę jak nic, jak dziecinna zabawa o prostych regułach. Świat ten krył przecież tak wiele podłości i niemoralnych działań, że należało doceniać odpowiednio sytuację, w której się znajdował. Poza tym jednym incydentem, jak dostał w nos za zbyt niską sprzedaż, nie spotkało go przecież nic nadzwyczaj podłego.
Jak zwykle, po ataku, był wyczerpany. Miało to swoje dobre strony, bo wyciszało emocje na tyle, by i choroba na moment się zatrzymała i odpuściła, tyle że w tym momencie potrzebował jednak odnaleźć w sobie utraconą energię. Nie zapomniał o łodzi. Już nie potrzebował tak desperacko do niej pędzić, ale wciąż była istotna. Póki co jednak przez Orfeusza nie był w stanie o niej wspomnieć. — N-no bo… głupio wyszło i… — został nauczony, by przepraszać. Został nauczony, że ta jego choroba wszystkim tylko wadzi. No i przecież tak było. Co prawda za cel wziął sobie uprzykrzanie mężczyźnie życia, ale nie zamierzał wykorzystywać do tego narkolepsji — nie był aż tak stuknięty. Nawet ktoś taki, jak Perry wiedział, że w tym momencie należy odpuścić, wycofać się i błagać o jakieś rozgrzeszenie, bo przecież powinien był to wszystko przewidzieć. — Przepraszam Orfeusz, przepraszam — dodał niespokojnie, oplatając ręce na obolałej klatce piersiowej, przez co dość mocno się skrzywił. — Nie powinienem był w ogóle prosić cię o pomoc — wydukał, spuszczając wzrok gdzieś na ziemię, bo… to nie tak, że jakoś mocno zależało mu na jego ocenie, ale nie chciał, by kojarzył się mu tylko z tą pieprzoną chorobą. Wraz z każdą upływającą minutą zaczynał odczuwać coraz silniejsze nudności, ale wciąż był zbyt przerażony, by ruszyć się z miejsca. — N-nie, to przeważnie nie wraca od razu, to znaczy jeszcze nigdy nie miałem dwóch ataków naraz, jezu, naprawdę przepraszam — odważył się na niego spojrzeć, nie wiedząc trochę, co jeszcze może powiedzieć. Czy powinien się usprawiedliwiać? No i czy Orpheus nie poleci zaraz do dziadka, żeby mu zdradzić, że Perry nie powinien w ogóle się tymi prochami zajmować? To go chyba najmocniej przeraziło. — Zamierzałeś zawieźć mnie do szpitala? — spytał głupio i naiwnie, ale trochę chciał wiedzieć, czemu nagle są w samochodzie. Było to jednak jedyne wyjaśnienie, skoro Orfeusz nie ukrywał swego zdenerwowania i był w dodatku bez koszulki, co zdradzało dość chaotyczne i impulsywne działanie. A to… było dość zdumiewające, bo przecież Perry był pewien, że współlokator nienawidzi go na tyle, by zostawić go z tymi jego śmiesznymi problemami samego.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Obaj byli więc wyczerpani. I go także łapały nudności, chyba jeszcze bardziej niż Periclesa, jeśli to w ogóle było możliwe. Właściwie… czuł się tak, jakby i on przeszedł przez cały ten atak trudnej do wymówienia i spamiętania choroby, którego skutki wciąż tak boleśnie odczuwał nie tylko na całym ciele, ale też przede wszystkim w głowie. - Ale ja wciąż nie… Planowałeś to? Chyba nie, co? Więc przestań mnie przepraszać - zdenerwowanie było następstwem stresu, paniki, tego wszystkiego, czego przed momentem doświadczył. Nie był jednak na niego zły. Nie mógł być zły, bo przecież Perykles nie zrobił tego specjalnie. Tyle że specjalnie go teraz denerwował, choćby tym stwierdzeniem, że nie powinien był prosić go o pomoc. Bo co, bo dał ciała? Bo ktoś inny już by go przetransportował do szpitala albo po prostu wiedział co robić? - Nie, to lepiej… lepiej że zdążyłeś wrócić, chyba. No bo mogłeś zawsze tam, na morzu, no i… - nie wiedział, po co kreuje teraz w głowie gorsze scenariusze, które tylko mogły napędzić im jeszcze większego stracha, ale niekoniecznie miał kontrolę nad własnymi myślami. Jak i w ogóle nad czymkolwiek. - Kurwa - wydusił jeszcze, opadając dłońmi i głową na kierownicę i znów starając się uspokoić oddech. Teraz było już lepiej, już panował nad reakcjami ciała i tak idiotycznie się już nie trząsł. Usłyszawszy pytanie o szpital, z początku nic nie powiedział, wciąż kryjąc się pod parasolem dłoni na przyjemnie zimnej kierownicy. Nawet jeśli temperatura dookoła niekoniecznie przypadała mu do gustu, to i tak cały był rozpalony przez wcześniejszą panikę i szaleńcze manewry. - Wciąż zamierzam, Perry. Masz połamane żebra, pełno ran i bóg wie co jeszcze - oznajmił w końcu, odrywając się od okrągłej samochodowej części i odwracając się w stronę Campbella, by na niego zerknąć.
ODPOWIEDZ